Prawdziwy czar najnowszej części „Mission Impossible” polega nie na tym, że jest perfekcyjnie zrealizowanym widowiskiem kinowym, ale na tym, że przy okazji potrafi nienachalnie sprzedać widzom ciekawą refleksję o współczesnym świecie.
Przyznaję się, że nie chciało mi się wychodzić z sali. Gdybym mogła, to najchętniej poczekałabym w kinowym fotelu na drugą część, w końcu to tylko rok. Nie zniechęciło mnie szczególnie nawet to, że przez trzy godziny zostałam solidnie wytrzęsiona, a wiatr rozczochrał mi włosy. Pierwszy raz w życiu byłam na seansie 4dx, właściwie z konieczności, bo tylko ta godzina seansu w tym konkretnym kinie mi pasowała. Doświadczenie kinowej imersji oceniam jednak jako zbędne i jest to ocena eufemistyczna.
Nowa misja Ethana Hunta i tak by mnie wciągnęła bez reszty, nawet bez bujania.
Jeśli więc wciąż stoicie przed trudnym dylematem, czy Barbie, czy Oppenheimer, to moja odpowiedź dla was jest prosta: Mission Impossible: Dead Reckoning. W tej recenzji będą spoilery. Nie przeczytacie rozważań na temat tego, czy najnowsza część kultowej serii z Tomem Cruise’em to film wspaniały, bo bezapelacyjnie tak właśnie jest. Postaram się za to wytłumaczyć, dlaczego tak uważam.
czytaj także
Najnowsza część Mission Impossible nie zawiodła w aspekcie, z którego słynie cała seria – jest turbowidowiskowa. To dla takich filmów chodzi się do kina, a niektórzy pewnie właśnie dla takich filmów chodzą do kina 4dx. Z dodatkowymi efektami sensualnymi w postaci narowistego fotela i chlapiącej wody czy bez nich na wielkim ekranie wszystkie te sceny walk, pościgów i strzelanin wyglądają niezwykle spektakularnie.
Być może pamiętacie aferę o most w Pilchowicach na Dolnym Śląsku, który Tom Cruise chciał wysadzić na potrzeby filmu? Przyznam, że nie śledziłam jej dokładnie i nie wiem, ile w tym było miejskiej legendy, a ile prawdy, ale producenci i tak poradzili sobie bez Pilchowic. Most wybucha, wagony spadają w przepaść i to jest ta scena, kiedy myślisz sobie, że właśnie za to kochasz hollywoodzkie kino. Za to, że wszystko jest dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, a efekty specjalne sprawiają, że lecisz w dół razem z wagonami.
Rozumiem, że nie każda tę konwencję lubi i kupuje w ciemno, bo pewnie nie każda jest miłośniczką śledzenia przez parę godzin niesamowitych przygód męskiego bohatera, który ratuje świat. Grząski grunt w Misssion Impossible to oczywiście kwestia kobiecych bohaterek. Niby są, niektóre występują nawet w kilku częściach, w Dead Reckoning spotykamy agentkę Ilsę Faust, która po raz pierwszy pojawiła się w Rouge Nation w 2015 roku. Ale wciąż są to postaci wymienne, ich fabularna linia życia może zostać nagle ucięta, żałoba po ich utracie trwa króciutko, a równolegle na scenę może wejść nowa partnerka Ethana Hunta.
Z punktu widzenia refleksji feministycznej nie ma za bardzo czego bronić, ale nie mogę zwrócić uwagi na pewne drobne walory. Bohaterki w MI to nie seksbomby, które służą do dekoracji. W nowej części to dwie kobiety, owszem atrakcyjne, ale potrzebne nie tylko po to, by zbudować jakiś portret uczuciowy głównego bohatera, ale także ze względu na swoje nietypowe umiejętności, które przydają się w misjach niemożliwych.
Jeśli więc takie kino was nie grzeje, to i w Dead Reckoning znajdziecie powody, które was w waszej niechęci utwierdzą. Jednak prawdziwy czar najnowszej części polega nie na tym, że jest perfekcyjnie zrealizowanym widowiskiem kinowym, gatunkowym kinem akcji najwyższej próby, a na tym, że przy okazji potrafi nienachalnie sprzedać widzom ciekawą refleksję o współczesnym świecie. Może to zachęci niedowiarków.
Jeśli macie za sobą Oppenheimera, to akurat nie szkodzi, bo film Nolana podsuwa ciekawy kontekst do filmu w reżyserii Christophera McQuarriego. W trakcie seansu złapałam się na myśli, że nie tylko Hunt, ale właściwie każdy główny bohater podobnych filmów ratuje świat przed tym, co stworzył Robert Oppenheimer. Charakterystyczny symbol ładunku nuklearnego pikający na potencjalnej bombie, którą musi rozbroić Benji, odsyła do tych wszystkich łotrów i złoczyńców, którzy próbują zdobyć kontrolę nad bronią masowego rażenia.
Czyste ręce, trzeźwe umysły i gorące serca [Sutowski o „Oppenheimerze”]
czytaj także
Ale twórcy Dead Reckoning idą krok dalej i biorą się za temat, który (być może niesłusznie) rozpala dziś nasze emocje bardziej niż bomba atomowa, czyli za sztuczną inteligencję. Oponentem Ethana Hunta nie jest bowiem tradycyjny szwarccharakter, szalony naukowiec, szef międzynarodowej mafii czy okrutny dyktator, tylko Byt.
Byt cyfrowy – w oryginale określany jako Entity – który ma taką właściwość, że potrafi dostać się do każdego urządzenia programowanego cyfrowo i je zniszczyć. Najciekawszą jego właściwością jest to, że dąży on do masowego skażenia cyfrowych treści, co sprawia, że nie można już być pewną, czy to, co zostało utrwalone na nośnikach cyfrowych, w chmurach i na serwerach, jest prawdą czy kłamstwem.
Nie jest to wizja futurologiczna, bo już teraz technologia pozwala manipulować dźwiękiem i obrazem do tego stopnia, że przestajemy ufać jakimkolwiek przekazom. Ale w naszym świecie za tą manipulacją wciąż stoi człowiek. Sztuczna inteligencja myli się co do wielu rzeczy, ale nie mamy poczucia, że robi to intencjonalnie. Najwięcej obaw zdaje się budzić to, czy będziemy w stanie odróżniać treści wyprodukowane przez maszynę od treści wyprodukowanych przez człowieka.
Nie bierzemy jednak pod uwagę, że SI może stać się właśnie takim samozatruwającym się Bytem, maszyną, która podszywając się pod ludzi, zakłamuje nie tylko obraz człowieka, ale także obraz samej siebie, czyli cyfrowego świata. Może z perspektywy osób, które zajmują się SI to naiwna refleksja, ale skoro ludzie, którzy tworzyli algorytmy, przyznają, że nie rozumieją ich działania, to i ja mogę sobie na takie rozmyślania na kanwie Mission Impossible pozwolić.
czytaj także
Wśród zarzutów, które padają pod adresem Dead Reckoning powtarza się taki, że postać Gabriela, który jest ludzkim oponentem głównego bohatera, jest płaska i nieciekawa. Ja skłaniam się do opinii, że taka właśnie miała być, bo Gabriel nie jest reprezentacją człowieka, a Bytu. Jako osoba służy Bytowi, jest jedynie jego ludzkim awatarem. Gabriel rzeczywiście nie ma żadnych cech szczególnych, trudno go nawet opisać, ot, facet jak facet. To właśnie ta zupełna nijakość połączona z brakiem emocji i skrupułów stanowi najbardziej niepokojący rys tej postaci. Gabriel to zbiorcza figura cyfrowej rzeczywistości, która na pierwszy rzut oka nie wywołuje lęku, ale może kryć w sobie śmiertelne niebezpieczeństwo.
Ale nie martwcie się, bo Mission Impossible oferuje nam remedium na grozę samozjadającego się – i nas przy okazji – cyfrowego świata. To rzeczywistość, w której wracamy do technologii analogowych. Mało tego! Do umiejętności manualnych, do maszyny parowej! Iluzję wykreowaną przez najnowsze technologie wciąż może z powodzeniem zastąpić iluzja ludzkich rąk, która sprawia, że przez trzy godziny śledzimy, jak w kieszeniach różnych postaci to pojawia się, to znika tajemniczy klucz, tzw. mcguffin, czyli fabularny przedmiot pożądania. Mistrzynią w tej dziedzinie jest Grace, czyli utalentowana złodziejka kieszonkowa.
Zakażona przez Byt technologia, która w poprzednich seriach służyła Huntowi wsparciem i stała się znakiem rozpoznawczym całej serii, teraz stała się wroga i niebezpieczna. Benji i Luther niszczą komputery, pozostaje łączność radiowa i satelity z czasów zimnej wojny. Nawet wiadomość z IMF na początku filmu przychodzi na kasecie, choć wtedy jeszcze nie wiemy, że jest to istotny szczegół w perspektywie całości filmu.
czytaj także
Wszystkie te wątki zerwania sojuszu z nowoczesną technologią koncentruje w sobie spalona przez maszynę maska. Jak ktoś jest fanem MI, to wie, że nie ma MI bez masek. Ale tym razem Ethan Hunt musi stanąć twarzą w twarz z wrogiem, przy czym jego twarz jest prawdziwa, a twarz Gabriela, z którym walczy na dachu pędzącego przez Alpy pociągu, jest twarzą niczego, cyfrowej pustki.
Twórcy Mission Impossible, snując w Dead Reckoning niezobowiązującą refleksję o zmierzchu świata opartego na technologiach cyfrowych, umiejętnie bawią się stworzoną przez siebie konwencją. Technologiczny regres łączy się tu z retrotopijną scenografią, w której roi się od intertekstualnych dygresji. Bo mogłybyśmy przysiąc, że gdzieś już widziałyśmy pościg po rzymskich uliczkach i tego starego żółtego Fiata 500. Skądś pamiętamy romantyczne sceny w Wenecji, gdzie dochodzi do jedynego uczuciowego zbliżenia (nie mylić z seksem) między bohaterami. Gdzieś już były te pojedynki na moście i na dachu pędzącego pociągu, notabene napędzanego parą ze spalanego węgla.
W ostatnich scenach filmu, kiedy akcja przenosi się do pociągu jadącego przez Alpy, Tom Cruise ostentacyjnie puszcza oko do miłośników i miłośniczek Agathy Christie i Herculesa Poirot. Kiedy jego Orient Express leci w przepaść, ze schowków wysypują się wtedy kwadratowe podróżne kufry i malowniczo lecą w dół, by rozbić się o górskie stoki. Tak jakby akcja nie działa się współcześnie, w epoce wszędobylskiego turysty z walizeczką na kółkach z kolorowego polipropylenu.
czytaj także
Okazuje się, że ten krok wstecz do czasów analogowych, a momentami nawet wcześniejszych, nie pozbawia ani odrobiony uroku, a tym bardziej siły oddziaływania na widza filmowej serii, której znakiem rozpoznawczym była ultranowoczesna technologia. I na pewno nie tylko ze względu na niezmienny kaskaderski autentyzm Cruise’a.
Ta laurka byłaby niepełna, gdyby nie wspomnieć o jeszcze jednym bohaterze i jeszcze jednym wątku. Tym razem do kina poszłam nie tylko z sympatii do Toma Cruise’a i jego kinematograficznych poczynań, ale również dla Marcina Dorocińskiego, który w otwierającej film sekwencji gra kapitana rosyjskiego okrętu podwodnego o nazwie Sewastopol. To nazwa miasta na okupowanym Krymie, gdzie Rosjanie mają dużą bazę wojskową i gdzie stacjonuje rosyjska flota czarnomorska.
Dla osoby, która na co dzień zanurzona jest głęboko w sprawy wojny Rosji przeciwko Ukrainie, to nie są przypadkowe nazwy i wątki. W drugiej części Dead Reckoning Hunt musi dotrzeć do Sewastopola-okrętu, bo tylko tam może zneutralizować zagrożenie, jakim jest Byt. W naszym świecie, wcale nie mniej pogiętym niż świat przedstawiony w MI, armia ukraińska musi opanować albo przynajmniej odciąć Krym, bo tam kryją się zatrute źródła rosyjskiej agresji.
A Dorociński w MI spisał się doskonale.
Nie wiem, jak Ethan Hunt poradzi sobie na podwodnej misji w lodowatym oceanie bez najnowszych zdobyczy techniki, chociaż intuicja podpowiada mi, że poradzi sobie na pewno i świat po raz kolejny zostanie uratowany. Jeśli zaś z pierwszej części MI: Dead Reckoning płynie dla nas wszystkich jakiś morał, to jest on taki, że nie warto jeszcze wyrzucać swoich starych kaset na śmietnik. Mogą nam się niedługo przydać właśnie dlatego, że nie tak łatwo ulegają samozniszczeniu w ciągu pięciu sekund.