W 1984 roku ojciec Piotra Wróblewskiego dostał pracę w Żarnowcu, gdzie budowano pierwszą w kraju elektrownię jądrową. Była to największa inwestycja PRL-u. Budowa przyciągała wielu ludzi, którzy mogli liczyć na pracę, ale także na mieszkanie. Po latach Piotr Wróblewski w rozmowach z robotnikami, naukowcami i rodowitymi mieszkańcami Kaszub szuka odpowiedzi na pytanie, czemu ten projekt zakończył się fiaskiem. Z autorem książki „Żarnowiec. Sen o polskiej elektrowni jądrowej” rozmawia Michał Sutowski.
Michał Sutowski: „Dopóki nie umiemy wyprodukować dobrego serka homogenizowanego, nie możemy myśleć o energetyce jądrowej” – tak powiedział jeden z ekspertów w 1989 roku na spotkaniu w gronie decydentów wysokiego szczebla, krótko przed rozmowami Okrągłego Stołu. To było celne podsumowanie projektu Elektrowni Jądrowej Żarnowiec?
Piotr Wróblewski: Ten argument – użył go prof. Władysław Bojarski, energetyk związany z „Solidarnością”, a także z katolicką prawicą – pokazuje przede wszystkim, jak mocno podzielone było samo środowisko naukowe w kwestii Żarnowca. Co istotne, podział niekoniecznie wynikał z reprezentowanej dyscypliny czy specjalizacji, a z postaw politycznych. Kiedy po wprowadzeniu stanu wojennego w Instytucie Badań Jądrowych w Świerku zwalniano ludzi popierających NSZZ „Solidarność”, wielu badaczy zaczęło postrzegać cały program budowy elektrowni jądrowej jako „reżimowy”, związany z PZPR.
W czasie rozmów Okrągłego Stołu, późną zimą i wczesną wiosną 1989 roku, w sprawie budowy Żarnowca nie było porozumienia, sporządzono protokół rozbieżności. Opozycja była przeciw, partia za?
Co do zasady tak, strona rządowa była za podtrzymaniem budowy. Ale znów, to często wynikało z prawideł konfliktu politycznego. Najgłośniejszym chyba rzecznikiem przerwania budowy był wtedy Antoni Furtak, kandydat, a potem poseł „Solidarności” z Wejherowa, który o głosy mieszkańców w wyborach czerwcowych walczył przeciw wicedyrektorowi elektrowni Henrykowi Torbickiemu. Stąd dyskusja bazowała na prostym podziale, a sam Furtak w Sejmie kontraktowym drążył temat.
To jednak nie był głos całej „Solidarności”, część środowisk nie była zdecydowana. Sam Lech Wałęsa na spotkaniach z ekspertami podkreślał, że nie podoba mu się fakt, że technologia jest radziecka. Z kolei kiedy do Gdańska przyjechał do niego Torbicki, Wałęsa powiedział mu, że w zasadzie nie jest przeciwnikiem atomu, ale nie ma czasu się tą sprawą zajmować.
A co z Kościołem? To była wówczas druga–trzecia, a może pierwsza siła polityczna, obok PZPR i „Solidarności”, z jego zdaniem liczono się jak może nigdy w historii Polski. Zajął w ogóle jakieś stanowisko w tej sprawie?
Znów, hierarchia była przeciwko, a zwykli księża widzieli to różnie. Elektrownia bardzo dbała o swój wizerunek, przez całe lata 80. na budowę zapraszano wycieczki szkolne, od dzieci ze Śląska po nauczycieli fizyki z Pomorza. Księża też przyjeżdżali, ale raczej proboszczowie niż biskupi – ci z diecezji pelplińskiej i koszalińsko-kołobrzeskiej, a więc dwóch najbliższych, powiedzieli w końcu kierownictwu EJŻ, że „Opatrzność nie czuwa nad tym projektem”. Mimo to okoliczny klasztor, opactwo sióstr benedyktynek, bardzo korzystał na współpracy z Elektrownią, która w latach 80. wyremontowała tam wiele przestrzeni, w tym skarbiec – głównie za sprawą jednego z wicedyrektorów, Ryszarda Kurylczyka, przy okazji zapalonego historyka.
O przerwaniu i likwidacji budowy Elektrowni Jądrowej Żarnowiec zadecydowali ostatecznie politycy, niemniej wróćmy do argumentu z początku naszej rozmowy. Czy schyłkowa PRL miała w ogóle potencjał na wdrożenie tak złożonej technologii?
W kontekście technologii argument Bojarskiego – że to nie na nasze możliwości – wydaje mi się chybiony, bo energetyka jądrowa i polska myśl atomistyczna rozwijały się już od lat 50. Przez tę budowę – i mnóstwo innych budów na świecie – przewinęło się łącznie kilka tysięcy polskich naukowców, a taki na przykład prof. Andrzej Strupczewski jeszcze w latach 90. i w kolejnej dekadzie szefował misjom Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej w Słowacji, która doprowadziła do tego, że Słowacy uruchomili reaktory w Mohovcach.
czytaj także
A skąd się wzięli ci wszyscy naukowcy praktycy, skoro Żarnowiec miał być naszą pierwszą elektrownią?
Nie był jednak pierwszym reaktorem. Od końca lat 50. w Instytucie Badań Jądrowych w Świerku niedaleko Otwocka działała „EWA” sprowadzona z ZSRR, potem w latach 60. i 70. mieliśmy jeszcze mały reaktor laboratoryjny „Maryla” i wreszcie uruchomioną w połowie lat 70. „MARIĘ”, która do dziś produkuje izotopy promieniotwórcze.
To wszystko opierało się na współpracy z ZSRR, ale też kontakcie ze światem zachodnim, i to od samego początku. Wśród polskich atomistów była postać tej rangi, co prof. Andrzej Sołtan, szanowany w środowisku do tego stopnia, że Amerykanie zaprosili go na atol Bikini, gdzie testowali broń jądrową – a to był przecież naukowiec zza żelaznej kurtyny, w samym środku zimnej wojny.
Ale na jednym, choćby najwybitniejszym naukowcu nie da się zbudować gałęzi przemysłu.
Sołtan wprawdzie umarł pod koniec lat 50., ale zdążył zapewnić odpowiednie wykształcenie i kontakty młodej, bardzo ambitnej kadrze instytutu. W tym czasie w Świerku zaczął pracować młody student Strupczewski, zaangażowany potem w budowę „Żarnowca” i do dziś aktywny zawodowo. Doświadczenie zdobywał w czasie półrocznego stażu w USA, a potem we Francji. I to nie jest wyjątkowa droga, coraz więcej polskich naukowców jeździ wówczas na Zachód.
W 1958 roku w Genewie odbywa się konferencja Atoms for Peace z udziałem naukowców z całego świata – i Polacy też tam są. Przekaz głosił: to technologia przyszłości, zatem współpracujmy ponad podziałami. I faktycznie tak było, choć Służba Bezpieczeństwa oczywiście śledziła przyjeżdżających do Polski z USA czy Wielkiej Brytanii naukowców, twierdząc, że to tak naprawdę szpiedzy, którzy chcieliby wywieźć radziecką technologię do Stanów Zjednoczonych lub przynajmniej ją sprawdzić. Tak czy inaczej, pomysły budowy elektrowni krążyły w tym środowisku od lat 60.
Pomysły krążyły, ale bez efektu – dlaczego? Było za drogo? Władysław Gomułka był znany z oszczędności… Podobno już za te reaktory badawcze Związek Radziecki początkowo chciał trzy razy więcej pieniędzy, niż ostatecznie zapłaciliśmy.
Argumentów było kilka, a kluczowy był taki, że mamy na miejscu węgiel, mamy elektrownie węglowe i potrafimy je budować, no i bardzo silne lobby górnicze w energetyce.
Tak zwana polska Katanga, jak mówili z przekąsem reprezentanci wszystkich pozostałych branż, nawiązując do efemerycznego państewka środkowoafrykańskiego, bogatego w złoto i miedź.
Nie przypadkiem właściwy resort nazywał się „energetyki i górnictwa”, dopiero przy budowie Żarnowca zamieniono go na Ministerstwo Energetyki. Póki u władzy byli ludzie z Górnego Śląska i Zagłębia, nie chcieli tej technologii, konkurencyjnej dla ich zaplecza. Dopiero wojsko po 13 grudnia 1981 roku okazało się mniej sceptyczne – zdaniem wielu dlatego, że byli obeznani z atomem jako technologią wojskową.
Mówisz o lobby górniczym, ale decyzję, że powstanie polska elektrownia jądrowa, podjęto już w 1972 roku, na początku rządów Edwarda Gierka, a więc człowieka utożsamianego z tymi środowiskami.
Ale to była tylko decyzja lokalizacyjna – że powstanie nad Jeziorem Żarnowieckim – a nie rozpoczęcie budowy. To musiało potrwać. W Świerku było już wielu wykształconych naukowców, którzy wywierali rosnącą presję – skoro otwieramy kolejne, wtedy już trzy reaktory badawcze, to zróbmy w końcu elektrownię. Poza tym pojawiła się wreszcie technologia, która wydała się atrakcyjna – radziecki reaktor typu WWER, czyli wodno-wodny, odpowiednik zachodniego reaktora wodno-ciśnieniowego PWR.
Te reaktory były konstruowane już od lat 50. No i były jeszcze reaktory RBMK, dziś potocznie kojarzone z katastrofą w Czarnobylu.
Faktycznie, na rynku radzieckim od dawna były dostępne dwa typy reaktorów. Był RBMK służący pierwotnie do produkcji plutonu i wykorzystywany przez wojsko, ale niesprzedawany poza ZSRR – dziś takie reaktory działają już tylko w Rosji, bo Litwini i Ukraińcy swoje wyłączyli. Na marginesie, część energetyków nabijała się, że produkowany w nich prąd to tylko efekt uboczny, bo prawdziwym produktem jest paliwo do bomb. Niemniej był też WWER nastawiony stricte na produkcję energii, a do tego wiedza z Zachodu – którą mieli polscy naukowcy – była przy tej technologii bardziej przydatna.
A co z bezpieczeństwem?
Nasi atomiści badali te kwestie samodzielnie, niezależnie od różnych prezentacji samych konstruktorów, i nie byli zadowoleni na przykład z poziomu przebicia promieniowania – to dotyczyło reaktorów instalowanych w ZSRR, ale też eksportowanych do NRD czy Bułgarii. Sytuacja się zmieniła, gdy Sowieci podpisali umowę z Finami na budowę reaktora elektrowni w Loviisa, który działa zresztą do dzisiaj. Modernizacja technologii na fiński użytek sprawiła, że nasi naukowcy uznali ją za wystarczająco bezpieczną.
czytaj także
Finowie rozpoczęli budowę w roku 1971, my ponad dekadę później. Skąd to opóźnienie?
Poważne prace przygotowawcze zaczęły się u nas w roku 1976, trzeba było przeprowadzić badania geologiczne, by określić dokładną lokalizację, powołano zespół i zaczęto kształcić kadry. Oczywiście dalej gubi się tu kilka lat – są różne hipotezy na ten temat. Spotkałem się i z taką, że to strona radziecka opóźniała dostarczenie technologii, żeby po tym, jak Polacy nie chcieli brać ich starej konstrukcji, pokazać, kto tu rządzi.
Właściwie dlaczego zdecydowano się na Pomorze Gdańskie?
Nie licząc bardzo wczesnych pomysłów z lat 60., gdy myślano o okolicy dzisiejszego Zalewu Zegrzyńskiego, północ Polski była dość naturalną lokalizacją. Blisko jest woda, za to nie ma elektrowni, bo produkcja energii jest skupiona na Śląsku, a jej przesył powoduje straty. Brano pod uwagę kilka miejsc, od Szczecina po Olsztyn, ale po decyzji o budowie elektrowni Dolna Odra w drugiej połowie lat 60. zakres możliwości zawęził się do Kaszub. Na początku lat 70. sprawdzano grunt w 4–5 lokalizacjach, podobnych do dzisiejszych, jak Kopalino, a ostatecznie padło na wieś Kartoszyno, niecałe 20 km na północny zachód od Wejherowa.
Rozumiem, czemu elektrownia tak długo nie powstawała, ale czemu budowę zaczęto w końcu tuż po wprowadzeniu stanu wojennego? Owszem, w latach 70. brakowało nam mocy, były te słynne „dwudzieste stopnie zasilania”, czyli po prostu blackouty, ale Polska była też koszmarnie zadłużona. Skąd ekipie Jaruzelskiego przyszedł do głowy taki pomysł?
Cały projekt rodził się kilkanaście lat, ale był blokowany politycznie, aż na początku lat 80. całkowicie zmieniła się ekipa rządząca, w tym osoby odpowiedzialne za energetykę – to raz. Dwa, że zaplecze techniczno-eksperckie kształtowało się i dojrzewało wraz z kolejnymi budowami. Ekipa budowniczych zaczęła od pracy nad elektrownią szczytowo-pompową w Żydowie niedaleko Koszalina, a potem przenieśli się nad Jezioro Żarnowieckie, gdzie zbudowali podobną jednostkę.
Po co właściwie?
Docelowo miała być podpięta pod nową elektrownię jądrową, do bilansowania sieci. W sensie fizycznym taka instalacja oczywiście traci energię, bo wpompowanie wody z Jeziora Żarnowieckiego do zbiornika ponad nim wymaga więcej prądu, niż się uzyska przy przelaniu jej z powrotem w dół. Chodzi jednak o to, by elektrownia jądrowa, która musi pracować przy blisko pełnej mocy, choćby ze względów ekonomicznych, miała gdzie oddawać nadmiar prądu w momencie, gdy nie jest on potrzebny w sieci, na przykład nocą.
W każdym razie na początku lat 80. ta budowa dobiegała końca i niejako zwolniły się kadry.
Czyli zwolniła się blokada polityczna i było już komu robić ten projekt. A może Jaruzelskiemu chodziło też o to, żeby dostawy prądu nie były tak bardzo zależne od kopalń? Atomiści raczej nie strajkują…
Coś mogło być na rzeczy, bo już przy budowie Żarnowca w zasadzie nie było strajków. Jeśli pojawiały się napięcia, odbywały się narady związkowców i szefów poszczególnych przedsiębiorstw, a te narady kończyły się zazwyczaj realizacją postulatów pracowników.
Fasada fajna, a z tyłu dziadostwo. Jak zima stulecia obnażyła katastrofę Polski węglowej
czytaj także
To faktycznie była, jak piszesz, największa inwestycja PRL?
Na samej budowie w momencie szczytowym miało pracować nawet 10 tysięcy osób, ale istotniejsze było otoczenie. Elektrownia jądrowa ma swoje wymagania: w jej bezpośrednim pobliżu nie można mieszkać, więc zaczęto rozwijać bazę mieszkaniową gmin i miast położonych w promieniu około 20–30 km. Rozbudowano znacznie całe miasto, czyli moją rodziną Redę – przed rozpoczęciem inwestycji liczyła 2–3 tysiące mieszkańców, a po dekadzie lat 80. i budowie nowych osiedli zrobiło się z tego kilkanaście tysięcy. Poza tym budowano w Wejherowie, dalej był jeszcze Lębork, no i wieś Gniewino.
Według twoich słów przyjaźń Wejherowa z Elektrownią Jądrową miała być „szorstka”? Właściwie dlaczego, skoro jej budowa oznaczała nowe mieszkania?
Chodzi o to, dla kogo je budowano. Skoro zwykli mieszkańcy Wejherowa czekali na przydział po 10 i więcej lat, a tu nagle przyjechali robotnicy i inżynierowie gdzieś z daleka i od razu zaczęli się wprowadzać – no to pojawił się problem. Zdarzały się i takie historie, że dotychczasowi mieszkańcy kwaterowali się u swych rodzin w Wielkopolsce czy wręcz na południu Polski, a potem z tym fikcyjnym meldunkiem zatrudniali na żarnowieckiej budowie, żeby dostać upragniony lokal we własnym mieście.
Ktoś wygrał, a ktoś przegrał w wyścigu o te lokalizacje?
Moja Reda niewątpliwie wygrała, bo zostawiła elektrowni do dyspozycji gołe pola: a budujcie sobie tam, co potrzebujecie. No więc zbudowano, obok kilkunastu bloków, także ciepłownię, wodociągi, świetnie wyposażoną szkołę, ośrodek zdrowia, oczywiście sklepy, a nawet stadion z małym hotelem. Miał być jeszcze basen, ale zabrakło czasu na jego zbudowanie.
W latach 80. to chyba cuda były.
No i na pewno coś, czego dziś nie dostaniemy w pakiecie z osiedlem deweloperskim. Ale to Reda, tymczasem Wejherowo dało Elektrowni gotowe, uzbrojone już pod osiedla działki, na których zamiast bloków dla starych mieszkańców powstały po prostu bloki dla przybyszów.
Natomiast miejscowością, która przegrała z kretesem, było Gniewino, które nie dostało żadnej infrastruktury towarzyszącej – ona miała powstawać dopiero w tych latach, kiedy już skończyły się pieniądze. W efekcie w czasach transformacji nie mieli nawet czym palić w ciepłowni – wójt półlegalnie odbierał zboże z lokalnego PGR-u i sprzedawał w porcie gdyńskim, żeby mieszkańcy przetrwali zimę.
Spóźnili się po prostu? W czasie budowy?
Tu akurat nie, po prostu Gniewino było najbliżej, więc tam miała mieszkać tylko ta część kadry elektrowni, która w razie czego mogła być potrzebna najszybciej – domy dla nich potrzebne były najpóźniej. Natomiast najważniejszym zapleczem mieszkalnym dla pracowników elektrowni, takim odpowiednikiem czarnobylskiej Prypeci, była dla Żarnowca Reda. Aczkolwiek włodarze miast rzeczywiście różnie to rozgrywali. Ważnym czynnikiem, trochę obok tych obiektywnych, jak odległość, była aktywność przyjezdnych w życiu ich nowej wspólnoty lokalnej. Kiedy pracownicy elektrowni angażowali się na rzecz swojego nowego miasta – niektórzy potem zostawali w nim nawet burmistrzami – łatwiej było społeczności uzyskać lepsze warunki od kierownictwa Żarnowca.
A jak wyglądały warunki na budowie, zwłaszcza dla bardziej tymczasowych robotników?
Było naprawdę dobrze. W Kartoszynie, gdzie powstawała elektrownia, nie było oczywiście osiedli mieszkalnych, ale pracownicy wspominają niesamowite rzeczy – na jednym ze spotkań młody robotnik narzekał, że pokoje można by lepiej zaprojektować, na to starszy odparł, że lepsze warunki to są chyba w hotelu Forum w Warszawie. Bo i faktycznie, hotel pracowniczy, jeszcze na użytek elektrowni szczytowo-pompowej, powstał w standardzie niespotykanym na innych budowach. Stał na brzegu jeziora, obok było kino z zagranicznymi filmami, hala sportowa i przyzwoita stołówka, a w sklepie można było dostać pomarańcze i mięso.
A to są czasy stanu wojennego i tuż po, z reglamentowaną żywnością w całej Polsce.
Tak, w opowieściach robotników powtarza się motyw, że oni w zasadzie nie odczuwali stanu wojennego. To był faktycznie rzadki przykład inwestycji pod wieloma względami zrównoważonej. Pomyślano o tym, skąd wziąć pracowników, gdzie oni mają mieszkać, jak spędzać wolny czas, gdzie uczą się ich dzieci. Zbudowano specjalną linię kolejową dowożącą ludzi z Trójmiasta i Lęborka…
czytaj także
Ale od samego myślenia nie przybywa pieniędzy, a to wszystko przecież kosztuje. Czytam w twojej książce, że w pierwszych latach dostarczano większość komponentów na czas, że opóźnienia zaczęły się w drugiej połowie lat 80., że materiały były wysokiej jakości, a płace przyzwoite. To wszystko wskazuje na bardzo nietypową budowę schyłkowego PRL. Trochę wyspę w morzu ogólnie sypiącej się gospodarki.
Na pewno płace były średnio wyższe niż gdzie indziej, bo Elektrownia Jądrowa konkurowała wtedy o pracowników z innymi wielkimi placami budowy, jak choćby Elektrownia Bełchatów – na obu wypłacano specjalne dodatki do pensji. Druga rzecz to fakt, że twórcy Żarnowca byli często marzycielami, wizjonerami realizującymi projekt swojego życia – dlatego też nierzadko pracowali ponad normę, starali się bardziej, niż ktokolwiek mógł od nich oczekiwać. No i wreszcie, prestiż tej budowy pozwalał im domagać się dużo więcej od innych.
W sensie: pracowników?
Mam raczej na myśli to, że szefostwo Żarnowca jeździło po zakładach całej Polski i mówiło poddostawcom: to nie jest normalna budowa. Dostaniecie ze Zjednoczenia środki na nową halę, na nowe maszyny, na remont, ale jakość musi być doskonała. I dopiero jak spełnicie wszystkie warunki, wasze produkty pojadą do Elektrowni. To jest trochę opowieść o straconej szansie modernizacji polskiego przemysłu.
A tej szansy nie pogrzebało zadłużenie i brak dewiz na części zamienne?
Wiele zakładów korzystało z zachodnich licencji na pewne urządzenia, ale też je modernizowało, nieraz działały lepiej od pierwowzoru. Rafako – dziś znane z produkcji kotłów węglowych – chwali się swoją halą produkcyjną, gdzie powstawały stabilizatory ciśnienia dla Żarnowca, a jeden z nich stoi nawet przed halą. To taki pomnik pokazujący… no właśnie. Jeden z rozmówców powiedział mi, że to pomnik polskiej myśli technicznej, inny, że pomnik niespełnionej nadziei. I obaj mają rację.
czytaj także
Kiedy zaczęło wyglądać na to, że się jednak nie uda?
Silny, niepokojący sygnał, że powoli zaczynają się kończyć pieniądze, pojawił się na przełomie roku 1987 i 1988, budżet został wyczerpany przed terminem. Dyrekcja pierwszy raz usłyszała, że będzie musiała sobie jakoś radzić. Ostatecznie kolejną transzę z banku przelano, ale przekaz był jasny: to nie może być studnia bez dna, trzeba zacisnąć pasa. W 1988 roku środki się po prostu kończą, ale jeszcze jest ich tyle, by utrzymać samą budowę, choć nie – nadganiać zapóźnienia. Dyrekcja jeszcze nie myśli o schyłku czy klęsce, przewiduje raczej stagnację projektu i chce czekać na lepsze czasy.
Te pieniądze się skończyły chyba dlatego, że w Polsce była już całkiem wysoka inflacja – 25 procent w roku 1987, aż 60 procent rok później – i budżety się przestawały spinać?
Między innymi dlatego. Poza tym powstawały kosztowne przestoje, bo nie wykonano na czas najważniejszych prac pod budynek reaktorowni – chodziło przede wszystkim o betonową płytę fundamentową. Musiała być wykonana perfekcyjnie, a dostawca cementu częściowo nie podołał wymogom, przez to nie można było ruszyć z wieloma innymi rzeczami. Poza tym coraz częściej brakowało pracowników – wielu wyjeżdżało na inne budowy.
Za żelazną kurtynę?
Też, poza tym w inne części Polski, no i również na budowy elektrowni jądrowych w bułgarskim Kozłoduju i węgierskim Paksu, na co szczególnie skarżyli się dyrektorzy budowy.
Problemem było wreszcie zarządzanie gigantycznym przedsięwzięciem. Struktura była bardzo skomplikowana, bo na górze było przedsiębiorstwo Elektrownia Jądrowa Żarnowiec w budowie, obok niego budową współzarządzały dwa duże przedsiębiorstwa, a pod nimi ponad 70 podwykonawców. Ci nie zawsze dogadywali się z nadzorcami i generalnym wykonawcą, dochodziło do kłótni, które dobrze widać w dokumentach archiwalnych. A kiedy brakowało pieniędzy, choćby przejściowo, to nie wiadomo było, kto ma ludziom zapłacić. Te firmy często zakładały swoje środki, ale też buntowały się, groziły zerwaniem umów i przeniesieniem na inną budowę. Niektóre faktycznie to robiły.
A czy robotnicy i inżynierowie, niebieskie i białe kołnierzyki – czuli jakąś wspólnotę, czy raczej toczył się tam normalny w PRL… konflikt klasowy? Z podziałem na „roboli” i na tych, co za biurkiem kawkę popijają?
Żarnowiec był o tyle specyficzny, że nieprzeciętnie wielu pracowników miało wysokie kwalifikacje, specjalne kompetencje i dyplomy. Rzeczywiste linie konfliktu przebiegały za to między poszczególnymi przedsiębiorstwami, bo za dosyć podobną pracę płacono nieraz bardzo różne pieniądze. Mityczny Generalny Wykonawca, czyli firma zarządzająca placem budowy, płacił bardzo dobrze swoim, z kolei podwykonawcy wykonujący czarną robotę nie mogli sobie pozwolić na takie stawki, więc musiały być napięcia. Ale z drugiej strony łagodziły je warunki: jezioro, wszyscy po pracy chodzili jak nie żeglować, to popływać. Mnóstwo moich rozmówców porobiło wtedy patenty żeglarskie…
czytaj także
Fajnie, tylko w kwietniu 1986 roku wybucha Czarnobyl. I co, dalej się wszystkim podoba? Wiem, wyjaśniliśmy już, że WWER to nie RBMK i że typ reaktora robi różnicę. Ale przecież zwyczajni obywatele nie mogli tego rozumieć! U ruskich jebnął reaktor, my mamy ruski reaktor, więc u nas też może…
To jest bardzo ciekawe, bo choć krótko po wybuchu dochodzi do protestów społecznych, na których pojawiają się hasła wiążące Czarnobyl z Żarnowcem, to rok później protestów już prawie nie ma. Kiedy główny animator sprzeciwu, Jarosław Dubiel, 26 kwietnia 1987 roku – a to jest czas, kiedy opinia publiczna wiedziała już coś więcej o katastrofie – wyprowadził na skrzyżowanie we Wrocławiu grupę ludzi blokujących ruch, to po pięciu minutach z tramwaju wyszli robotnicy i ich przepędzili. Tak naprawdę dopiero w 1989 roku ruch społeczny jest w stanie wprowadzić temat do debaty publicznej.
Ale przecież w drugiej połowie lat 80. są w Polsce ruchy ekologiczne, jest Wolność i Pokój, a temat ekologii dociera nawet do legalnej prasy, Polskiej Kroniki Filmowej i Dziennika Telewizyjnego. Mówi się o wymieraniu lasów Karkonoszy i Gór Izerskich, o odpadach i ściekach fabrycznych spływających do rzek, o zasiarczeniu powietrza…
Zgoda, ale Żarnowiec początkowo „nie zagrzał” poza samym środowiskiem ekologicznym. W podziemiu pojawiło się parę artykułów na ten temat, ale nieliczne protesty nie wywołały oddźwięku. To się zmieniło w 1989 roku, między innymi dlatego, że wspomniany Dubiel przeniósł się do Trójmiasta i tam zorganizował grupę m.in. z udziałem Krzysztofa Skiby. Robią napisy na murach, rozdają ulotki, ale przede wszystkim organizują happeningi z hasłem „Żarnobyl”. Inspirowani przykładem Gandhiego co piątek o piątej po południu na gdańskim Długim Targu robią protesty. Wtedy też zorganizowano pierwszy w Polsce sit-in, czyli protest siedzący, od którego milicja głupieje. Co ważne, tłum z każdym tygodniem rośnie, a temat zaczyna się robić istotny społecznie.
czytaj także
Dlaczego tak późno? To znaczy, czemu tego oddźwięku nie było wcześniej?
Może dlatego, że w połowie lat 80. główny nurt opozycji nie był gotowy na podjęcie tematu ekologii. Dubiel opowiadał mi historię, jak to poszedł do Jacka Kuronia z propozycją, by zająć się tematem energii jądrowej i tego, co się dzieje wokół składowisk odpadów, na co dostał odpowiedź odmowną sformułowaną w krótkich, żołnierskich słowach. Pewien przełom nastąpił chyba wówczas, gdy w Międzyrzeczu miało powstać duże składowisko odpadów radioaktywnych, były wtedy protesty WiP-u, marsze w Wielkopolsce, które zgromadziły ponoć tysiąc osób. I jakoś wtedy zaczęło się skojarzenie z toksyczną promieniotwórczością, no i debaty zwolenników i przeciwników energii jądrowej.
Wspominasz w pewnym miejscu spotkanie rodzinne na Wybrzeżu, na którym jeden z kuzynów wyraża radość, że elektrownia nie powstała, bo jej wybuch zmiótłby całe osiedle, niczym bomba atomowa. To był powszechny stereotyp pod koniec lat 80.?
Dość częsty, w niektórych miejscach na Pomorzu przetrwał zresztą do dziś. Wynikał głównie z coraz bardziej populistycznej formy protestów przeciw elektrowni. Oczywiście, WiP i ekolodzy argumentowali poważniej, wskazując na niebezpieczeństwo związane z odpadami, był też Franciszkański Ruch Ekologiczny z dużym poparciem pomorskiego Klubu Inteligencji Katolickiej i pewien charyzmatyczny ksiądz z Wejherowa, po którego kazaniach na temat nauki Kościoła w kwestii ochrony planety odbywały się całkiem spore demonstracje.
To wszystko jeszcze niekoniecznie populizm.
Zgoda, ale na fali sprzeciwu wylansowało się kilka osób głoszących zupełne bzdury. Nie tylko na temat eksplozji atomowych, ale przede wszystkim chorób. Najbardziej charakterystyczny był Jerzy Jaśkowski, lekarz, któremu później odebrano prawo wykonywania zawodu i od którego odcięła się jego alma mater, czyli Gdański Uniwersytet Medyczny. Organizował spotkania – a był dość charyzmatycznym mówcą – na których opowiadał, że od tych reaktorów masowo umierać będą noworodki. Dziś jest antyszczepionkowcem, ma kanał z setkami tysięcy wyświetleń na YouTubie, jest też jednym z bohaterów książki Łukasza Lamży Światy równoległe, opowiadającej o różnych płaskoziemcach i innych wyznawcach pseudonauki.
Ale jeden demagog nie odpowiada za całość ruchu sprzeciwu.
Pojawiały się też ulotki straszące „drugim Czarnobylem” i ryzykiem eksplozji reaktora. Z tymi hasłami próbował rozprawiać się choćby wspomniany wcześniej prof. Strupczewski, ale gdy zaprosił grupę protestujących na ciasteczka i rozmowę – ci przyszli, jednak odmówili dyskusji. Powiedzieli mu, że nie chcą dyskutować, bo profesor – wykorzystując swoją wiedzę – jeszcze ich przekona.
Zresztą na początku lat 90. także niektórzy dziennikarze głosili dość kontrowersyjne tezy dotyczące Żarnowca. Strupczewski zaprosił ich na wyjazd do EJ Loviisa w Finlandii, by zaprzeczyć teorii, że woda wypływająca z elektrowni jądrowej jest napromieniowana. Udowodnił to w najprostszy możliwy sposób. Udał się do ujścia wody, zaczerpnął wodę do kubka i wypił.
czytaj także
A czy w kontekście budowy elektrowni Żarnowiec działała zasada „byle nie na moim podwórku”? To znaczy, że ludzie może i byliby za atomem, ale jednak gdzieś dalej od nich?
Bynajmniej, im bliżej budowy, tym więcej osób było za, choć teoretycznie mogli być najbardziej narażeni na skutki jakiejś awarii. Wynikało to też z dobrej edukacji, którą w rejonie przyszłej elektrowni prowadziło szefostwo budowy. To widać do dziś, że gminy „pożarnowieckie” od lat są zwolennikami atomu. Mieszkańcy Wejherowa ostatecznie byli przeciwni, bo też i napięcia na linii mieszkańcy–przyjezdni utrzymały się do samego końca. Powszechnie sądzono tam, że to przyjezdni doprowadzili do bezrobocia, które po 1989 roku było tam największe w województwie gdańskim, także wśród osób z wyższym wykształceniem.
W książce stawiasz tezę, że to jednak nie protesty społeczne, ani nawet stanowisko gdańskiej „Solidarności” czy stoczniowców – nieprzychylnych elektrowni – zdecydowały o zarzuceniu projektu. Najbardziej sprawczy był w tej kwestii jeden minister w rządzie Tadeusza Mazowieckiego.
Faktycznie, chodzi o ministra Tadeusza Syryjczyka. Nim podjęto decyzję, że Żarnowca nie będzie, budowę zawieszono na rok. Wówczas wokół elektrowni dużo się działo, choć nie bezpośrednio na placu budowy. Do Polski zjeżdżały delegacje firm z całego świata: Amerykanie, Belgowie, Niemcy i Francuzi, wszyscy jechali zrobić tu biznes, czyli dokończyć budowę na swojej technologii.
Rząd Mazowieckiego powołał komisję, która miała ocenić: budować dalej, wstrzymać się, tak jak Czechosłowacja, czy zlikwidować projekt. Niestety wybrano do niej równo po połowie przeciwników i zwolenników Żarnowca, z których żaden nie zmienił stanowiska w trakcie jej prac. W rezultacie nie podjęła ona decyzji, a przewodniczący Ryszard Kurylczyk przekazał ministrowi Syryjczykowi, że w sumie to nie wiadomo, co zrobić. Decyzja spoczęła zatem na barkach szefa resortu przemysłu, który – jak sam mi po latach opowiedział – decyzję o likwidacji Elektrowni Żarnowiec w budowie podjął na podstawie kilku przesłanek.
Jakich?
Twierdzi, że duże wrażenie zrobiło na nim spotkanie z jego odpowiednikiem w rządzie Margaret Thatcher, który uświadomił mu, że każda budowa elektrowni atomowych przekracza założony budżet. A to byłoby zabójcze dla głęboko zadłużonego państwa, to jedna sprawa. Po drugie, Syryjczyk zauważył, że w okresie transformacji gospodarki zapotrzebowanie na energię spadnie na co najmniej kilkanaście lat, więc mając względnie nowe elektrownie węglowe, nie potrzebujemy reaktora.
Trzeci argument był taki, że energia z Żarnowca nie byłaby istotnie tańsza od tej z elektrowni węglowych, uznano zatem, że to się po prostu nie opłaca. Według jego własnych słów „wycinano znacznie mniej kontrowersyjne inwestycje niż Żarnowiec” i właśnie dlatego minister Syryjczyk także z dzisiejszej perspektywy uważa, że postąpił słusznie.
czytaj także
Piszesz, że wielu ludzi zostało po tej budowie, to znaczy po jej likwidacji, na lodzie. Ale czy dobrze wykształceni inżynierowie, budowlańcy i energetycy z praktyką i doświadczeniem nie są rozchwytywani?
Ale oni zostali wykształceni, żeby zajmować się jedną, dość wąską dziedziną, która de facto właśnie przestawała istnieć.
W Polsce.
W zawodzie atomisty pracę znalazło kilkanaście osób, plus ci, którzy trafili do Świerku. Bardzo niewielu wyjechało na Zachód. Pamiętajmy, że te osoby były często marzycielami, wizjonerami o szerokich horyzontach, jak Henryk Torbicki, jeden z moich rozmówców, który kończąc liceum, wygrał olimpiadę chemiczną i mógł wybrać dowolny kierunek studiów. A wybrał energetykę jądrową, bo uznał, że tam jest przyszłość. Chciał zrobić coś wielkiego i poświęcił tej sprawie życie.
Takich jak on było więcej, przyjechali z całej Polski w okolice Jeziora Żarnowieckiego nie tylko dlatego, że był tam dobry klimat, woda, zieleń, jod i spokój, ale by budować wielki projekt.
Część twoich rozmówców wierzy, że elektrownia w Żarnowcu była do uratowania – gdyby został przekroczony jakiś moment krytyczny, a zaawansowanie budowy byłoby większe. Podzielasz ten pogląd?
Henryk Torbicki faktycznie twierdzi, że gdyby zainstalowano czechosłowackie reaktory, które dopłynęły już do portu w Gdyni, a nawet zostały w końcu przewiezione na teren budowy, to projekt jedynie by zabezpieczono i zawieszono na kilka lat. Oczywiście, nie było takiej możliwości, bo sam budynek reaktorowni był dalece niegotowy – trudno powiedzieć, czy zabrakło pół roku czy kilkunastu miesięcy prac.
To prawda, że one – te zamówione reaktory – działają do dziś?
Tak i nie. Bo faktycznie, w latach 1994–1995 zostały w końcu sprzedane, jeden do Finlandii, a drugi na Węgry. Ale nie pracują w elektrowni, nie produkują prądu. Ten w Loviisa służy do testów, a ten na Węgrzech stoi w ośrodku promocji atomu i pokazuje zwiedzającym, jak działa elektrownia.
**
Piotr Wróblewski – na co dzień pracuje jako dziennikarz internetowy, prasowy i radiowy. Od 2015 roku związany z Polska Press. Pisze o nowych inwestycjach i sprawach Warszawy dla portalu warszawa.naszemiasto.pl. Poza tym przeprowadza rozmowy dla gazety „Polska Metropolia Warszawska”, w tym do weekendowych wydań magazynowych. Pochodzi z Pomorza, z Redy. Jego reportaż Żarnowiec. Sen o polskiej elektrowni jądrowej ukazał się właśnie nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.