„Do tej pory Annę Walentynowicz przedstawiano jako postać pomnikową. Tymczasem jest ona osobą, która budzi różne uczucia – od zachwytów za odwagę czy niezłomną postawę po zarzuty o to, że była konfliktowa, skłócała ludzi czy oczerniała Wałęsę. Chcieliśmy się więc dowiedzieć, dlaczego budzi tak skrajne emocje” – mówi Dorota Karaś, współautorka książki „Walentynowicz. Anna szuka raju”. 10 lat temu Walentynowicz zginęła w katastrofie smoleńskiej.
Joanna Wiśniowska: Książkę Walentynowicz. Anna szuka raju zaczynacie od zdemaskowania tego, że legenda peerelowskiej opozycji kłamała: zataiła np. swoje ukraińskie pochodzenie.
Marek Sterlingow: Praktycznie przez cały czas pracy nad książką kłóciliśmy się o użycie słowa „kłamała”. Dorota regularnie zmieniała je na „nie mówiła całej prawdy”, „ukrywała prawdę” lub że ją „pominęła”. Ja z kolei od czasu do czasu chciałem użyć tego słowa, bo wydawało mi się właściwe. Ważne jest, żeby zrozumieć, dlaczego kłamała czy – jak kto woli – ukrywała prawdę. Wówczas możemy próbować odpowiedzieć sobie na pytanie, czy rozumiemy jej postępowanie czy nie. Każdy ma jakąś tajemnicę, prawdę, o której nie chce powiedzieć innym. Takich tajemnic w książce odkrywamy wiele, nie wszystkie dotyczą Anny Walentynowicz.
Dorota Karaś: Historia z Ukrainą była dla mnie początkiem pomysłu na tę książkę. W 2017 roku napisałam do trójmiejskiej „Wyborczej” o ukraińskich korzeniach Anny Walentynowicz, opierając się na artykule prof. Igora Hałagidy z Uniwersytetu Gdańskiego, który jako pierwszy polski historyk pojechał do Ukrainy, spotkał rodzeństwo Walentynowicz i precyzyjnie odtworzył jej losy.
Zalewski: Polacy i Ukraińcy dojrzeli do rozmawiania o kwestiach trudnych
czytaj także
Ta historia wydała mi się nieprawdopodobna. Pomyślałam sobie, że jest jakiś wielki dramatyzm w tej historii. Chciałam dowiedzieć się, dlaczego pani Anna przez te lata ukrywała prawdę o swoim pochodzeniu. Nie powiedziała o tym nawet swoim przyjaciołom. Do końca życia w wywiadach opowiadała, że jest córką Polaków z Równego, którzy zginęli w 1939 roku, a brat został zesłany na Syberię. Tymczasem jej ojciec zmarł w 1995 roku, brat był w UPA, a rodzeństwo nadal żyje.
To jej „omijanie prawdy” mówi więcej o naszym społeczeństwie niż o samej Walentynowicz?
MS: Strach przed obcymi we wszystkich społeczeństwach coraz częściej dochodzi do głosu, ale w historii jest on obecny cały czas. Smutne to jest, że osoba tak zasłużona dla Polski bała się powiedzieć prawdę o sobie.
DK: Niedawno czytałam reportaż w magazynie „Pismo”, w którym przytoczono badania opinii publicznej na temat stosunku Polaków do Ukraińców. Wychodzi na to, że nie lubimy naszych sąsiadów. Poziom nieufności w stosunku do nich jest bardzo wysoki. Być może to podpowiedź, dlaczego Walentynowicz zataiła prawdę.
Wielogodzinne kolejki, korupcja i arogancja służb: oto codzienność na polsko-ukraińskiej granicy
czytaj także
Jak więc Anna Walentynowicz znalazła się w Polsce?
MS: To opowieść, która kwestionuje spojrzenie Polaków na historię. Przyjechała do Gdańska z rodziną Teleśnickich związaną z Armią Krajową, wzorowymi polskimi patriotami z Kresów. Anna była u nich służącą. Oskarżała ich o prześladowanie, nawet o molestowanie. Z drugiej strony, oni uratowali jej życie, wywieźli z Wołynia w czasie rzezi. Przeżyła dzięki nim wojnę, znalazła się w Gdańsku wraz z wieloma innymi ludźmi, którzy na nowo zasiedlali to miasto.
Trafiła do Gdańska i stała się beneficjentką nowego systemu?
DK: Nie od razu. Jeszcze pięć lat spędziła u Teleśnickich. Odeszła dopiero w 1950 roku.
MS: I wtedy stała się ikoniczną postacią systemu, który budowano w Polsce. Wyzwolona od Teleśnickich, od ziemian, od kapitalistów wykorzystujących prosty lud. Trafiało do niej to, co proponowała nowa władza. Chciała mieć godność, prawo do godziwego wynagrodzenia, mieszkanie. Ten system powtarzał, że jej się to należy.
14 godzin harówy to pestka [rozmowa z Joanną Kuciel-Frydryszak]
czytaj także
Zjawia się w stoczni i mówi: „Będę tak pracować, że nikt nie będzie chciał mnie zwolnić, wszyscy będą ze mnie zadowoleni”.
DK: Była uparta, potrafiła zacisnąć zęby, była przyzwyczajona do ciężkiej pracy. Zanim Anna trafiła na służbę do Teleśnickich, poszła tam jej starsza siostra, która jednak szybko wróciła z płaczem do domu. Nam opowiadała, że było jej tam za ciężko, że nie dała rady. W jej miejsce na służbę poszła Anna. Pewnie też było jej ciężko, w końcu miała tylko 12 lat, ale wytrzymała.
Kiedy dostała się do stoczni i została tą ikoną systemu, to system jej coś zaoferował i to bardzo dużo, jak na to, co miała przed wojną. Pracę, dobre zarobki, możliwość kształcenia, a gdy została matką – urlop macierzyński i żłobek dla dziecka. Stocznia była zakładem pracy, który miał stworzyć robotniczy raj. Była tam przychodnia, szpital, chór, teatr, klub sportowy i kino.
Uważała siebie za jeden z filarów, na którym opierała się stocznia?
MS: W tamtym czasie, przynajmniej oficjalnie, robotnicy byli traktowani jak ludzie, którzy mają głos i mają prawo powiedzieć, co myślą. Walentynowicz lubiła przytaczać słowa Lenina: „Robotnicy, jeżeli mają nawet pięć procent racji, to i tak należy ich posłuchać”. W PRL-u stocznia funkcjonowała w zupełnie inny sposób niż działają dzisiejsze zakłady. Z jednej strony kierownictwo, z drugiej partia, a z trzeciej przedstawiciele robotników. Ten trójkąt wspólnie rządził stocznią. Stoczniowcy mieli na przykład wpływ na podział premii.
W jaki sposób Walentynowicz udzielała się w stoczni?
DK: Jeszcze będąc u Teleśnickich Anna bardzo chciała dostać się do Służby Polsce, organizacji dla młodych, która pomagała w odgruzowywaniu kraju, budowała drogi, ale również krzewiła socjalizm wśród swoich członków. Teleśniccy nie pozwolili Annie się tam zapisać, miała do nich o to żal.
W stoczni pierwszą organizacją, do której się zapisała, był Związek Młodzieży Polskiej. Dość szybko zrobiła tam dużą karierę, powierzono jej nawet funkcję delegatki na Zlot Młodych Bojowników o Pokój, który odbywał się w Berlinie. Później działała też w Lidze Kobiet, Komisji Kobiet, związkach zawodowych, była członkiem kolektywu na swoim wydziale.
Walczyła o prawa kobiet?
MS: Nie była ideologiem, a działaczką i aktywistką. Czy miała feministyczne z dzisiejszego punktu widzenia poglądy? Trudno powiedzieć. Tamten system z jednej strony zachęcał kobiety do aktywności zawodowej, robienia kariery, ale z drugiej traktował je jak gospodynie, bo przecież mężczyzna nie może zajmować się domem.
czytaj także
DK: Po wojnie wiele kobiet poszło do pracy. Przeglądając „Dziennik Bałtycki” z pierwszych powojennych lat, natrafiliśmy na mnóstwo ogłoszeń o pracę, w których poszukiwano pomocy domowej czy opiekunki do dziecka. Nie wiem, jak Anna oceniała sytuację kobiet w tamtym czasie, ale w jej późniejszych wypowiedziach mówiła o tym, że kobiety mają ciężej, że tyle samo pracują, co mężczyźni, a po powrocie do domu muszą jeszcze gotować obiad i zajmować się dziećmi.
Był w niej gen współzawodnictwa, spoglądała na zakładowe tabele wyników?
MS: W ówczesnej rywalizacji dużo było propagandy. Często, żeby osiągnąć jakiś wynik, dany przodownik dezorganizował pracę całego zespołu, bo reszta pracowała, żeby on osiągnął kilkaset procent normy. Wtedy nie chodziło o to, żeby zrobić coś na czas i żeby było to dobrej jakości. W przypadku Walentynowicz nie było tak, że wszyscy stawali do spawania, a ona spawała najwięcej. Była wydelegowana do tego, żeby osiągnąć potrzebny propagandzie wynik. Ale to nie zmienia faktu, że musiała ciężko pracować.
Nakreśliliście wizerunek nienagannej pracowniczki. Kiedy pojawiła się na nim rysa?
MS: Po kilkunastu latach intensywnej pracy i działalności społecznej i ideologicznej Anna zaczęła chorować. Zdiagnozowano u niej raka. Wyszła z tego, ale okazało się, że musi zmienić specjalizację, bo nie mogła już spawać, została wiec suwnicową, a to oznaczało niższe zarobki. To ją oburzyło. Od tego momentu zaczęła wojować z otoczeniem, ale jeszcze nie z systemem.
czytaj także
Stocznia poszła jej na rękę, mimo że była suwnicową świeżo po kursie, a i tak zarabiała najwięcej, ile mogła na tym stanowisku. Podejrzewamy, że mogło to stać się przyczyną niesnasek w pracy. Pojawił się konflikt personalny, Walentynowicz wykłócała się o podział premii na wydziale. A do tego na suwnicy nie była panią własnej pracy, nie było tam jak bić rekordów. Czekała, aż ktoś coś zrobił, żeby przenieść to w drugie miejsce, a wolnym czasie szydełkowała.
Konflikty, zwłaszcza z ludźmi z wydziału, stawały się coraz ostrzejsze. Nie wybierano jej już m.in. do Rady Kobiet czy związków zawodowych. Spora część pracowników nie chciała z nią pracować. Dano jej więc do wyboru albo przeniesienie, albo zwolnienie z pracy. I wtedy zmieniła wydział. Przestała działać społecznie i została na aucie.
Ile to trwało?
MS: Nadszedł Grudzień 1970, to był wstrząs dla Wybrzeża, dla robotników. Władza, która stawiała ich na pierwszym miejscu, nagle do nich strzela. Stocznia nabrała nieufności do władzy. Na moment to się uspokoiło, gdy Edward Gierek przyjechał do Gdańska. Po tym Anna ponownie zaczęła się angażować, była wśród delegatów na spotkaniu z pierwszym sekretarzem. Razem z innymi klaskała mu i zapewniała: „Pomożemy”. Robotnicy znowu uwierzyli w system, ale raptem Walentynowicz znów odsunęła się od tego wszystkiego.
czytaj także
W jej życiu zdarzyła się osobista tragedia.
MS: Choć jej życie osobiste na początku niezbyt dobrze się układało, z czasem poznała mężczyznę, z którym wzięła ślub. Po Kazimierzu Walentynowiczu zostało jej nazwisko. To było szczęśliwe małżeństwo. Jeździli na motorach, chcieli nawet dojechać do Budapesztu. Za nimi była gomułkowska stabilizacja, przed nimi – gierkowski dobrobyt. Ale w 1971 roku Kazimierz umarł. Annę ogarnęła czarna rozpacz, przez kolejne lata krążyła między domem a cmentarzem. Syn wyjechał do wojska. Została sama, pogrążona w rozpaczy. Trwało to lata.
Aż trafia do Bogdana Borusewicza?
DK: Aż w pewnym momencie znowu obudziła się w niej potrzeba działania. W 1976 roku powstał Komitet Obrony Robotników, rok później zginął Stanisław Pyjas. KOR wydał wówczas ulotkę, w której winą za jego śmierć obwinił SB. Pyjas był w wieku syna Anny, Janusza. Ta śmierć na pewno ją poruszyła. W Radiu Wolna Europa usłyszała, że na Wybrzeżu współpracownikiem KOR jest Bogdan Borusewicz z Sopotu. Postanowiła nawiązać z nim kontakt.
MS: To się jej udało. Od 1978 roku była działaczką Wolnych Związków Zawodowych, nielegalnej opozycji na Wybrzeżu. W jej mieszkaniu odbywały się tajne spotkania. Wpadał tam m.in. Lech Kaczyński, który opowiadał o prawach pracowników. To był prawdziwy, niezależny od władzy związek zawodowy, jednak bardzo nieliczny.
czytaj także
Liczył kilkadziesiąt osób?
DK: Joanna Gwiazda opowiadała, że gdy jeszcze przed 1980 rokiem poszli całą grupą do teatru, było ich może trzydzieści osób. Bogdan Borusewicz mówi o pięćdziesięciu. W każdym razie była to garstka ludzi.
MS: Większość Polaków wcale się do nich nie garnęła. Każdy raczej myślał, jak tu nie podpaść systemowi albo kierownikowi w pracy. Większość akceptowała PRL, to się zmieniło dopiero po 1980 roku. Takie postawy widzimy przecież także dzisiaj – ludzie boją się powiedzieć czegoś, bo zaszkodzi to w biznesie lub w kontaktach z władzami miasta czy kraju. A wówczas ten strach był znacznie większy.
Jaki wpływ na Annę Walentynowicz miał Jacek Kuroń?
DK: KOR był organizacją, w której skład wchodzili ludzie wykształceni, inteligencja. Brakowało im robotników, którzy chcieliby się przeciwstawić systemowi. Relacja Kuroń–Walentynowicz była korzystna dla obu stron. Anna podziwiała Jacka, bo miała wielki szacunek do wykształconych osób, takich jak Gwiazda, Kuroń, Borusewicz czy Kaczyński. Kuroń z kolei potrafił rozmawiać z robotnikami. Walentynowicz była też dla KOR-u niezwykle cenna. Miała możliwość działania w zakładzie pracy, a w „Robotniku Wybrzeża” czy „Robotniku” opisywała nieprawidłowości w pracy. Bezcenny nabytek.
Jutro będzie słońce… Słuchowisko o Jacku Kuroniu i walterowcach [podcast]
czytaj także
Jak to się stało, że zwolnienie Walentynowicz stało się zapalnikiem strajku? Przecież nie była wtedy taka znana, to był wielki zakład pracy.
DK: To był błysk geniuszu Bogdana Borusewicza. Latem 1980 roku po tym, jak podwyższono ceny żywności, przez Polskę przeszła fala niezadowolenia, dochodziło też do strajków. KOR czekał, aż zacznie protest jakiś duży zakład, na przykład Stocznia Gdańska. Tymczasem tu nie było ochoty na strajk. Starzy i doświadczeni majstrowie ciągle dobrze zarabiali. Młodzi dużo mniej, ale nie mieli wiele do powiedzenia. Wówczas zwolniono Walentynowicz.
Tę sytuację wykorzystał właśnie Borusewicz i przygotował poruszającą ulotkę, w której przedstawił jej historię: robotnicy, która budowała system, poświęciła zdrowie, odznaczanej Krzyżami Zasługi, a na koniec, za swoje działanie na rzecz robotników, zwolnionej pięć miesięcy przed emeryturą. W dniu, kiedy ulotka trafiła do robotników jadących do pracy, kilku młodych związanych z WZZ, rzuciło hasło do strajku. Oprócz przywrócenia do pracy Walentynowicz, żądano też podwyżek.
MS: Na początku nikt nie zdawał sobie sprawy, że to będzie strajk, który potrwa dłużej. Liczyli, że zatrzymają pracę w stoczni na chwilę, przedstawią postulaty, uzyskają podwyżkę lub jej obietnice, przywrócą Walentynowicz do pracy i tyle.
Każdy raczej myślał, jak tu nie podpaść systemowi albo kierownikowi w pracy.
Ten strajk mógł się zakończyć w dzień, gdyby dyrektor działał bardziej zdecydowanie lub gdyby – choć spóźniony – nie pojawił się Wałęsa, który potrafił zagrzać robotników do walki. Gdy wszedł na koparkę, stoczniowcy, których już prawie przekonano do powrotu do pracy, poczuli, że ktoś jest w stanie stanąć do rozmów. To jeszcze nie był strajk, który miał obalić system. O tym wtedy nikt nie myślał.
Dziś trudno uwierzyć, że Wałęsa i Walentynowicz podczas strajku spali obok siebie na fotelach w sali BHP.
DK: Przyjaźnili się już przed strajkiem. W 1978 roku Anna została nawet chrzestną córki Lecha, a oprócz tego pomagała jego rodzinie, przywoziła paczki. Córce, która przyszła na świat przed strajkiem, Wałęsa dał na imię Anna. Na strajku stali ramię w ramię, razem na mszy, razem wychodzili do robotników, żeby zachęcać ich do podtrzymania strajku.
MS: Strajk szybko stał się monumentalnym przedsięwzięciem. To być może najpiękniejsza historia, jaka wydarzyła się w Gdańsku. Strajk połączył ludzi. Protestowali wszyscy – partyjni i niepartyjni, związkowcy i nie związkowcy. Polska i Polacy przez moment stali się lepsi.
czytaj także
Ale twarzą protestów stał się Wałęsa – to on jest rozpoznawalny na świecie. W Waszej książce jest zdjęcie z niemieckiego tygodnika „Stern”, na którym jest Walentynowicz, podpisano je: „anonimowa pracownica”.
DK: Chris Niedenthal, fotograf, który był w stoczni już drugiego dnia strajków, opowiadał, że robotnicy na początku bali się i nie chcieli być fotografowani. W Grudniu 1970 ci, których zidentyfikowano na zdjęciach, ponosili tego konsekwencje. Aresztowano ich, przesłuchiwano. Także Anna na początku odpędzała się od fotografów. Nikt celowo nie pomijał jej roli, ale to Wałęsa stał się najpopularniejszym liderem strajku.
MS: Ostatnio wydarzyła się pewna sprawiedliwość dziejowa. Tygodnik „Time” co roku przyznaje tytuł Man of the Year, jak sama nazwa wskazuje, faworyzujący mężczyzn. Ostatnio stworzył listę nową listę laureatów, tym razem składającą się z samych kobiet. Wśród stu najbardziej wpływowych kobiet ubiegłego 100-lecia znalazła się Anna Walentynowicz za rok 1980.
czytaj także
Dlaczego Walentynowicz i Wałęsa się poróżnili?
DK: Wszyscy ludzie z Wolnych Związków Zawodowych weszli do stoczni jako anonimowi działacze opozycji, a wyszli jako bohaterowie. Dziś powiedzielibyśmy – celebryci. Najjaśniej świeciła jednak gwiazda Wałęsy. To zaczęło budzić napięcia i emocje.
MS: To napięcie podsycała Służba Bezpieczeństwa, całkiem sprawna policja polityczna, operująca dużymi środkami finansowymi i mnóstwem agentów. Dążyli do tego, żeby rozbić opozycjonistów i ich ruch. Generowali konflikty w kierownictwie Solidarności, podsycali nieufność. Anna też stała się obiektem ich intryg.
Pod koniec lat 80. Wałęsa i duża część opozycji postanowili usiąść do rozmów z komunistami. I wtedy ich drogi rozjechały się zupełnie.
MS: Stan wojenny i lata 80. rozbiły ten obóz. Solidarność, 10-milionowy ruch, przestała istnieć. Pozostała grupa osamotnionych opozycjonistów, w obronie których nikt nie demonstrował. Reszta podzieliła się. Wałęsa i grupa działaczy postanowiła rozmawiać z Kiszczakiem. Stąd Magdalenka, rozmowy Okrągłego Stołu i w końcu wybory.
czytaj także
Grupa, do której zaliczała się Walentynowicz, uznała, że z komunistami nie można rozmawiać, że to zdrada i wystarczy poczekać, aż sami upadną. Wybory w 1989 roku, które wygrała Solidarność, bojkotowała. To były dwa różne podejścia – to Wałęsy doprowadziło do wolnej Polski, która jest w Unii Europejskiej i w NATO.
Walentynowicz nie udźwignęła swojej legendy?
MS: Odpowiedź wcale nie jest oczywista. Staraliśmy się napisać książkę w taki sposób, żeby każdy mógł sam ocenić naszą bohaterkę i poznać jej racje. Ci, którzy Walentynowicz podziwiają, być może zrozumieją, że nie była bardziej złożoną postacią niż im się to wydaje. Z kolei ci, którzy uważali ją za zło wcielone, może zobaczą, jak wyglądało jej życie, jej punkt widzenia, co stało za decyzjami, które podejmowała.
DK: Do tej pory Annę Walentynowicz przedstawiano jako postać pomnikową. Tymczasem jest ona osobą, która budzi różne uczucia – od zachwytów za odwagę czy niezłomną postawę po zarzuty o to, że była konfliktowa, skłócała ludzi czy oczerniała Wałęsę. Chcieliśmy się więc dowiedzieć, dlaczego budzi tak skrajne emocje.
Dorota Karaś – dziennikarka „Gazety Wyborczej” w Gdańsku, współpracuje z „Wysokimi Obcasami” i „Dużym Formatem”. Autorka książek Szafa, czajnik, obwodnica. Rozmowy z obcokrajowcami (Oficyna, Gdańsk 2013) i Cybulski. Podwójne salto (Wydawnictwo Znak 2016).
Marek Sterlingow – dziennikarz przez lata związany z redakcją „Gazety Wyborczej” w Gdańsku, w tym czasie korespondent wojenny w Afganistanie, później szef wydawców portalu Gazeta.pl. Pracował w Radiu Gdańsk, pisał m.in. do „Przekroju”, „Forbesa” i „Polityki”. Redaktor naczelny magazynu „Pomorskie”. Współautor Narodzin Solidarności. Kronik sierpniowych (Agora 2010).
Joanna Wiśniowska – dziennikarka współpracująca z „Gazetą Wyborczą Trójmiasto”, „Wysokimi Obcasami” i „Tygodnikiem Powszechnym”.