Uznałam, że wszystko, o czym piszę – nie tylko moja podróż po obu Amerykach, moje randki, one night standy, ale emocje czy uczucia związane z depresją – jest ważne i powinnam to opisywać jako integralną część mojego doświadczenia. Jeśli to doświadczenie nie mieści się w społecznie przyjętej normie, to tylko opisywanie go i przybliżanie ludziom może zmienić to, co za tę normę się uważa – mówi Joanna Jędrusik, autorka książki „Pieprzenie i wanilia”.
Martyna Słowik: Rzuciłaś wszystko i uciekłaś. Zamiast w Bieszczady jeszcze dalej – w długą podróż po obu Amerykach. Dlaczego?
Joanna Jędrusik: W Bieszczadach już był tłok. A poważnie mówiąc, to jest długa i bardzo polska historia o tym, jak moja spółdzielnia mieszkaniowa narobiła wielkich długów, a potem ogłosiła upadłość. Dług miał być wkrótce rozłożony proporcjonalnie na lokale, więc stanęłam przed decyzją o sprzedaży mieszkania, aby nie zostało potwornie zadłużone. Zaczęłam planować sprzedaż, kupno nowego i w pewnym momencie przyszła myśl, że skoro nic mnie tu nie trzyma, nie mam męża, dzieci, a moja praca jest do pewnego stopnia wymienialna, bo możesz zajmować się tym samym w piętnastu tysiącach innych firm, to dlaczego nie zrobić czegoś trochę szalonego? Długo myślałam, zanim komukolwiek o tym powiedziałam.
Ile trwały przygotowania do wyjazdu?
Jak wiesz z książki, nie jestem fanką robienia wielkich researchów i planowania swoich podróży. Wszystko ograniczyło się do rozkminiania, gdzie właściwie chciałabym polecieć i co zobaczyć, a później do kupowania biletów lotniczych i rezerwacji kilku hosteli i hoteli. Część czasu była niezaplanowana, bo wiedziałam, że w trakcie wyprawy pewnie sporo się pozmienia.
Wymyśliłam sobie, że pojadę do Ameryki przez Azję – do Chin, stamtąd trafię na Alaskę, do USA, a później będzie Ameryka Południowa. Gdy zaczęłam interesować się wizami, okazało się, że wizę chińską dostanę z pocałowaniem rączki od zaraz na kilka lat, jeśli tylko zapłacę odpowiednią kwotę. Problemem okazała się ta amerykańska. Prezydentem właśnie został Donald Trump. Zapowiedział swojej administracji, że z wizami ma być pod górkę, więc było. Mimo że w Polsce miałam stałą pracę, własne mieszkanie, a w Stanach nikogo, kto na mnie czeka – to trzy warunki, które zwykle wskazują, że nie chcesz uciec do USA na zawsze – to dostałam wizę tylko na trzy i pół miesiąca. Czas mnie gonił, zrezygnowałam z pierwotnych planów zobaczenia Azji i poleciałam od razu do Stanów, stamtąd do Meksyku i Peru. W podróży spędziłam około roku.
Chciałaś, żeby ta długa wyprawa była autoterapią?
Nie myślałam o niej jako o terapii, bardziej jak o ucieczce. Wiesz – pojadę w inne miejsce, będę robić coś innego, problemy znikną. Bo jakie można mieć problemy, gdy zwiedza się Nowy Jork albo ogląda Wielki Kanion? Chciałam, żeby coś mnie odciągnęło od życia tutaj. Może to faktycznie miała być temporalna terapia?
Zastanawiałam się, jak zaklasyfikować twoją książkę pod względem gatunku. Jest bardzo hybrydowa. Dla mnie to skrzyżowanie gonzo journalismu z reportażem i porno. Zastanawiałam się też, czy wszystko zdarzyło się naprawdę.
Słyszę same fantastyczne propozycje określania tego gatunku, twoja jest bardzo dobra. Powiedzmy, że są to reportażowe elementy pospinane fabułą, która jest oparta na moich własnych doświadczeniach. Nazwałabym to reportażem z elementami autobiograficznymi. Chociaż gonzo, nawet ze względu na samo słowo, bardzo mi się podoba. Jak przystało na reportaż, wydarzenia są prawdziwe, jedyne modyfikacje dotyczą czasu – zdarza się, że historia przedstawiona jako jeden wyjazd, np. podróż po Luizjanie z człowiekiem, który pokazuje mi rozmiar katastrofy ekologicznej w tamtym regionie, trwała w rzeczywistości trzy dni.
Wcześniej pytałaś, czy podróż była dla mnie terapią. Podróż chyba nie – pisanie książki, owszem. Powstawała już po terapii. Dzięki temu mogłam o sobie pisać jak o obcej osobie, którą lubisz, masz do niej emocjonalny stosunek, dzielisz z nią historię i w sumie jest nawet spoko, ale jednocześnie masz wobec niej pewne poczucie dystansu, np. do niewłaściwych decyzji czy głupich rzeczy, które zrobiła. Ale to wciąż jesteś ty.
Nie obawiałaś się zbyt dużego otwarcia przed czytelnikiem, wywleczenia szczegółów z intymnego życia? Jedno to podjąć decyzję o napisaniu reportażu z elementami porno, a co innego doprowadzić do jego wydania, zwłaszcza w nadal konserwatywnym społeczeństwie, jakim jest Polska.
Ludzie, którzy decydują się pisać o sobie, zawsze w mniejszym lub większym stopniu się obnażają. Bez tego moje obydwie książki – 50 twarzy Tindera i Pieprzenie i wanilia – byłyby strasznie nudne i mało wiarygodne. Oczywiście można sobie wyobrazić pierwszą z nich pisaną z pozycji zimnej obserwatorki. Ale ja nie jestem nieczułą narratorką, jestem emocjonalna. Co ryzykowałam? Tylko tyle, że ludzie się dowiedzą, co czuję albo myślę. Czy to jest takie straszne? Dla mnie nie.
Nie oddałabym tego za godzinę porządnego seksu i trzy zajebiste orgazmy
czytaj także
Chyba nie chcesz powiedzieć, że otwarte pisanie o tym, że chodzisz z facetami do łóżka na jedną noc albo o trójkątach czy czworokątach, nie naraża cię w Polsce na hejt albo łatki pt. „lafirynda”, „puszczalska”, „niemoralna”.
Od początku wiedziałam, jak to będzie wyglądać z punktu widzenia tzw. konserwy, jak coś takiego może być odebrane i skomentowane. Pytasz, czy bałam się slut-shamingu? Całe życie się boisz, jak robisz coś, czego nie wolno, ale i tak to robisz, bo jest fajne. Konserwatywna wizja życia ani nigdy mi nie odpowiadała, ani nie była mi dana.
Łamiesz tabu. Nawet jeżeli opisy łóżkowych figli podniecą konserwatystę, i tak się do tego nie przyzna.
Uznałam, że wszystko, o czym piszę – nie tylko moja podróż po obu Amerykach, moje randki, one night standy, ale emocje czy uczucia związane z depresją – jest ważne i powinnam to opisywać jako integralną część mojego doświadczenia. Jeśli to doświadczenie nie mieści się w społecznie przyjętej normie, to tylko opisywanie go i przybliżanie ludziom może zmienić to, co za tę normę się uważa. Trzeba pokazywać różnorodność wyborów i postaw, zwłaszcza w takim kraju jak Polska. Miałam poczucie, że pokazuję depresję i pewien styl życia, żeby to odtabuizować. Istnieje przecież w społeczeństwie grupa osób, którą można by nazwać – podobnie jak w polityce – „wyborcy niezdecydowani”. Może oni, gdy przeczytają moją książkę, uznają, że pójście na randkę z Tindera i uprawianie na niej seksu nie jest niczym złym. Mam jednak świadomość, że istnieje grupa wyborców, która jest konserwatywna i już po spojrzeniu na okładkę wie, co myśleć.
czytaj także
Hejt i obraźliwe komentarze w internecie pojawią się pod każdym tekstem, nieważne, czy dotyczy on polityki, klimatu, seksu, czy muzyki. Cokolwiek zrobisz w Polsce, to masa anonimowych ludzi w internecie czuje potrzebę wysrania się na ciebie. Niech sobie srają między sobą, nie będę tego czytać.
Nigdy nie zdarzyło ci się czytać recenzji swoich książek albo komentarzy pod tekstami?
Przy pierwszej książce popełniałam ten błąd, teraz już tego nie robię. Czasami tzw. życzliwi znajomi wysyłają mi pojazdy po mnie wzięte z internetu. Tego też staram się nie czytać. Może jeden mnie rozbawił, to było najlepsze podsumowanie tego, co myślę o komentarzach w internecie. Na portalu Lubimy Czytać ktoś ocenił moją książkę na 1 na 10 i dodał komentarz „Książka wyzwolonej kobiety”. Taki sam komentarz mógłby być dodany do oceny 10/10. Przy takiej polaryzacji – nie dogodzisz. To było dla mnie zabawne, bo nie sądziłam, że komentarz „Książka wyzwolonej kobiety” może być negatywnym pojazdem po kimś. To, co mówisz – lafirynda, puszczalska, proszę bardzo, inwektywy pierwsza klasa. Ale „wyzwolna kobieta”? Liczę się z tym, że podobne opinie wypowiadają osoby, którym np. nie odpowiadają przekleństwa. Myślę, że mimo dyskusji wokół hasła protestów, które wielu oburzyło, czyli „wypierdalać”, próg wrażliwości, niestety, się nie zmienił. Kobieta przeklinająca nadal razi.
Teraz mówię o negatywnych reakcjach i zjawiskach, ale z powodu książki spotykają mnie głównie bardzo miłe komentarze i sytuacje. Od obu płci. Dostaję masę dobrego feedbacku, ludzie piszą o rzeczach, z którymi się identyfikują, że coś podobnego widzieli, przeżyli. To jest dla mnie bardzo ważne.
W twojej książce w zaskakujący sposób przeplatają się opisy randek z lokalsami albo innymi turystami, w tym pikantne opisy seksu, z diagnozami otaczającej rzeczywistości i diagnozami społecznymi. Dużo, obrazowo i emocjonalnie piszesz o katastrofie klimatycznej, nierównościach społecznych, maczyzmie, patriarchacie i dyskryminacji oraz przemocy wobec kobiet. Ta podróż uwypukliła ci te problemy, uczyniła bardziej widocznymi czy po prostu dała dobry pretekst do napisania o nich?
Na pewno nie było tak, że podróż otworzyła mi oczy na te problemy. Byłam ich świadoma dużo wcześniej. Leciałam do Stanów z dość mocno ukształtowanym światopoglądem – jako lewaczka i feministka. Mimo że wiedziałam, dokąd jadę i co tam się dzieje, okazało się, że na miejscu jest jeszcze gorzej, niż sądziłam, a przede wszystkim gorzej, niż byłam to sobie w stanie wyobrazić. Rzeczywistość widziana z bliska bardzo mocno cię trzepie po twarzy, mocniej do ciebie dociera. Nawet jeżeli ktoś nie ma ukształtowanych poglądów, to po zobaczeniu Stanów powinien zostać lewakiem. To są rzeczy, zjawiska, które od razu rzucają się w oczy, są powszechne, masowe, a jednocześnie w ogóle nie widzimy ich np. w filmach, na Instagramie itd. Tam oglądamy tylko piękną część, bez problemów i skaz.
Pamiętam symboliczny moment: w Los Angeles jakaś mocno wystrojona dziewczyna robiła sobie selfie na Sunset Boulevard i musiała długo ustawiać kadr, bo nie chciała, aby był w nim widoczny bezdomny, których jest tam pełno. Pod bardzo wieloma względami w Stanach jest paskudnie. Rasizm to nie jest tam puste pojęcie z przeszłości, ale coś, co dzieje się na każdym rogu ulicy. To wszystko zrobiło na mnie duże wrażenie.
czytaj także
Po powrocie z rocznej podroży po obu Amerykach moje poglądy w ogóle się nie zmieniły. Raczej zebrałam sporą bazę dowodów na ich słuszność.
Który z opisywanych problemów wydaje ci się najbardziej palący, gdy patrzysz z dystansu na swoją podróż? Co cię dotknęło najbardziej?
Kosmiczne rozwarstwienie na tych obrzydliwie bogatych Jeffów Bezosów i całą masę anonimowych ludzi, którym nie wystarcza do pierwszego. Najważniejsze wydaje mi się rozprawienie się z dzikim kapitalizmem i ogromnymi nierównościami. Kiedy nierówności nie ma, znikają też magicznie inne problemy. W bardziej równościowym społeczeństwie jest mniej przemocy, są większe nakłady na edukację, opiekę zdrowotną. Tymczasem w Stanach trzech facetów łącznie posiada więcej niż 160 milionów Amerykanów lub 63 miliony amerykańskich gospodarstw domowych. Nie byłoby mi żal, gdyby ktoś im zabrał tę niewyobrażalną nadwyżkę i rozdał wśród najmniej zamożnej/najbiedniejszej części społeczeństwa.
Okropnie patrzy się na takie nierówności w kraju, w którym pieniądze nie trafiają do sfery publicznej, tylko do kieszeni najbogatszych. W Pieprzeniu… opisuję na przykład Luizjanę, posiadającą ogromne ilości gazu i ropy i czerpiącą z nich ogromne dochody, które stawiają ten stan w amerykańskiej czołówce. Tymczasem Luizjana jest na ostatnim i przedostatnim miejscu w rankingu poziomu edukacji i opieki zdrowotnej. Pieniądze z przemysłu, również w formie ogromnych ulg podatkowych, trafiają do najbogatszych, do korporacji, a mieszkańcy regionu wraz z dobrodziejstwem przemysłowego inwentarza dostali katastrofę ekologiczną.
W kilku momentach twoja książka brzmi jak manifest lewaczki. To tekst, który można by wykrzyczeć na wiecu czy proteście. Pisałaś Pieprzenie i wanilię na tzw. wkurwie?
Siedzi we mnie złość i wiele emocji z tym związanych. Może się wydawać, że napisałam porno, tymczasem pomiędzy pikantnymi fragmentami są bardzo ważne rzeczy. W pierwszej książce dotyczyły raczej sfery prywatnej i Polski, w Pieprzeniu… dotyczą sfery publicznej i perspektywy globalnej. Jest tam rozrywka, ale postanowiłam też wcisnąć w to dozę ważnych rzeczy, momentami nawet dydaktyzmu. Ale nie rozkładałam proporcji, ile ma być stron pieprznych historyjek na ile stron dydaktyki, żeby ta druga była znośna.
Zielona transformacja dla bogatych, katastrofa ekologiczna dla biednych
czytaj także
Mam też świadomość tego, że książka, z chwytliwym tytułem i okładką, reklamowana jako „pikantne przygody seksualne”, dotrze do szerszego grona, niż gdyby ją reklamować jako „manifest lewaczki, która jeżdżąc po świecie, zwraca uwagę na nierówności społeczne”.
Dostaję sporo wiadomości od ludzi, że spodziewali się czegoś innego, bardzo lekkiego, ale przeżyli miłe zaskoczenie, bo przy okazji tego lekkiego dowiedzieli się masy rzeczy albo czegoś się nauczyli.
Sporo miejsca poświęcasz katastrofie klimatycznej i katastrofom ekologicznym, np. w Stanach, w Dolinie Krzemowej. Czytając te fragmenty, miałam mały zgrzyt. Mimo wiedzy o fatalnym stanie klimatu i przyrody cały czas latasz tanimi liniami, przesiadasz się z jednych na drugie, a to jeden z najbardziej emisyjnych rodzajów transportu. Wiadomo, że indywidualnie nie zmienimy chorego systemu, ale to może być też wygodna wymówka, żeby nic nie robić i nie starać się ograniczać.
Zanim wyjechałam, w Polsce temat katastrofy klimatycznej nie wybrzmiewał tak mocno. Zetknięcie się z nią tam, w USA, sprawiło, że lepiej zrozumiałam ten problem, chociaż nie mogę powiedzieć, że nie miałam o nim pojęcia. Gdy mieszkałam w Meksyku, to na Jukatanie trwała akurat olbrzymia akcja eliminacji plastikowych słomek.
Ogromna kampania, masa pieniędzy na nią przeznaczona, wielkie billboardy, hasła. Reklamy o tym, jak to biedne żółwie morskie wpieprzają plastikowe słomki. Powiedzmy, że w ciągu roku na Jukatanie zużywa się 500 tysięcy ton plastikowych słomek, co jest straszne. Później dowiadujesz się, że największa wytwórnia plastiku w Meksyku wytwarza tyle samo tysięcy ton plastiku DZIENNIE. Są ludzie, którzy przez cały rok robią, co mogą, aby zlikwidować 500 tysięcy ton plastikowych słomek, a w tym samym czasie, i to tylko jednego dnia, wytwórnia plastiku bez żadnej odpowiedzialności wypuszcza w świat ten plastik. Przenoszenie odpowiedzialności na nas jako na konsumentów, którzy muszą się ograniczać i są winni katastrofie, jest okropne.
Tak samo jest z wieloma innymi kwestiami, np. lataniem. Nie mówię, że ono jest spoko, ale trochę sobie nie wyobrażam sytuacji, że w połowie mojej podróży po Amerykach stwierdzam „biedne żółwie, będę musiała wrócić do Polski kajakiem”. Istnieje pewna pula rzeczy, które każdy z nas może robić lub których może nie robić, w ramach poczucia odpowiedzialności za planetę. To, że opisałam problem w książce, to też mój mały wkład w walkę z katastrofą klimatyczną. Ma szansę dotrzeć do wielu osób, zmienić coś w czyjejś świadomości. To być może więcej, niż ja sama jestem w stanie zrobić dla planety w moich codziennych praktykach. Ale i w nich staram się postępować świadomie.
Zamiast dać się wmanewrować w poczucie winy lepiej porządnie się wkurzyć [rozmowa]
czytaj także
Największy ślad węglowy zostawiają dzieci i jedzenie mięsa, żaden z tematów mnie nie dotyczy. Noszę ze sobą materiałowe torby na zakupy i jedzenie w wielorazowych pojemnikach. Przerzuciłam się też na „chemię” do sprzątania mieszkania, która jest neutralna dla środowiska. Moje sumienie jest trochę lżejsze. Z drugiej strony wiem, że robimy to wszystko trochę sobie a muzom, żeby nie mieć do siebie pretensji, że np. latamy samolotami czy jeździmy autami.
W kilku miejscach trudno było oprzeć się wrażeniu, że są sytuacje, w których wiele ryzykujesz. Może nawet swoje życie, a na pewno zdrowie i bezpieczeństwo. Mało tego – robisz to z premedytacją. Wsiadasz nocą do obcego samochodu z obcym człowiekiem, który puszcza mroczną muzykę, nie odzywa się i wiezie cię nie wiadomo dokąd, wchodzisz do jakiejś oficyny na masaż czy akupunkturę i nie wiesz, gdzie jesteś, kto wykonuje zabieg i co tak naprawdę robi. Szukałaś ryzyka?
Nie. Jestem osobą, która unika ryzyka i nie lubi go. Nie przechodzę na czerwonym świetle, nie lubię sportów ekstremalnych, hazardu, nie ryzykuję też w innych sytuacjach.
Z umawianiem się w obcym kraju na randki przez Tindera jest jak z lataniem samolotami: dużo ludzi się tego boi, ale to mało racjonalny strach, bo statystycznie w katastrofach lotniczych ginie mniej osób niż w wypadkach drogowych, na rowerach, statkach czy w pociągach itd. Na tej samej zasadzie patrzę na randki w trakcie podróży po innych krajach. Jeżeli mam zginąć, to prędzej zginę jako piesza czy rowerzystka niż jako kobieta randkująca z facetem poznanym na Tinderze. Oczywiście, czasami czułam napięcie, ale mam świadomość, że było nie do końca racjonalne. Wspomniana przez ciebie sytuacja to była jednak gra konwencją. Jeśli znasz filmy Lyncha i ktoś też je zna, to można się pobawić. Wtedy jest trochę horroru i napięcia, a trochę mrugnięcia okiem.
Owszem, możesz mieć pecha – akurat twój samolot będzie tym jednym, który się rozbije, akurat to ty będziesz jedną z kobiet, które zostaną skrzywdzone na randce z Tindera. Jednak statystycznie bardziej niebezpieczne jest posiadanie partnera, zwłaszcza w Polsce. Statystyki pokazują, że sprawcami zdecydowanej większości gwałtów są partnerzy. Dużo miejsca poświęcam opisowi sytuacji kobiet w Meksyku, ale Polska nie jest ostatnim sprawiedliwym krajem, w którym jest znacząco lepiej pod względem przemocy wobec kobiet.
Z facetami umawiałam się w knajpach pełnych innych ludzi, w Meksyku rzecz działa się w miasteczku, w którym wszystkich znałam. Byłam więc otoczona przez osoby, do których mogłam się zwrócić o pomoc, co mi się zresztą zdarzało. Czasami prosiłam barmana czy właściciela knajpy: „Słuchaj, przyczepił się do mnie natrętny i pijany typ, czy mógłbyś coś zrobić?”. To się przecież zdarza wszędzie.
Może takie podejście jest naiwne, może wynika z tego, że nikt nigdy nie zrobił mi krzywdy. Nikt mnie nie zgwałcił, nikt mnie nie napadł. Gdyby to się stało, to może podejrzewałabym o to każdego delikwenta.
Podczas prawie rocznej podróży przemierzyłaś Stany, Meksyk i Peru. Gdzie najlepiej czułaś się jako kobieta?
Jeżeli chodzi o poczucie poszanowania i chronienia moich praw, to zdecydowanie w USA. Wiesz, podróżowałam tam po dużych miastach i miałam możliwość ostrej selekcji. Jeżeli przewijasz w prawo tylko osoby, które w opisie określają siebie jako lewaków i feministów, to ryzyko zawodu jest znikome. Mam świadomość, że z tego powodu to był trochę zakłamany, jednostronny obraz USA. Takiej samej selekcji dokonywałam w Polsce, gdy korzystałam z Tindera.
Jednak nawet w Stanach były miejsca, gdzie nie było różowo, np. Alaska. Opisuję to w książce – bardzo konserwatywne środowisko, dużo seksizmu, maczyzmu i potwierdzania swojej męskości np. trofeami z polowań, noszeniem przy sobie broni. W ciągu tych kilku miesięcy w podróży tylko raz zdarzył mi się niechciany dotyk – na stacji metra koleś złapał mnie za dupę. To było w Nowym Jorku i zrobił to biały mężczyzna wyglądający na normalsa, po którym się tego nie spodziewasz.
Jak na twoje obydwie książki zareagowała rodzina?
Już na początku, gdy podpisałam umowę z wydawnictwem, powiedziałam rodzicom i siostrze, o czym będę pisać. Poprosiłam też, żeby mi obiecali, że tego nie przeczytają. Tak samo, jak ja nie chciałabym znać szczegółów ich życia seksualnego i nie chciałabym o tym czytać, tak nie chcę, żeby oni znali moje. Nie mówiąc o tym, że niektóre wątki budziłyby ich zbyt dużą troskę o mnie jako o ich dziecko.
Rodzice bardzo się cieszą z powodzenia moich książek, koleżanki mamy je czytają, tata zrobił sobie z nimi selfie w empiku. Są bardzo wspierający. Mam nadzieję, że dotrzymali obietnicy, a jeśli nie, to i tak muszą milczeć na ten temat.
**
Joanna Jędrusik – kulturoznawczyni, przez lata na etacie w korpo. Prowadzi fanpejdż Swipe me to the end of love. Lubi Balzaca i gry komputerowe. Autorka książek 50 twarzy Tindera oraz Pieprzenie i wanilia, które ukazały się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.