„Pole”: Chcemy stworzyć grupę ludzi piszących znakomicie

Łączy nas przekonanie, że temat jest w literaturze drugorzędny – mówią Renata Bożek, Piotr Skalski i Adam Wiedemann, członkowie redakcji pisma „Pole”.
Jakub Nowacki
Aleksander Gierymski, „Trumna chłopska” (1895), Cyfrowe Muzeum Narodowe

Absolutnie chciałbym kontynuować misję „Twórczości”, szczególnie tej redagowanej przez Iwaszkiewicza i Lisowskiego. Zależało nam na tym, żeby nasze pismo nie było generacyjne, podobnie jak „Twórczość” była pismem „mistrzów i debiutantów”.

W czerwcu tego roku ukazał się pierwszy numer internetowego czasopisma literackiego „Pole”, organu Związku Pisarzy ze Wsi – nieformalnej, ale prężnie działającej grupy literackiej, zrzeszającej trzy pokolenia autorów i autorek o wiejskim rodowodzie. W zeszłym roku Związek wydał antologię Kwiatki polskie – teraz powołał do życia internetowy dwumiesięcznik.

W inauguracyjnym numerze znalazły się teksty m.in. Waldemara Bawołka, Bianki Rolando, Szymona Kowalskiego, Marcina Polaka, Darka Foksa, Romana Lisa, Ewy Opałki czy Wiktora Rusina. O wiejskich korzeniach, genezie czasopisma, dystansie wobec tematu w literaturze i planach na przyszłość rozmawiamy z zespołem redakcyjnym „Pola” – Renatą Bożek, Piotrem Skalskim i Adamem Wiedemannem.

Jakub Nowacki: No dobrze, to kto z was jest tak naprawdę ze wsi?

Renata Bożek: To może ja zacznę, bo nie tylko jestem ze wsi, ale trochę na wsi pomieszkuję jako „pani na jednej mordze”. Mam ziemię, ale nie zajmuję się nią za bardzo. Tę ziemię w sensie dosłownym uprawia pan Tadeusz, natomiast mój tata ma na wszystko oko. Ja płacę podatek.

A więc jesteś w KRUS-ie?

R.B.: Jestem w KRUS-ie jako wyrobnica rolna mojej matki, która ma hektar pola i ten hektar był przekleństwem mojego dzieciństwa, bo musiałam pracować przy żniwach, plewieniu i wykopkach.

Adam Wiedemann: Natomiast moja mama wyrzekła się ziemi. Zrobiła maturę jako pierwsza ze swojej wsi, została księgową, a potem nauczycielką, a także żoną mojego taty, który miał w okolicy zszarganą opinię jako rozwodnik i znany uwodziciel. Została za to w pewnym sensie „wyświecona” z domu. Kiedy więc doszło do podziału majątku po śmierci dziadka, to mama honorowo zrzekła się ziemi. Był to straszliwy błąd, który do dziś jej wypominam.

R.B.: Moja matka też zrobiła maturę jako jedna z pierwszych na swojej wsi, została nauczycielką i zrzekła się ziemi na rzecz ciotki i wuja. Ale został jej ten hektar, dzięki któremu jestem ubezpieczona. Dzięki temu też wiem, jak wiązać snopki.

A.W.: Ja też wiem, jak je wiązać. Ale to tylko dlatego, że jeździliśmy do znajomych na żniwa, w celach raczej „rozrywkowych”.

Polak i świętość pracy

czytaj także

Piotr Skalski: Ja za to nie mam z wsią prawie nic wspólnego. Moi dziadkowie żyli jeszcze na wsi, ale ja jestem już pokoleniem wykorzenionym. Nie miałem żadnych doświadczeń ze wsią poza jakimiś wczesnymi wycieczkami. Czuję się wykorzeniony zarówno ze wsi, jak i z miasta, ale to wynika ze specyfiki historii rodzinnej. Nigdzie tak naprawdę nie czułem się dobrze osadzony. Od niedawna, kiedy przeprowadziłem się do Warszawy, zacząłem wręcz myśleć o swoim życiu jako o ciągłym eksperymencie, który zakłada cykliczne zaczynanie od nowa i wymazywanie przeszłości.

A jaka jest „wasza wieś”? Widzicie ją jako romantyczną krainę dzieciństwa, czy może raczej wkurza was – jak to pisali Marks z Engelsem – „idiotyzm życia wiejskiego”?

R.B.: Jesteśmy uciekinierami ze wsi.

A.W.: Nasz stosunek do wsi jest ucieczkowy. Bo jednak lubimy żyć w mieście. Nie lubimy za bardzo wracać na wieś. Nawet myślę, że nasz Związek jest w pewnym sensie lekarstwem na lęk przed wsią, z której się wywodzimy.

R.B.: Lęk i wstyd, którego już nie mam, ale wiadomo: wyciągniesz dziewczynę ze wsi, ale wsi z dziewczyny nie wyciągniesz. Kursuję między Warszawą a wsią rodzinną Karpiówką, gdzie opiekuję się schorowaną matką i pomagam coraz bardziej niedomagającemu ojcu zajmować się domem i ogrodem. Mam cały czas kontakt z wsią, ale jestem tam na specyficznych zasadach.

A.W.: Jesteś właśnie takim dziwnym kwiatkiem.

R.B.: Tak, jestem na wsi dziwolągiem, takim nie-wiadomo-co. Kobieta na wsi w moim wieku jest zamężna, ma dorosłe dzieci, nierzadko podrośnięte wnuki, gospodarstwo albo przynajmniej porządny zawód, chodzi do kościoła… Ja nie robię żadnej z tych rzeczy. Od dziecka unikałam powiązań z jakimikolwiek instytucjami. Nie byłam nawet w zuchach. Związek Pisarzy ze Wsi i jego organ „Pole” to pierwsza wspólnota, do której przyjemnie mi się należy.

Kronikarz muzyki wiejskiej [o nowej książce Andrzeja Bieńkowskiego]

Jeszcze KRUS!

R.B.: A tak, rzeczywiście. To ciekawe, że nie czułam przynależności do KRUS. Dziękuję, że mi to uzmysłowiłeś. Może to wynikało z tej niejasnej atmosfery wobec taniego ubezpieczyciela? Są dwa podejścia – jedno mówi: „to złodziejstwo, te darmozjady powinny płacić ZUS jak my wszyscy”. Drugie – każdy niezatrudniony na etacie, samozatrudniony czy na umowę o dzieło powinien mieć prawo do bazowego, takiego jak w KRUS, ubezpieczenia. Płacisz coś około 300 zł miesięcznie i po minimum 25 latach możesz liczyć na 1000 zł emerytury. Ja oczywiście jestem za tym drugim.

A.W.: Myślę, że powinniśmy walczyć o dochód podstawowy, ponieważ w państwach cywilizowanych – mianowicie Słowenii i Nowej Zelandii – taki dochód istnieje.

W Słowenii?

A.W.: Tak, chodzi mi oczywiście o dochód podstawowy dla pisarzy, i to takich, którzy wydali już co najmniej dwie książki.

P.S.: Kluczem do zrozumienia naszych związków z wsią jest przeczytanie pierwszej antologii Związku Pisarzy ze Wsi, Kwiatki polskie. Zobaczyć można wtedy, że hasło wsi, które autorzy biorą na sztandar, jest tylko częściowo na serio, przede wszystkim bowiem jest pretekstem do zabawy. Każdy związek pisarzy powstaje po to, żeby się zabawić i mieć pretekst do tego, żeby tworzyć, co tylko się zechce. Wystarczy zobaczyć, jaki jest motyw przewodni wszystkich utworów, które znalazły się w antologii Kwiatki polskie. Chociaż wszyscy pisarze musieli wylegitymować się tym, że pochodzą ze wsi (a zatem ich wiejskie pochodzenie jest faktem niezaprzeczalnym), to ich twórczość, jak się okazało, jest z tym pochodzeniem w ogóle niezwiązana. Myślę, że łączy nas dystans do czegoś takiego jak temat w literaturze.

A.W., R.B.: Tak, zdecydowanie!

No właśnie, nie kojarzycie mi się z osobami, które łatwo podążają za modą, tymczasem założone przez was czasopismo „Pole” znakomicie odpowiada na dwie niedawne mody. Po pierwsze: modę na zakładanie czasopism literackich w internecie (zaledwie w tym roku powstały, o ile się nie mylę, trzy nowe). Po drugie: modę na wracanie do ludowych i chłopskich historii, na szeroko pojęty zwrot ludowy.

R.B.: Taki zeitgeist. Badanie kultury ludowej interesowało mnie już kilkanaście lat temu. Gromadziłam bibliotekę, robiłam risercze do swoich powieści, których wówczas nikt nie chciał wydać. Żyłam na uboczu życia literackiego i kulturalnego, zajmowałam się też psychoanalizą, chorą matką i nauką pływania kraulem. A w międzyczasie powstawały fundamentalne prace Leszczyńskiego, Pobłockiego czy Kuciel-Frydryszak i jej niesamowite Chłopki. Czy jesteśmy jako „Pole” związani ze zwrotem ludowym? Nie do końca. Ale to nie oznacza, że go nie śledzimy.

A.W.: Ja na przykład go w ogóle nie śledzę.

P.S.: Pewnego rodzaju napięcie w tworzeniu profilu „Pola” powstawało dlatego, że traktowałem swój udział w tym projekcie jako niezbędny. Jako człowiek z miasta, a zarazem człowiek wykorzeniony, wiedziałem, że nie można zanadto wiązać pisma ze Związkiem i jego hasłami wywoławczymi. Tworzyłoby to bowiem mylne wrażenie niszowości. Tymczasem „Pole” nie ma być tylko kolejnym elementem zwrotu ludowego w badaniach literackich. Ma być pismem uniwersalnym. Ma rywalizować ze wszystkimi.

Mężowi nogi umyć i brud wypić. Jak żyły chłopki? [rozmowa]

Jaka jest geneza „Pola”? Jego mit założycielski?

R.B.: Najpierw powstał Związek Pisarzy ze Wsi, który przez kilka lat funkcjonował jako rodzaj dwuosobowej gry towarzyskiej. Ze współzałożycielem Przemkiem Pilarskim trochę marzyliśmy, trochę się wygłupialiśmy, czego my tam nie napiszemy i jak to się będzie rozwijać. Była to absolutnie dziecięca fantazja. Potem wkroczył Wiedemann. Działo się to na Cyprze. I to wcale nie na cypryjskiej wsi, tylko w centrum Limassol, gdzie mieszkałam przez cztery lata. Wiedemann to wszystko urealnił, powiedział „tak, zrobimy to”. Natychmiast oświadczył, że musimy wydać antologię. Błyskawicznie ściągnął wszystkich autorów. Kiedy książka Kwiatki polskie zaczęła powstawać, okazało się, że to już nie zabawa, że mamy w naszym gronie takie gwiazdy jak Marian Pilot (który do dzisiaj pozostaje naszą gwiazdą przewodnią). Poza jakąś groszową sumą z ZAiKS-u nie mieliśmy żadnych funduszy, zresztą do tej pory ich nie mamy, wszyscy autorzy napisali swoje teksty za darmo. Natomiast „Pole” powstało na urodzinach Ewy Opałki w święto Matki Boskiej Zielnej, 15 sierpnia.

A.W.: To były, pamiętajmy, urodziny przekładane.

R.B.: Wtedy chyba Piotrek rzucił hasło: „może załóżmy pismo” i my z Adamem entuzjastycznie się zgodziliśmy.

Słyszałem, że tytuł wymyślił prozaik Waldemar Bawołek.

A.W.: To jest wersja rozpowszechniana przez Bawołka, nieprawdziwa. Doszliśmy już jednak z Waldkiem do pewnego konsensusu. Było tak: najpierw chcieliśmy, żeby pismo nazywało się „Wieś”, co byłoby nawiązaniem do powojennej „Wsi”, w której pisali między innymi Janion, Żmigrodzka i Bereza. Potem myśleliśmy jeszcze o „Orce”, okazało się jednak, że takie pismo już właściwie istnieje (tyle że ma w swoim logo orkę, tego walenia). Aż w końcu doszło do wieczorku Waldka Bawołka w Nowym Teatrze prowadzonego przez Justynkę Sobolewską. Tu następuje najbardziej dramatyczny fragment naszej historii. Gdy było już po spotkaniu, Janusz Rudnicki zarządził, jak to ma w zwyczaju, żeby wszyscy jechali do Amatorskiej. I było blisko, żebyśmy się wszyscy na to zgodzili, ale na szczęście Ania Batorczak (która jest w ogóle biolożką), powiedziała „nie, jedźmy do mnie”. Wtedy poczułem wolę Bożą i powiedziałem „tak, jedziemy do Ani”. I dobrze zrobiliśmy, bo gdybyśmy pojechali do Amatorskiej, to jak zwykle byśmy rozmawiali o głupotach i pili jakieś słabe piwo, tymczasem zabraliśmy się w osiem osób do Ani, gdzie nastąpiło wymyślanie tytułu pisma. Było to coś w rodzaju burzy mózgów, panowały zresztą idealne warunki, cisza, dwa koty. Każdy podawał jakąś propozycję tytułu. Wtedy Ania Rybaczyńska, która z kolei jest moją przyjaciółką od czasów studenckich, a obecnie najlepszą na świecie (!) specjalistką od human design, powiedziała słowo „Pole”, na co Waldek Bawołek zawołał „tak, Pole, Pole!”. I wszyscy żeśmy się entuzjastycznie zgodzili na taki tytuł.

Tematem pierwszego numeru jest „koniec”. Skąd taki pomysł?

P.S.: Renata już w trakcie pierwszego spotkania powiedziała: „zróbmy numer o pogrzebach”. Pomysł wydał mi się interesujący z wielu powodów, ale jednocześnie zanadto „etnograficzny”. Poza tym, jak mówiłem, chcieliśmy wystąpić jako „uniwersalne” pismo literackie, najlepiej od razu uderzając jak taran. W taki sposób motyw pogrzebu uogólniony został właściwie w ciągu jednej minuty i przeobraził się w hasło „końca” – taka jest jego anegdotyczna geneza. Dopiero później, gdy robiłem kwerendę wśród inauguracyjnych numerów różnych czasopism internetowych, zorientowałem się, że „Wizje” jako temat swojego pierwszego numeru wybrały „Początek”. To mnie oczywiście rozbawiło, a jednocześnie zacząłem się obawiać, że nasz „Koniec” zostanie odebrany jako parodia wizyjnego „Początku”. Zamiaru parodii nie było, choć liczy się efekt, nie zamiar. Z drugiej strony samo hasło końca, pomysł „zaczynania od końca”, był od razu pewnego rodzaju manifestem. Szczególnie przewrotnym dla kolektywu, który nie bardzo wierzy w manifesty.

R.B.: Poza tym braliśmy pod uwagę, że na tym pierwszym numerze może się skończyć. Tymczasem mamy już właściwie trzy numery gotowe.

A co to za koniec? „Kres kultury chłopskiej”? A może symboliczny koniec „Twórczości”, czasopisma, które było przecież trybuną dla powojennego nurtu chłopskiego. W ostatnim tomie wierszy Adama znajduje się w końcu wiersz Dzień, w którym upadła „Twórczość”.

A.W.: Absolutnie chciałbym kontynuować misję „Twórczości”, szczególnie tej redagowanej przez Iwaszkiewicza i Lisowskiego. Zależało nam na tym, żeby nasze pismo nie było generacyjne, podobnie jak „Twórczość” była pismem „mistrzów i debiutantów”. W pierwszym numerze „Pola” różnica między najmłodszym a najstarszym autorem wynosi ponad pół wieku. Najmłodszy Szymon Kowalski ma 18 lat, a seniorzy Lis i Kurylak mają po 76 lat. A więc nie chodzi nam o to, żeby stworzyć jakąś generację twórców, tylko o to, żeby ukazać pewną jakość literacką, która nam odpowiada. Chcemy stworzyć grupę osób piszących znakomicie.

P.S.: My oczywiście w przypływach dobrego humoru uznajemy nasze pojawienie się za akt zmiany warty, ale „Koniec” to przede wszystkim postawa na „tu i teraz”, a nie na przyszłość, którą może nam w każdej chwili przeciąć śmierć albo nuda. Reguły ustalamy sami.

R.B.: Dlatego nasz dwumiesięcznik ukazywać się będzie wtedy, kiedy uznamy, że nadszedł czas na kolejny numer.

P.S.: Chodzi tutaj także o publikowanie autorów, których nikt inny by nie chciał. Kto inny upomni się dziś o takich twórców jak Roman Lis czy Józef Kurylak?

A.W.: Szymona Kowalskiego też nikt nie chciał, a teraz jest gwiazdą. Natomiast w momencie, gdy pisał na nasze zamówienie poemat Bazylika Mariacka na środku targu, to nikt nie chciał wydać jego książki. Został odrzucony przez Biuro Literackie i kilka innych wydawnictw, znalazł się w dołku (z którego na szczęście już wylazł dzięki Ani Matysiak). Podobnie zresztą jak Józef Kurylak, który jest w dołku permanentnym z uwagi na swoją przeszłość PRL-owską, która nas akurat zupełnie nie obchodzi.

Czym jeszcze chcielibyście się odróżnić od innych czasopism literackich?

A.W.: Staraliśmy się, żeby nasze pismo nie było sążniste, żeby obok poważnych tekstów były teksty bardziej filuterne, zabawnościowe. Również szata graficzna służy temu odróżnieniu. Nie dajemy ilustracji nad każdym tekstem, ale każdy numer będziemy powierzać do opracowania innemu artyście.

P.S.: Jesteśmy otwarci na twórców szalonych, zresztą sami się do nich zaliczamy. Wiążą się z tym niekiedy pewne trudności organizacyjne i publikacyjne, ponieważ z szaleńcami i osobami niewpasowanymi w rzeczywistość trudno jest negocjować i współpracować. Ale mamy poczucie, że w naszej rzeczywistości jest za mało miejsca dla szaleńców. Nie wiem, jakie inne pismo internetowe zdecydowałoby się na to, żeby opublikować minipowieść. A my opublikowaliśmy minipowieść Romana Lisa, o którym prawie nikt dziś w Polsce nie pamięta, który siedzi zapomniany na emeryturze w Paryżu, bo uznaliśmy, że warto ulec jego fantazjom…

R.B.: Mnie zależy na wprowadzeniu do „Pola” języka chłopskiego, który przypomina egzotyczną, dziwną odmianę polskiego, język obcych, a jednocześnie swoich. W pierwszym numerze opublikowaliśmy fragmenty wspomnień Marianny ze Ślęków Pilotowej, matki Mariana Pilota.

Kogo jeszcze chcecie przypomnieć?

R.B.: Jakuba Wojciechowskiego, wspaniałego pisarza, który urodził się w 1884 roku w zaborze pruskim i młodość spędził w Niemczech jako robotnik. Chcemy wyciągnąć jego opublikowane przez Boya opowiadania i drugą część autobiografii. To są niesamowite rzeczy!

A.W.: Chcemy też pokazać światu Władysława Włocha, jednego z członków grupy poetyckiej Zniesienie, która funkcjonowała w latach 1969–1975 w Przemyślu (jej nazwa wzięła się od położonego nieopodal wzgórza). Do Zniesienia należeli wspomniani wcześniej Roman Lis i Józef Kurylak, ale także – najmniej znany spośród nich – Włoch. Władysław Włoch jest z wykształcenia stolarzem, ma za sobą zawodówkę, ale jednocześnie stworzył jakieś ogromne księgi, np. na temat poezji Tymoteusza Karpowicza czy Bolesława Leśmiana, które wydał własnym sumptem w około 30 egzemplarzach. Jest też autorem około dwudziestu tomów znakomitych wierszy.

P.S.: No to zdradźmy temat drugiego numeru, jeśli możemy już teraz.

A.W: Możemy, przecież wszystko jest już napisane. Tematem drugiego numeru będzie życie i twórczość Andrzeja Łuczeńczyka. Okazuje się, że żyją jeszcze ludzie, którzy pamiętają Łuczeńczyka, są też ludzie, którzy go czytają. Orzeł [Paweł Orzeł z Państwowego Instytutu Wydawniczego, redaktor pism zebranych Andrzeja Łuczeńczyka, które ukazały się w 2018 roku – przyp. red.] powiedział, że z 2000 egzemplarzy Łuczeńczyka zostało 80, można zatem śmiało powiedzieć, że Łuczeńczyk się rozszedł.

Kto ma szanse publikacji w „Polu”?

P.S.: Wyobrażam sobie „Pole” jako miejsce dla osób, które dopiero zastanawiają się, gdzie wysłać swoje utwory, i nie widzą dla siebie odpowiedniego miejsca w innych periodykach. Chcemy dać szansę najróżniejszym twórcom, o najróżniejszych gustach. Nie da się naszego profilu sprowadzić do jednej definicji czy programu. „Pole” jest polem do eksperymentów.

Luksusowy komunizm na wyciągnięcie ręki?

Jakie jest wasze przesłanie? Wasza misja?

R.B.: Mam wrażenie, że za mało się bawimy. My, ludzie. My, współcześni. Wiec: bawmy się!

A.W.: Myślę na odwrót: to, co przeżywamy w tej chwili, to jest uczta podczas dżumy. Wszyscy się bawią, ale z wielką powagą i też uwagą, bo w każdej chwili ktoś może poczuć się urażony, i po zabawie. Poczucie humoru jest w zasadzie zabronione.

R.B.: Być może za chwilę zaleją nas upały, albo woda, albo faszyści.

P.S.: Jesteśmy pesymistami. A poza tym jesteśmy nie tyle apolityczni, co antypolityczni. Nie rządzi nami żadna ideologia.

R.B.: Ja jestem polityczna! Uważam, że wszyscy jesteśmy polityczni, ale w literaturze zdarza się, że polityczne zaangażowanie psuje tekst. Tak jest na przykład z Zytą Oryszyn. Co nie oznacza, że nie mamy swoich poglądów. Ja na przykład otwarcie mówię, że jestem lewicowa.

A.W.: Ja jestem konserwatywnym pedałem.

P.S.: Ja jestem anarchistą egzystencjalnym.

A.W.: Anarchizm jest mi oczywiście bliski, ale ten z Concord, Massachusetts.

R.B.: Ja też jestem anarchistka, choć marzy mi się życie w świecie w pełni zautomatyzowanego luksusowego komunizmu, wiec jestem też utopistką.

P.S.: Łączy też nas przekonanie Henryka Berezy, że w literaturze wciąż trwa epoka pozytywizmu. A my za pozytywizmem nie przepadamy. Nasze gusta kierują nas raczej w stronę literatury, która nie jest podporządkowana żadnej misji.

Czy chłopom na Zachodzie było gorzej niż w Polsce?

Czyli chodzi wam o wyzwolenie spod rygoru banalnie rozumianej polityczności? Patrząc na najmłodszą poezję, wydaje się, że jesteście na czasie.

R.B., A.W., P.S.: Tak.

R.B.: Wiesz, kiedy pisałam do „Pola” swój esej o matce i o polskiej literaturze funeralnej, to wkurzało mnie, że głośne, nagradzane, wychwalane pod niebiosa teksty są tak wygładzone, ufajnione i mieszczańskie. I pomyśleć, że wcześniej bałam się je wziąć do ręki, że takie wspaniałe, więc co ja tam, wiejska nieboga z moim pisaniem. Odkąd wróciłam do Polski i do życia literackiego, wciąż się zadziwiam rozziewem między zachwyconymi recenzjami a rzeczywistością. Agata Sikora w Dwutygodniku wyjaśnia to prosto: ponieważ wszyscy ze wszystkimi się znają, nikt nic nie może powiedzieć.

A.W.: Ależ może, ale raczej nie w Dwutygodniku, który inicjuje dyskusję o „obiektywnej” krytyce, a sam uprawia krytykę sterowaną, zamawiając recenzje pozytywne lub negatywne (sam tego doświadczyłem). Sikora nagle odkrywa Amerykę, że pisarze i krytycy się znają, wpływają na siebie. No jasne, znają się, nie da się tego uniknąć. Co więcej: powiem, że krytycy znają się również z wydawcami.

R.B.: Jestem ciekawa, jak my sobie z tym poradzimy?

No właśnie, jak?

P.S.: Będziemy wywoływać skandale.

**

Renata Bożek – pisarka, publicystka, prezeska Związku Pisarzy ze Wsi. Urodzona w Kraśniku. W 2005 roku opublikowała powieść Madame Sinobroda. Jej najnowsza powieść Wyjarzmiona ukaże się w 2024 roku w wydawnictwie Marginesy.

Piotr Skalski – eseista, tłumacz, pisarz przed debiutem. W roku 2023 w Wydawnictwie słowo/obraz terytoria ukaże się w jego przekładzie zbiór tekstów Georges’a Bataille’a Psychologiczna struktura faszyzmu.

Adam Wiedemann – poeta, tłumacz, krytyk muzyczny, niekiedy też prozaik. Konserwatywny anarchista. Mieszka w Warszawie z Iriną, którą żywi skrawkami.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij