Kraj

Ciałopozytywność to nie influencerka w rozmiarze 42

Mamy grubych aktywistów, którzy podjęli się trudnego zadania: edukacji Polaków na temat fatfobii. Wolimy jednak słuchać osób szczuplejszych, które pokazując jedną fałdkę i akceptując cellulit, uważają, że są częścią ruchu ciałopozytywnego. Otóż nie są. Są za to zasadniczą częścią problemu.

W sieci łatwo natknąć się na przekłamany opis ciałopozytywności jako ruchu promującego akceptację ciała w każdym rozmiarze, a więc takiego, który obejmuje też osoby w tzw. kanonie wagi, do rozmiaru 42–44.

Anna Lewandowska potrafi pokazać, że gdy siedzi, to nie ma płaskiego brzucha (a kto ma?). Gdy zaś mocno ściśnie uda, to widać cellulit, który dotyczy nawet ponad 90 proc. kobiet. Później wkłada fat suit i kręci nagranie, które taguje jako bodypositive, chociaż odpowiednim słowem byłaby tutaj fatfobia.

Anna Lewandowska nakręciła filmik, w którym tańczy przebrana za grubą kobietę. Nazywa to „body positive”

Nie jest to odosobniony przypadek. Niedawno aktorka Klaudia Halejcio zastosowała filtr pogrubiający, aby zobrazować na Instagramie, jak bawi się na wakacjach all inclusive. Pomimo krytycznych komentarzy post nie został usunięty.

Takie treści trafiają do setek tysięcy (w przypadku Halejcio), a nawet kilku milionów (Lewandowska) odbiorców, a raczej – odbiorczyń.

Mniejsze, ale też duże zasięgi mają popularne popciałopozytywne influencerki pokazujące się w bikini czy krótkich spodenkach i głoszące, że każde ciało zasługuje na szacunek. Przekonują kobiety, że warto porzucić wstyd, skoro one, w rozmiarze (o zgrozo!) L czy XL, siebie zaakceptowały.

Wolf: Mit urody

czytaj także

Wolf: Mit urody

Naomi Wolf

Do takich osób możemy zaliczyć świeżo upieczoną modelkę curvy Martynę Kaczmarek czy Olę Kisiel, znaną w sieci jako „kisielle”. Kaczmarek i Kisiel nie są grube i swoich treści również do grubych nie kierują. Raczej do kobiet takich jak one: niemieszczących się w ubrania S czy M z sieciówek, przez co uważających, że są „za grube” i mogących spotykać się z fatfobicznymi komentarzami ze strony otoczenia.

To trudne i godne potępienia, że ciała kobiet są rozliczane z każdego kilograma. Tyle że widać tutaj nieodrobioną lekcję z ciałopozytywności, bo te fatfobiczne komentarze, które może rzucić nam wujek czy kolega z pracy, to tak naprawdę procent tego, czego doświadczają osoby grube.

Grubancypanci, czyli grube aktywistki i grubi aktywiści edukujący o fatfobii, popciałopozytywizm określają tak: to osoby, które klepią się po plecach, zapewniając siebie nawzajem, że wcale grube nie są. A to już czysta fatfobia. Co gorsza – niektórzy na udawaniu grubych i dyskryminowanych potrafią robić niezły biznes.

Osoby otyłe niemal wszędzie spotykają się z dyskryminacją

Przykłady? Nie musimy daleko szukać, wystarczy spojrzeć na karierę wspomnianej już Martyny Kaczmarek. Popfeminizm nie wyszedł jej najlepiej, więc poszła do Top Model, aby reprezentować kobiety w rozmiarze 40–42. W międzyczasie odchudzała się „dla zdrowia” na oczach obserwatorek i obserwatorów na Instagramie, którzy jeszcze wtedy nie wiedzieli, że zamierza zostać modelką.

Dla każdej ciałopozytywnej influencerki powinien to być przysłowiowy strzał w stopę. Dlaczego? Bo ruch ten walczy, aby wagi ze zdrowiem nie utożsamiać. Szczupły człowiek nie równa się zdrowy, tak samo jak nie każda osoba gruba jest chora. Tymczasem grube osoby są diagnozowane „na oko” i przypisuje im się szereg schorzeń, tak po prostu, z automatu. A jedyną receptą, jaką dostają, jest nakaz schudnięcia.

Ciałoakceptacja, którą Kaczmarek ma wpisaną na profilu na Instagramie, nie przeszkodziła jej wziąć udziału w programie, gdzie kobiety z założenia są zawstydzane z powodu swojego ciała. Członkini jego jury, Joanna Krupa, również modelka, podczas castingu do Top Model sprawdzała na przykład, czy jedna z kandydatek po rozstaniu z chłopakiem „nie jadła jak świnka”.

Kaczmarek z pewnością na programie jednak zyskała. Niedawno przyznała, że zarabia więcej niż w korporacji, gdzie miesięcznie mogła liczyć maksymalnie na 10 tys. zł. Modelka o jej wyglądzie trafiła na podatny grunt: nie jest ani za chuda (co często wytyka się modelkom), ani też… za gruba.

Normatywne ciała zdominowały przekaz o ciałopozytywności, zabierając przestrzeń tym, których ten ruch tak naprawdę dotyczy, czyli osób grubych, doświadczających systemowej dyskryminacji. To właśnie gruby człowiek może przez swoją wagę i wygląd zostać uznany za gorszego ucznia czy pracownika, a przez lekarza zlekceważony, co grozi poważnymi konsekwencjami zdrowotnymi, także śmiercią. Grubancypantki nie bez powodów mówią nam: „fatfobia zabija”.

Grubi, czyli gorsi. Jak zabija fatfobia?

Amerykanka Amanda Lee udała się do lekarza, ponieważ cierpiała na silne bóle uniemożliwiające jej jedzenie. Lekarz rzucił: „Może to nie takie złe” – sugerując, że dobrze, iż Amanda traci na wadze. Młoda, dobiegająca zaledwie trzydziestki kobieta opublikowała w mediach społecznościowych emocjonalne nagranie, na którym zrelacjonowała tę wizytę. Internauci prosili ją, aby się nie poddawała i poszła do innego lekarza. Tak zrobiła. Stwierdzono u niej raka okrężnicy w trzecim stadium zaawansowania. Amanda przeszła chemioterapię, żyje.

Ile osób po czymś takim do lekarza więcej by nie poszło? Grubancypantki Urszula Chowaniec i Natalia Skoczylas, prowadzące podcast Vingardium Grubiosa, przygotowały raport na temat medycznej fatfobii w Polsce. Znajdziemy w nim historie osób grubych, które niezależnie od tego, z czym przychodziły do lekarza, słyszały, że mają schudnąć. Ale nawet nie tymi słowami. Kazano im „wziąć się za siebie”, mówiono, że są „zaniedbane”, „nalane”, „ociekają tłuszczem”. Grube ciało personel medyczny potrafił nazwać „obrzydliwym czymś”. Takim pacjentom odmawiano badań, leczenia, za to stawiano warunek: „najpierw schudnij”.

„Dieta z Oświęcimia” zamiast leczenia. Fatfobia i ot*łość w polskich gabinetach

Przykładem medycznej fatfobii był też wpis na internetowym profilu szpitala w Oleśnicy, o którym głośno było w wakacje 2021 roku. Piętnował on kobiety w ciąży, które tyją. „Zamknij lodówkę i jedz dla dwojga, a nie za dwoje. Ułatwisz życie i nam, i sobie” – apelowano.

Jeśli pachnie wam to też klasizmem, to jesteście na dobrym tropie, bo korzenie fatfobii to rasizm i pogarda dla osób mniej uprzywilejowanych. Fat movement, który w Polsce nazywamy grubancypacją, od początku wiązał się z walką o prawa dla osób czarnoskórych i tych, których ciała w jakiś sposób są marginalizowane. W latach 60. w pierwszym rzędzie ruchu ciałopozytywnego szły czarne kobiety, które przedstawiane były jako mniej atrakcyjne czy sprawne właśnie przez to, iż nie mieściły się w ówczesnych standardach piękna.

Teraz o tym fakcie zapominamy. Pisze się i mówi nawet o wymazywaniu korzeni ruchu ciałopozytywnego na rzecz promowania go w kontekście akceptacji „niedoskonałości” ciała, zazwyczaj ciała białego i takiego, które nigdy nie było marginalizowane. Za to dla ciał grubych, wiecznie ocenianych i systemowo wykluczanych, miejsca zostaje niewiele, bo czy chcemy słuchać grubancypantów? Nie za bardzo.

Kochamy grube ciała diagnozować, straszyć chorobami i przedwczesną śmiercią. Lubimy zaglądać do szafy, czy aby grubi ubierają się odpowiednio – tak aby maksymalnie ukryć „dodatkowe kilogramy”. Patrzymy do talerzy i szukamy przewinień: to za tłuste, tamto ma za dużo cukru. Sprawdzamy, jak gruba osoba się rusza i czy ma szansę jeszcze dołączyć do tych szczupłych, normalnych ciał. Jeśli się stara odpowiednio mocno, może ją zaakceptujemy.

To będzie wtedy tzw. good fatty, czyli osoba, która co prawda jest gruba, ale stara się schudnąć, więc inni traktują ją ulgowo. Za to osoby, które są grube, które mówią nam, że w tym przymiotniku nie ma nic negatywnego i one siebie akceptują – to już inna historia. Iga Wiejak, grubancypantka, która wystąpiła w programie TVN Miasto kobiet, gdzie mówiła o swoich doświadczeniach z fatfobią, za swoją grubość nie zamierza przepraszać. Jak zareagowali widzowie? Po emisji Wiejak otrzymywała groźby śmierci.

Ostatecznie krytycznie patrzymy też na własne odbicie, doszukując się cech grubości i walcząc ze swoim ciałem. Dlatego tak chętnie śledzimy influencerki w rozmiarze określanym jako „large”, czyli duży, które odnoszą sukcesy, a ich waga im nie przeszkadza. I kibicujemy im, gdy „odchudzają się dla zdrowia”.

Na naszej nienawiści do grubych ciał zarabiają całe branże beauty i fitness. Zarabiają też ci, którzy pozornie walczą z uprzedzeniami wobec grubych ciał, tak naprawdę tylko je umacniając. Właśnie tutaj można upatrywać jednego z powodów, dla których fatfobia ma się dobrze: po prostu wielu osobom opłaca się to, że czujemy się ze sobą źle.

Macza w tym palce także patriarchat. Kobieta ma dbać o siebie, co oznacza, że ma być miła dla oka mężczyzny. Z kolei mężczyzna ma być silny, sprawny, gotowy chronić swojej wybranki. W tym modelu nie ma miejsca dla osób grubych, które oceniane są jako mniej sprawne, zaniedbane, nieatrakcyjne. I mniej wydajne, czego nie lubi też kapitalizm. Żadne z tych założeń nie jest prawdziwe.

To wszystko chce nam przekazać ruch ciałopozytywny, ale polskie społeczeństwo jest oporne. Widać to na przykładzie dyskusji wokół filmu Wieloryb, którego główny bohater jest gruby. Kolejne dzieło Darrena Aronofsky’ego zostało uznane za fatfobiczne, a osoby grube przedstawiły na to szereg argumentów. Tymczasem polskie media ten wątek marginalizują, a w recenzjach roi się od fatfobicznych określeń, jak „bryła tłuszczu trzymająca w niewoli duszę bohatera” – to fragment tekstu z „Polityki”.

„Wieloryb”: Przeproś, grubasie!

Na tym tle pozytywnie wyróżnia się artykuł w „Wysokich Obcasach” Katarzyny Seiler, która przyznała, że po obejrzeniu Wieloryba boi się jeść w miejscu publicznym, wstydzi się zamówić pizzę i wyobraża sobie, co myśli o niej dostawca.

Czy z fatfobią da się coś zrobić? Każdy z nas może się edukować, aby lepiej ją wychwytywać, nie powielać, a w przypadku fatfobicznych treści czy zachowań – reagować. Możemy czytać książki i słuchać grubancypantek i grubancypantów czy sięgnąć po literaturę z zakresu socjologii, która bada to zagadnienie. Uprzywilejowane białe osoby w kanonie wagi, które nie mają pojęcia o ruchu ciałopozytywnym, powinny być tutaj na ostatnim miejscu.

**
Marta Glanc – dziennikarka niezależna, wcześniej związana z Onetem. Publikowała także na portalu tygodnika „Polityka”. Jest analityczką Stowarzyszenia Demagog. Pisze o wszystkim tym, co blisko ludzi, zwłaszcza wszelkich formach dyskryminacji, które ich dotykają. W 2023 roku nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukaże się jej pierwsza książka.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij