Film, Weekend

„Chora na siebie”: Wszyscy na mnie patrzą

Kristoffer Borgli, reżyser komedii „Chora na siebie”, uderza we wszystkie najbardziej aktualne tematy liberalnego dyskursu o tożsamości i godności. I robi to dobrze.

Możesz być modelką o niestandardowym wyglądzie. Ale bez przesady. Są pewne granice niestandardowego wyglądu. Możesz źle się poczuć podczas eleganckiej kolacji, ale nie przeszkadzaj osobie, która ma być w centrum zainteresowania. Możesz nawet kłamać, ale nie za bardzo. Najważniejsze to mieć „coś” – talent, ciekawą pracę, pieniądze, traumę. Może być też choroba, ale musi być niespotykana i ciężka. Kristoffer Borgli, reżyser komedii Chora na siebie, uderza we wszystkie najbardziej aktualne tematy liberalnego dyskursu o tożsamości i godności. I robi to dobrze. No bo czy ktoś wcześniej powiedział nam, tym wszystkim, którzy wyobrażają sobie swój pogrzeb i bliskich zanoszących się płaczem, że nasza fantazja jest odrobinę narcystyczna?

Wszystko zaczyna się od kradzieży. Signe i Thomas kradną w restauracji wino o wartości dwudziestu trzech tysięcy koron i opowiadają o tym znajomym. „Właśnie to – ciekawa historia i uwaga ludzi – są dziś najcenniejszym towarem”, mówi Borgli. I całkiem możliwe, że ma rację. Na przyjęciach to Thomas bryluje, jest coraz popularniejszym artystą. „Narcystyczne osoby zawsze osiągną sukces” – mówi jego dziewczyna.

On udziela wywiadów, planuje projekty, czyta (jak wszyscy) tylko wywiady z sobą samym. Ona pracuje w kawiarni i nie ma „pomysłu na siebie”. „Ludzie mówią mi, że jestem zabawna i powinnam zacząć nagrywać podcast” – zmyśla. Bo przecież wiadomo, że nie można być po prostu zabawnym. To nikogo nie obchodzi. Trzeba coś z tym zrobić! Signe nie ma żadnej fascynującej opowieści do sprzedawania na przyjęciach. Do czasu. Pewnego dnia pomaga dziewczynie pogryzionej przez psa. Na pięć minut staje się bohaterką, postanawia wrócić do domu w zakrwawionej koszuli i wtedy odkrywa słodki urok krótkotrwałej empatii i przywileje, jakie mogą łączyć się ze statusem ofiary.

„Wieloryb”: Przeproś, grubasie!

Jednak ludzie nie chcą słuchać o traumatycznym przeżyciu dłużej niż przez dwa tygodnie, a na pewno nie chcą o nim słuchać przyjaciele głównej bohaterki, więc Signe musi wymyślić coś nowego. Według norweskiego reżysera empatia to nowoczesny typ savoir-vivre’u, w kulturalnym społeczeństwie warto się nią wykazać. Signe wymyśla więc sobie prawdziwą chorobę, taką, którą widać od razu. Zamawia rosyjski (hehe) specyfik, o którego skutkach ubocznych przeczytała w sieci. Cały czas kłamie, błaga o uwagę, nie ma poczucia żenady.

Mogłoby się wydawać, że Borgli stworzył spóźniony portret zachodnioeuropejskiego narcyzmu, że reprezentuje konserwatywne narzekactwo na liberalną emancypację osób wykluczonych, że wyśmiewa wszelkie ruchy odzyskiwania godności przez osoby chore i odbiegające od standardowych kanonów urody. Wszyscy znamy z Instagrama, świata mody i mediów świadectwa modelek, które straciły nogi, ale zyskały sławę, gwiazd chorych na bielactwo, pięknych i seksownych dziewczyn ze stomią, o modelkach plus size nawet nie wspomnę. Mogłoby się wydawać, że wyśmiewanie tego typu walki o widoczność jest łatwe i prymitywne. Albo nawet szkodliwe.

Krytyka reżysera sięga jednak głębiej. Chora na siebie wbrew pozorom nie uderza śmiechem w osoby, które walczą o uwagę. Nawet jeśli Signe robi wszystko za bardzo. Nawet jeśli próbuje nakłonić psa, żeby odgryzł jej twarz, błaga o sławę i robi sobie krzywdę. To nie w nią wymierzone jest ostrze krytyki norweskiego reżysera. Właśnie dlatego Borgli pomija rolę, jaką we współczesnym świecie odgrywają social media. Tak naprawdę Signe nie potrzebowałaby uwagi dziennikarzy, żeby zyskać popularność. Influencerzy doskonale sobie radzą bez gazet i telewizji. Chora na siebie uderza w system i społeczeństwo, świat, który wykazując się pozorną troską, zbija swój własny interes. Łaskawie daje, szybko się nudzi i zabiera.

„Dieta z Oświęcimia” zamiast leczenia. Fatfobia i ot*łość w polskich gabinetach

„Powiedz im, że jestem w szpitalu. I że to coś poważnego”. Signe z potworną twarzą i chropowatym ciałem zalicza wszystkie poziomy zainteresowania swoją chorobą – chwilową uwagę chłopaka (który przynosi jej do szpitala gazetę ze swoim zdjęciem na okładce), kilka pytań zadanych przez znajomych, jeden wywiad (niesprawiedliwie i boleśnie przysłonięty na stronie internetowej informacją o wypadku) i w końcu wejście w świat mody.

Świat mody jest dziś oczywiście przyjazny odmiennościom. Ale ma też pewne zasady. Modelki plus size (czyli już powyżej rozmiaru 38) może i mają szersze biodra, ale mają też wyjątkowo piękne twarze, włosy i gładką skórę. Dziewczyny z problemami skórnymi albo alopecją mają figury klasycznych modelek. Można mieć tylko „jedną rzecz”, która wyróżnia. Na każde ciało przypada jeden mały element „brzydoty”. Borgli mówi tu o terrorze piękna, który wcale nie zniknął, tylko udaje, że coś nam wybacza, i fałszywie się do nas uśmiecha. Ale za chwilę przestaje. Signe do pewnego momentu jest atrakcyjna dla branży modowej. Ma tylko chropowatą i zaczerwienioną skórę. Kiedy zaczynają wypadać jej włosy, a twarz coraz bardziej przypomina krwawą breję, nie wiadomo, co z nią zrobić. Nie wypada jej wyrzucić. Wszyscy są mili. W końcu komuś się wymyka „Ja jej nie dotknę”.

Trudno się sobie podobać bez czyjejś pomocy

Chora na siebie to naprawdę zabawny film. Norweski reżyser przekracza wszystkie granice, jest coraz dziwniej i śmieszniej, aż prawie nie zauważamy, że w międzyczasie nastrój filmu się zmienił. I nagle okazuje się, że jeśli naprawdę rozpada ci się twarz, to nikt ci nie pomoże, a twój chłopak zapyta, czy to na pewno nie jest zaraźliwe. I dalej jest śmiesznie. Że empatia ma jednak swoje granice, a na pytanie o to, czy wszystko jest z tobą okej, jest tylko jedna odpowiedź: tak. I ciągle jest śmiesznie. Że w rzeczywistości nie można przekroczyć żadnej innej granicy niż ta, którą pozwala nam przekroczyć społeczeństwo. Cały czas trochę śmiesznie.

Bo świat dzieli się na normalnych i nienormalnych. Dobrych i złych. Ciekawych i nudnych. Osiągających sukcesy i przegranych. Pięknych i brzydkich. I nie ma nic pomiędzy. I nagle już naprawdę nie ma się z czego śmiać.

Ten się śmieje, kto się śmieje ze statku, czyli filmowa satyra na bogatych

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Emilia Konwerska
Emilia Konwerska
Publicystka, kuratorka, poetka
Literaturoznawczyni, publicystka, kuratorka, poetka. Mieszka we Wrocławiu.
Zamknij