Film, Weekend

Czyste ręce, trzeźwe umysły i gorące serca [Sutowski o „Oppenheimerze”]

Decyzje polityczne mają u Nolana wagę i sprawstwo w momencie przestawiania dziejowych wajch, jak przy okazji konferencji poczdamskiej, ale polityczna codzienność USA to już królestwo emocji najbardziej przyziemnych z możliwych, a przede wszystkim – niezamierzonych konsekwencji.

Wybierając się na Oppenheimera, planowałem pogodzić przyjemne z pożytecznym, czyli rodzinny seans Wysokobudżetowego Filmu O Wielkich Sprawach z kawałkiem dniówki redakcyjnego komisarza politycznego. Spodziewałem się kina w duchu Make America Great Again, tylko w wariancie Bidenowskim: opowieści o czasach, gdy błyskotliwi mędrcy europejskiego pochodzenia łączyli siły z pełnymi ułańskiej fantazji synami amerykańskiej ziemi po to, by zbawić świat ode złego – a gdzieś tam w tle wyglądały coraz śmielej zza węgła Emancypacja, Obietnica i w ogóle śmiałość nadziei.

A do tego wzniosłe dylematy moralne ludzi sprawczych, poruszających dźwignie Historii. A zatem – dylematy luksusowe. No bo umówmy się: odpowiedzialność etyczna i polityczna za zabicie dwustu tysięcy ludzi, w tym wielu umierających od poparzeń lub w straszliwych konwulsjach choroby popromiennej, w przypadku twórców amerykańskiej bomby atomowej w 1945 roku była odpowiedzialnością ludzi potężnych, wpływowych i podziwianych – choćby niechętnie – przez cały ówczesny świat, a przez jakąś połowę po prostu uwielbianych. Któż by nie wolał takiego ciężaru od nieznośnej lekkości moralnej dziejowych przegrywów?

Scenarzyści i aktorzy walczą, by artyści też coś mieli z rewolucji technologicznej

Na szczęście nie o tym jest ten film.

Sednem tej historii wydają mi się za to dwuznaczności przemieniającej świat nauki połowy XX wieku, a więc czasów, gdy świat Zachodu do spółki z sowieckim Wschodem wciąż jeszcze wierzyły w prometejski geniusz fizyków, chemików i inżynierów-konstruktorów. To wtedy laureaci nagród Nobla zostawali lwami salonowymi i celebrytami, kolegowali się z poetami, aktorkami, celebrytami i ministrami rządów, a potem trafiali do podręczników. Do dzisiaj zresztą każdy średnio piśmienny obywatel dużo lepiej kojarzy Alberta Einsteina, Nielsa Bohra czy Wernera Heisenberga – o Skłodowskiej-Curie nie wspominając – niż współczesnych badaczy, produkowanych i mielonych przez machinę taśmowej produkcji akademickiej lub korporacyjnego zysku.

Nie dowiemy się z filmu Nolana – i bardzo słusznie – czy Oppenheimera bardziej motywuje racjonalne dążenie do uzasadnionego etycznie celu, czy pycha umysłowego geniusza, któremu status demiurga-niszczyciela światów przesłania wszystko inne.

Bo przecież zrzutu bomby na Japonię Oppenheimer – tak jakby – nie chce, w końcu stworzył Wunderwaffe, której przerażająca moc, przez samą groźbę jej użycia, powinna zakończyć wszystkie wojny. Ale czy na pewno? A może rację ma mściwy senator Strauss, który wypomina twórcy bomby skrajną hipokryzję – że chce mieć ciastko i je zjeść, czyli zostać zapamiętany jako twórca sukcesu Trinity na poligonie w Nowym Meksyku, a nie zagłady Hiroszimy i Nagasaki? Czy nasz bohater odczuwa realne wyrzuty sumienia, a może jedynie ex post przywdziewa maskę moralisty? Już po udanym locie Enoli Gay nad Japonię, przed wiwatującym tłumem wyraził żal, że Amerykanie nie zdążyli tego samego uczynić Niemcom.

Nie rozstrzygniemy też, czy spór o celowość produkcji (stukrotnie potężniejszej niż produkt Projektu Manhattan) bomby wodorowej motywuje – znów – urażona duma konkurujących uczonych-gigantów, czy może jednak równoważne racje odmiennie interpretowanej etyki odpowiedzialności?

Zrozumiemy za to – też bardzo słusznie, Nolan dba tu o historyczny realizm – że przedstawionego w filmie sporu Edwarda Tellera z Robertem Oppenheimerem nie rozstrzygnęła jakość intelektualna ich argumentów ani nawet retoryczny wdzięk, lecz tempo radzieckich prac nad bombą A oraz polityczne decyzje Harry’ego Trumana i otoczenia tzw. Mędrców.

Zaród: Niepotrzebne przeznaczenie

Jednocześnie wspaniała scena, w której prezydent USA (Gary Oldman!) teatralnie przecina dywagacje twórcy bomby na temat wrażenia „skrwawionych rąk” i podaje mu białą chusteczkę, zostawia kolejne znaki zapytania, z tym o „obiektywną konieczność” zabicia japońskich cywili w imię ratowania amerykańskich żołnierzy na czele. Filmowcy podpowiadają, że sam Stalin w Poczdamie domagał się od prezydenta Trumana zrzucenia bomby na Japonię jako warunku przystąpienia ZSRR do wojny Mandżurii; historycy zaś przypominają, że to nie same eksplozje w Hiroszimie i Nagasaki skłoniły dumnych militarystów do poddania się, lecz właśnie tzw. operacja kwantuńska Sowietów, która faktycznie nastąpiła 3 dni po zagładzie Hiroszimy.

Decyzje polityczne mają u Nolana wagę i sprawstwo w momencie przestawiania dziejowych wajch, jak przy okazji konferencji poczdamskiej, ale polityczna codzienność USA to już królestwo emocji najbardziej przyziemnych z możliwych, a przede wszystkim –niezamierzonych konsekwencji. Główny bowiem – obok samych prac nad bombą – wątek filmu, czyli proces nieprzedłużenia Oppenheimerowi certyfikatu bezpieczeństwa przez waszyngtońską biurokrację w latach 50., napędzają do spółki dwie siły: arogancka pycha genialnego naukowca, przekonanego o nieomylności swej moralnej busoli, oraz małostkowy resentyment i mściwość wpływowego senatora, podparte banalnym błędem poznawczym.

Kadr z filmu „Oppenheimer”. Fot. Universal Pictures

Organizacja miasteczka Projektu Manhattan w Los Alamos to może najbardziej zmitologizowany wątek filmu – oto charyzmatyczny inżynier wojskowy do spółki z nieprzystosowanym życiowo naukowcem, łamiąc zasady i utarte konwencje dokonują Wielkiego i Niemożliwego naraz. Uogólniając przekaz: źródłem sukcesu wielkich przedsięwzięć w czasach wyjątkowych jest mobilizacja zasobów, przede wszystkim ludzkich i finansowych, przez zmotywowaną wspólnotę polityczną zarządzaną przez światłą – choćby na moment, choćby w przebłyskach – elitę kompetencji i woli. Co prawda fantazja i dezynwoltura nie pozostaną nieukarane, bo i sowiecki szpieg się do miasteczka w Nowym Meksyku przeciśnie.

Trudno o bardziej amerykańską opowieść i nie, żeby była nieprawdziwa. Tyle że właśnie wątek Los Alamos z jego wielkimi nieobecnymi, w tym skądinąd wiarygodnym historycznie filmie, skrywa i odkrywa naraz szereg niewygodnych elementów amerykańskiej historii.

I tak na seminarium dla geeków z fizyki kwantowej przychodzi czarna studentka (faktycznie, akurat w Berkeley mogły się uczyć już w XIX wieku), a włoski imigrant Fermi ma czarnego pomocnika naukowego – ale to tyle. Bo też i demokratyczna Ameryka szczytowego New Dealu jest jednak… umiarkowanie pluralistyczna rasowo, genderowo i etnicznie. Kobiety w salach wykładowych i laboratoriach się przewijają, ale jednak częściej w kuchniach, salonach i w sypialni głównego bohatera. Ewentualnie siedzą przy maszynach do pisania, skrzętnie notując mądrości kolegów, a od ryzykownych zdrowotnie badań są odsuwane (choć nie zabrakło w filmie riposty młodej naukowczyni, która na uwagę kolegi, że promieniowanie zagrozi jej płodności, odparowuje, że narządy kolegi są przecież bardziej wyeksponowane niż jej).

Obok dominujących w Ameryce WASP-ów dostrzeżemy co prawda całkiem wielu Żydów – bo też bez nich, często uciekinierów z bardziej antysemickiej Europy, nie byłoby amerykańskiej bomby – ale już Latynosów niemal nie uświadczysz. W rzeczywistości w Los Alamos dość licznie pracowali, tyle że wykonując uciążliwe i szkodliwe prace, na dokładkę bez strojów ochronnych, które przysługiwały ich bielszym kolegom.

Chłopaki kontra dziewczyny [Nolan vs. Kaufman]

O różnych przemilczeniach (rdzenni mieszkańcy USA to tylko jacyś abstrakcyjni właściciele, którym wg Oppenheimera należy zwrócić nowomeksykańską ziemię – a przecież ich wkład wojenny był ogromny) napisano już wiele. W dość zgodnej opinii film jest też o jakieś 40 minut za długi, bez muzyki trudno byłoby nie zasnąć. A już dlaczego na przesłuchaniu żona głównego bohatera musi wizualizować kuriozalną scenę erotyczną męża z kochanką (ta, notabene, zabiła się dekadę wcześniej, bo jednak ów mąż wolał żonę) – tego chyba nie pojęliby nawet Bohr z Heisenbergiem.

Jest jednak w tym filmie scena, która mnie niepokoi naprawdę i która zostanie ze mną na długo. Kiedy pracownicy Los Alamos słyszą przemówienie prezydenta Trumana o zrzuceniu bomby, całkiem zrozumiale dla nas wiwatują. Ówczesna Japonia to okrutny, rasistowski i militarystyczny reżim, który sam przecież wywołał wojnę; bomba atomowa to nie tylko dzieło ich tytanicznej pracy, ale i ucieleśnienie potęgi Rooseveltowskiej Ameryki, której ci wszyscy ludzie są patriotami; wreszcie – zdjęcia i reporterskie opisy umierających z bólu dzieci świat pozna dopiero za jakiś czas. W sierpniu 1945 roku śmierć dziesiątków, a potem setek tysięcy japońskich cywili to tylko suchy i mało komu znany fakt statystyczny.

Chwilę później mamy lokalny wiec zwycięstwa, któremu przewodzi Oppenheimer. Widzimy tłum pięknych i różnorodnych – urodą, wiekiem, płcią, pochodzeniem też – z pewnością mądrych i zasłużonych dla świata ludzi. Fetują swego lidera i autorytet, wiwatują na swoją, Oppenheimera, i amerykańskiej demokracji cześć, na pohybel azjatyckim faszystom. I bardzo szybko zaczynają w swej ekstazie nad zagładą japońskiego miasta, w swej złośliwej Schadenfreude („za wcześnie, by skutki w pełni ocenić, ale Japończykom na pewno się nie spodobało”) przypominać wiecujących zwolenników tych samych reżimów, których pokonaniu oddali swe czyste ręce, trzeźwe umysły i gorące serca.

Nie wiem, czy to intencjonalny przekaz Nolana, czy zwidy bohatera, którego oczami na nich patrzymy, a może po prostu moje własne. Niemniej przy tej scenie przestraszyłem się tak samo mocno, jak chwilę wcześniej identyfikowałem z wiwatującymi budowniczymi bomby A.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij