Czytaj dalej

Nanorasizm i narkoterapia

szachy

Rasizm – w Europie, w Afryce Południowej i w Brazylii, w Stanach Zjednoczonych, na Karaibach i w innych miejscach świata – pozostanie z nami w dającej się przewidzieć przyszłości. Będzie tak nie tylko w kulturze masowej, lecz także – o czym nie powinniśmy zapominać – w kręgach elit.

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że przyczyna jest oczywista. Wszystko wskazuje na to, że nasza epoka w końcu odkryła swoją prawdę. Brakowało jej jedynie odwagi, by ją ogłosić. Pogodziwszy się ze swoim prawdziwym obliczem, może je wreszcie ujawnić, uwolniona od wszelkich zahamowań, od wszystkich tych starych masek i obowiązkowych kostiumów, które służyły jej za listek figowy. Po wielkim wyparciu (zakładając, że kiedykolwiek naprawdę istniało) następuje więc wielkie wyzwolenie – ale za jaką cenę, dla kogo i do kiedy?

Rzeczywiście, w mętnych wodach początku naszego stulecia nie pozostaje już absolutnie nic do ukrycia. Po tym, jak osiągnęliśmy dno, złamaliśmy wszelkie tabu, chcąc skończyć raz na zawsze z tajemnicą i zakazami, wszystko stało się zupełnie jawne, a więc także powołane do ostatecznego spełnienia. Cysterna jest prawie pełna i niebawem nadejdzie zmierzch. Czy ten koniec nastąpi w powodzi ognia, czy też nie, przyjdzie nam się przekonać.

Jednocześnie fala wciąż rośnie. Rasizm – w Europie, w Afryce Południowej i w Brazylii, w Stanach Zjednoczonych, na Karaibach i w innych miejscach świata – pozostanie z nami w dającej się przewidzieć przyszłości. Będzie tak nie tylko w kulturze masowej, lecz także – o czym nie powinniśmy zapominać – w kręgach elit. Będzie tak nie tylko w dawnych koloniach osiedleńczych, lecz także w tych rejonach świata, które Żydzi opuścili dawno temu i gdzie ani Czarni, ani Arabowie nigdy się na dobre nie zakorzenili.

Trzeba będzie się do tego przyzwyczaić: wczoraj zabawialiśmy się za pomocą gier, cyrku, intryg, plotek i komeraży. Od dzisiaj, na nudnej zlodowaciałej mieliźnie, w jaką zmienia się Europa, ale też gdzie indziej, będziemy się zabawiać za pomocą nanorasizmu, puszczykowatej formy narkoterapii, o mocnym zakrzywionym i ostrym dziobie – idealnego naftalenu w czasach otępienia i paraliżu, gdy zanikła jakakolwiek elastyczność i wszystko jakby nagle zesztywniało. Sztywność i stężenie – bo o tym właściwie należy mówić, z towarzyszącymi im skurczami, konwulsjami, zwężeniem umysłu. To znak, że nanorasizm tędy przeszedł.

Lęk przed czarną planetą

czytaj także

Lęk przed czarną planetą

Reni Eddo-Lodge

Bo czym jest nanorasizm, jeśli nie narkotycznym uprzedzeniem do innego koloru skóry, które przejawia się w pozornie błahych, codziennych gestach, w nic nieznaczących półsłówkach, w mimowolnej, zdawałoby się, uwadze, w żarcie, w aluzji lub insynuacji, w lapsusie, w kawale, w niedomówieniu i, trzeba to powiedzieć, w zamierzonej złośliwości, w złej intencji, w wymownej pauzie lub w ataku słownym, w mrocznym pragnieniu stygmatyzacji, a zwłaszcza przemocy, zranienia i upokorzenia, splamienia tego, którego nie uznajemy za jednego z nas?

Oczywiście w epoce rozpasanego nanorasizmu, kiedy liczą się wyłącznie nasi, o innych – wszystko jedno czy z wielkiej, czy z małej litery – nikt już nie chce słyszeć. Niech zostaną u siebie, mówimy. A jeśli już uprą się, żeby żyć obok nas, u nas, niech będzie, ale z gołym tyłkiem, ze spuszczonymi portkami, bez osłony. Epoka nanorasizmu to czasy rasizmu rynsztokowego, parszywego, to spektakl wieprzów tarzających się w błocie.

Oczywiście w epoce rozpasanego nanorasizmu, kiedy liczą się wyłącznie nasi, o innych – wszystko jedno czy z wielkiej, czy z małej litery – nikt już nie chce słyszeć. Niech zostaną u siebie, mówimy.

Zmierza do tego, by z nas wszystkich uczynić łajdaków. Polega na zmuszaniu jak największej liczby tych, których uznaliśmy za niepożądanych, do życia w nieznośnych warunkach, na codziennym osaczaniu ich, wymierzaniu im, wciąż od nowa, niezliczonych razów i zadawaniu rasistowskich ran, na odbieraniu im nabytych praw, na znieważaniu ich do tego stopnia, że w końcu nie pozostaje im nic innego jak auto-deportacja. A ponieważ wspomnieliśmy o rasistowskich ranach, trzeba pamiętać, że na ogół chodzi o urazy i okaleczenia doświadczane przez człowieka, który odebrał już jeden lub więcej ciosów o szczególnym charakterze – ciosów bolesnych i trudnych do zapomnienia, ponieważ dosięgających ciała i jego materialności, ale także i zwłaszcza tego, co nienaruszalne (godność, szacunek do samego siebie). Ich ślady są przeważnie niewidoczne, a rany po nich trudne do zabliźnienia.

A ponieważ wspomnieliśmy o rasistowskich ranach, trzeba pamiętać, że na tej zlodowaciałej mieliźnie, w jaką zmienia się Europa, w Ameryce, Afryce Południowej i Brazylii, na Karaibach i w innych miejscach świata żyją dziś setki tysięcy kobiet i mężczyzn, którzy doświadczają tych ran na co dzień. Stale grozi im dotknięcie do żywego przez kogoś, jakąś instytucję, głos, władzę publiczną lub prywatną, która żąda od nich wyjaśnień, kim są, dlaczego tu są, skąd pochodzą, dokąd zmierzają, dlaczego nie wracają do siebie, dotknięcie do żywego przez jakiś głos lub władzę, która specjalnie stara się wywołać w nich mały lub wielki szok, zdenerwować ich, poruszyć, obrazić, wyprowadzić z równowagi po to właśnie, by uzyskać pretekst do zadania im gwałtu, do bezpardonowego ataku na to, co dla nich najbliższe, najbardziej osobiste i najcenniejsze.

Mówiąc o wielokrotnym gwałcie, należy dodać, że nanorasizm nie jest wyłącznie przypadłością „białego drobnomieszczanina”, podwładnego zżeranego przez resentyment i urazę, głęboko nienawidzącego swojej egzystencji, ale w żadnym razie niezdolnego do samobójstwa, dla którego największym koszmarem byłoby przebudzić się pewnego dnia w skórze Murzyna lub ze śniadą twarzą Araba, ale nie tam, daleko, w kolonii jak za dawnych czasów, lecz – i to byłby szczyt – tutaj, u siebie, we własnym kraju.

Nanorasizm stał się nieodłącznym uzupełnieniem rasizmu systemowego, rasizmu mikro- i makroprocedur prawno-biurokratycznych i instytucjonalnych, machiny państwowej, która bierze jak popadnie ukrywających się i nielegalnych i wrzuca całą tę hołotę do obozów na obrzeżach miast, niby stos zdezelowanych przedmiotów, masowo produkuje „ludzi bez papierów”, praktykuje jednocześnie wydalenie z terytorium kraju i porażenie prądem na jego granicach, spokojnie przygląda się zatonięciom na pełnym morzu, gdzie tylko się da, wyłapuje ludzi na podstawie wyglądu: w autobusach, na lotniskach, w metrze i na ulicy, która odkrywa twarz muzułmankom i bezwzględnie kontroluje ich bliskich, bez umiaru zatrzymuje i przetrzymuje, zamyka w obozach przejściowych, za ogromne sumy doskonali techniki deportacji, w biały dzień dyskryminuje i stosuje segregację, powołując się przy tym na neutralność i bezstronność laickiego państwa, tolerancyjnego wobec różnic, bezmyślnie przywołuje gnijącego w pełnym słońcu trupa, który nikogo już nie podnieca, ale wciąż, na przekór zdrowemu rozsądkowi, nazywa się go „prawami człowieka i obywatela”.

Sachs: Zachód stać na obozy dla uchodźców, a nie stać na szkoły dla dzieci

Nanorasizm to rasizm, który stał się kulturą i powietrzem, w swojej banalności i zdolności przenikania przez wszystkie pory i żyły społecznego organizmu, w czasach powszechnego ogłupienia, mechanicznego odmóżdżenia i otumanienia mas. Wielki zwierzęcy strach to strach przed karnawałem, podczas którego dzisiejsze dżinny, do złudzenia przypominające te wczorajsze, całe to bydło, czyli Murzyni, Arabowie, muzułmanie – a także Żydzi, jako że zawsze są pod ręką – dorwą się do władzy i zmienią kraj w jedno wielkie śmietnisko, śmietnik Mahometa.

Wiadomo, że od strachu przed śmietniskiem do obozu droga była zawsze krótka. Obozy dla uchodźców, obozy dla przesiedleńców, obozowiska uciekinierów, obozy dla cudzoziemców, strefy oczekiwania dla osób w trakcie załatwiania formalności, strefy przejściowe, obozy internowania, ośrodki detencji administracyjnej, ośrodki identyfikacji i deportacji, przejścia graniczne, ośrodki dla osób ubiegających się o azyl, ośrodki tymczasowe, miasteczka uchodźców, miasteczka integracyjne dla imigrantów, getta, dżungle, świetlice, domy dla imigrantów, lista wydłuża się w nieskończoność, jak zauważa Michel Agier w swojej niedawno opublikowanej pracy [Un monde de camps, ed. Michel Agier, La Découverte, Paris 2014].

Ta niekończąca się lista odsyła do stale obecnej, chociaż często niewidocznej rzeczywistości, jakże znajomej, by nie rzec – banalnej. Obóz, trzeba to powiedzieć, stał się strukturalnym elementem globalnej kondycji. Mało tego, nikogo już nie oburza. Co więcej, zamykanie w obozach nie tylko stanowi naszą teraźniejszość. Jest naszą przyszłością, naszym sposobem na „utrzymanie w bezpiecznej odległości wszystkiego, co nam przeszkadza, na powstrzymanie lub odrzucenie tego, co zbędne – ludzi, materii organicznej lub odpadów przemysłowych”, krótko mówiąc, jest jedną z form rządzenia światem.

Daleko od Podlasia

Poza tym, z powodu braku odwagi, by stawić czoło rzeczywistości, co nie jest bynajmniej wyjątkiem, lecz stało się normą (fakt, że również liberalne demokracje są zdolne do oddychania zbrodnią), uwikłaliśmy się w nieustanną wymianę słów i gestów, symboli i języków, kopiąc przy tym i wierzgając coraz mocniej, chwytając się mimetyzmu, laicyzmu i jego odwróconego lustra, fundamentalizmu, absolutnie cynicznie, jako że właśnie wszystkie nazwy straciły swoje imię i nie ma słów, by nazwać zgorszenie, brakuje języka, by wyrazić ohydę, i apele o zdrowy rozsądek, o starą dobrą republikę z jej zgarbionym i zwapniałym karkiem, apele o stary i poczciwy humanizm, apele o pewien rodzaj chorego feminizmu, dla którego równość oznacza, że trzeba-zmusić-do-noszenia-stringów-muzułmanki-z-chustą-na-głowie-i-ogolić-brodacza.

Zasłonięte kobiety, aktywne mniejszości

czytaj także

Tak jak w epoce kolonialnej, deprecjonująca interpretacja sposobu, w jaki Murzyni czy muzułmańscy Arabowie traktują „swoje kobiety”, ma coś z voyeuryzmu i zazdrości – zazdrości o harem. Wynikająca z pobudek rasistowskich manipulacja kwestią płci przez podkreślanie męskiej dominacji u Innego prawie zawsze ma na celu ukrycie faktu istnienia fallokracji u siebie. Przecenianie męskości jako zasobu symbolicznego i politycznego nie jest specjalnością „nowych barbarzyńców”. Stanowi horyzont każdej formy władzy i nadaje jej dynamikę, również w naszych demokracjach. W pewnym sensie władza zawsze i wszędzie jest sposobem konfrontacji z figurą męskości, a inwestycja w kobiecość i macierzyństwo sytuuje rozkosz seksualną w obrębie polityki ekstazy, czy to świeckiej, czy laickiej. Jeśli chce się być potraktowanym poważnie, trzeba pokazać, że „ma się jaja”. Rzecz w tym, że w tej hedonistycznej kulturze ojcu od zawsze przypisywano rolę pierwszego siewcy. W tej kulturze nawiedzanej przez figurę kazirodczego ojca, żądnego w każdej chwili posiąść swoją dziewczynkę lub chłopca, dołączanie kobiety do własnego ciała po to, by służyła za uzupełnienie podupadłej figury mężczyzny, stało się banalne. Należy więc zapomnieć o tym wszystkim, o tych przestarzałych i pozbawionych mocy mitologiach, i zdecydowanie przejść do czegoś innego, ale właściwie do czego?

Przecenianie męskości jako zasobu symbolicznego i politycznego nie jest specjalnością „nowych barbarzyńców”. Stanowi horyzont każdej formy władzy i nadaje jej dynamikę, również w naszych demokracjach.

Pomimo potworności handlu niewolnikami, kolonializmu, faszyzmu, nazizmu, Holokaustu i innych masakr i ludobójstw, narody Zachodu szczególnie uparcie powracają do rasizmu, by opowiadać rozmaite, zazwyczaj niedorzeczne i zazwyczaj krwawe historie – historie o cudzoziemcach i hordach imigrantów, którym trzeba zamknąć przed nosem drzwi, o zasiekach z drutu kolczastego, które czym prędzej należy postawić, w przeciwnym razie zaleje nas fala dzikusów, historie o granicach, które należy przywrócić, tak jakby kiedykolwiek zostały zniesione, historie o współobywatelach, łącznie z przybyłymi z bardzo starych kolonii, którym zawsze należy przypiąć łatkę imigranta, o intruzach, których trzeba wypędzić, o wrogach, których trzeba zlikwidować, o terrorystach, którzy mają nam za złe nasz sposób życia, w związku z tym trzeba ich zbombardować z dużej wysokości za pomocą zdalnie sterowanych urządzeń latających na znaczną odległość, historie o tarczach z ludzi, którzy stają się ubocznymi ofiarami naszych bombardowań, historie o krwi, o podrzynaniu gardeł, o ziemi, o ojczyźnie, o tradycjach, o tożsamości, o pseudocywilizacji otoczonej przez hordy barbarzyńców, o bezpieczeństwie narodowym, wszelkiego rodzaju historie, jak zdarta płyta, historie, które mają wywołać strach i zaczernić obraz, niekończące się historie, wciąż na nowo odgrzewane, w nadziei zbałamucenia maluczkich.

Krawczyk: Sekatory przeciw twierdzy Europa

To prawda, że kraje zachodnie po tym, jak zasiały śmierć i spustoszenie daleko poza zasięgiem wzroku swoich obywateli, obawiają się, że spadnie na nie miecz w jednym z tych religijnych aktów zemsty dyktowanej prawem talionu. Aby uchronić się przed tego rodzaju mściwymi popędami, posługują się rasizmem jak zagiętym nożem, zatrutym rekwizytem bezwartościowego już nacjonalizmu, który na niewiele się zdaje w epoce denacjonalizacji rzeczywistych centrów decyzyjnych, offshoringu bogactw, enklaw realnej władzy, umasowienia długu i wydzielania terytoriów i całych populacji, które nagle stały się zbędne.

Rasizm stał się tak zdradliwy również dlatego, że stanowi część składową współczesnych mechanizmów popędowych i subiektywizmu ekonomicznego. Jest nie tylko jednym z produktów konsumpcji, na tej samej zasadzie co inne dobra, przedmioty i towary, ale w epoce rozpusty stanowi też zasób, bez którego „społeczeństwo spektaklu” krytykowane przez Guya Deborda po prostu nie istnieje. W wielu przypadkach nabrał znamion luksusu. Jest czymś, na co sobie pozwalamy nie dlatego, że chodzi o rzecz wyjątkową, lecz w reakcji na zachętę neoliberalizmu do powszechnej rozwiązłości. Zapomnijcie o strajku generalnym. Pora na brutalność i zmysłowość. W epoce zdominowanej żądzą zysku ta mieszanina rozwiązłości, brutalności i zmysłowości sprzyja procesom asymilacji rasizmu przez „społeczeństwo spektaklu” i jego molekularyzacji za sprawą współczesnych mechanizmów konsumpcji.

Księżniczka rasy mieszanej

Praktykujemy go nieświadomie, po czym dziwimy się, kiedy inny zwraca nam uwagę lub przywołuje do porządku. Zaspokaja naszą potrzebę rozrywki i jest lekiem na całą tę nudę i monotonię wokół nas. Udajemy, że jesteśmy przekonani, iż są to niewinne akty, pozbawione znaczenia, jakie bywa im nadawane. Obruszamy się, gdy policja innych państw odbiera nam prawo do śmiechu, prawo do żartu, który nigdy nie jest wymierzony w nas samych (samoośmieszenie) czy we władzę (przede wszystkim satyra), ale zawsze w słabszych od nas – prawo do śmiechu kosztem tego, którego usiłujemy stygmatyzować. Nanorasizm radosny i rozpasany, zupełnie idiotyczny, który z rozkoszą nurza się w ignorancji i żąda prawa do głupoty i przemocy, dla której jest pożywką – oto duch naszych czasów.

Należy się obawiać, że zwrot już się dokonał. Że jest za późno. I że przyzwoite społeczeństwo, o jakim marzyliśmy, w gruncie rzeczy jest już tylko mirażem. Trzeba się obawiać gwałtownego powrotu czasów, w których rasizm nie należał do „wstydliwych obszarów” naszych społeczeństw, tych, które usilnie ukrywaliśmy, nie mogąc się ich pozbyć. Odtąd krzepki i bojowy rasizm będzie naszym udziałem i z jego powodu tłumiony dotychczas bunt przeciwko społeczeństwu stanie się coraz bardziej otwarty i niepohamowany, przynajmniej ze strony izolowanych.

Trzeba się obawiać gwałtownego powrotu czasów, w których rasizm nie należał do „wstydliwych obszarów” naszych społeczeństw, tych, które usilnie ukrywaliśmy, nie mogąc się ich pozbyć.

Kwestia przynależności pozostaje aktualna. Kto jest stąd, a kto nie? Co robią u nas ci wszyscy, którzy nigdy nie powinni się tu znaleźć? Jak się ich pozbyć? Jednocześnie co znaczy „tutaj” i „tam” w czasach przemieszania światów, ale też ich ponownej bałkanizacji? Cóż z tego, że pragnienie apartheidu jest jednym z wyróżników naszych czasów, skoro w rzeczywistości Europa nigdy już nie będzie taka jak dawniej, czyli jednokolorowa? Nigdy już też nie będzie – o ile kiedykolwiek było – jednego centrum świata. Odtąd świat będzie się odmieniał w liczbie mnogiej. Będzie przeżywany w liczbie mnogiej i absolutnie nic nie może zmienić tej jego nowej kondycji, równie nieodwracalnej co nieodwołalnej. Jedną z konsekwencji tej nowej kondycji jest reaktywacja, u wielu, fantazji unicestwienia.

Fantazja ta pojawia się we wszystkich kontekstach, w których siły społeczne mają skłonność do pojmowania polityczności jako walki na śmierć i życie z zawziętym wrogiem. Taka walka bywa określana jako walka o byt. Jest to walka bez możliwości wzajemnego uznania, nie mówiąc już o pojednaniu. Stają w niej naprzeciw siebie różne istoty, o prawie-nieprzeniknionych ciałach, lub też takich, jakie posiadają jedynie ci, którzy na mocy prawa krwi i ziemi przynależą do tego samego gatunku. Zarówno historia polityczna, jak i historia myśli i metafizyki zachodniej są przesycone tą kwestią. Żydzi, jak wiadomo, w samym sercu Europy zapłacili za to najwyższą cenę. Wcześniej tę drogę krzyżową przeszli Murzyni i Indianie, szczególnie w Nowym Świecie.

Tubylewicz: Nie możemy ze strachu przed tworzeniem stereotypów przymykać oczu na fundamentalizm

Taka koncepcja polityczności jest niemal naturalnym rezultatem obsesji, którą długo pielęgnowała zachodnia metafizyka, kwestii bytu i jego zakładanej prawdy z jednej strony, i ontologii życia z drugiej. Według tego mitu historia jest uobecnieniem istoty bytu. W terminologii Heideggerowskiej byt jest przeciwstawiony byciu. Zachód jest ostatecznym miejscem bycia, ponieważ tylko on rozwinął zdolność doświadczania nowego początku. Reszta jest zaledwie bytem. Tylko Zachód rozwinął zdolność doświadczania nowego początku, ponieważ jest ostatecznym miejscem bycia. Miałoby go to uczynić uniwersalnym, jako że jego znaczenia są prawdziwe bezwarunkowo, poza wszelką topografią, to znaczy w każdym miejscu, w każdym czasie, niezależnie od jakiegokolwiek języka, jakiejkolwiek historii i warunków. Odnośnie do historii bycia i polityki bycia możemy więc powiedzieć, że Zachód nigdy naprawdę nie przemyślał swojej własnej skończoności. Zawsze przedstawiał jako nieunikniony i absolutny swój własny horyzont działania i uważał, że horyzont ten jest z definicji globalny i uniwersalny. W tym wypadku uniwersalność niekoniecznie jest odpowiednikiem tego, co byłoby prawdziwe dla każdego człowieka jako człowieka. Nie jest ona też synonimem poszerzenia moich własnych horyzontów i zaakceptowania kondycji mojej własnej skończoności. Uniwersalność jest imieniem, jakim tutaj nazywa się przemoc zwycięzców w wojnach, które są, naturalnie, konfliktami drapieżczymi. Lecz te drapieżcze konflikty to również i przede wszystkim konflikty onto-historyczne, w których stawką jest historia związana z prawdą przeznaczenia.

A pod Reichstagiem wykopiemy wam groby

Doprowadzona do ostateczności fantazja zniszczenia czy unicestwienia przewiduje nie tylko wysadzenie w powietrze planety, ale również zniknięcie człowieka, jego wymarcie. Nie chodzi jednak o Apokalipsę jako taką, chociażby dlatego, że Apokalipsa zakłada, poniekąd, istnienie ocalonego, świadka, którego zadaniem jest opowiedzieć o tym, co widział. Chodzi o unicestwienie pojmowane nie jako katastrofa, której się lękamy, lecz jako oczyszczenie w ogniu. Jednakże oczyszczenie jest tym samym co unicestwienie dzisiejszej ludzkości. To unicestwienie ma utorować drogę nowemu początkowi, początkowi innej historii, bez dzisiejszej ludzkości. Tak więc jest to fantazja wycięcia w pień.

W tym pełnym lęku momencie, w którym przyszło nam żyć, można zauważyć oznaki powrotu do zagadnień różnicy ontologicznej. Dzięki „wojnie z terroryzmem”, wśród bombardowań lotniczych, bezprawnych egzekucji (najchętniej przy użyciu dronów), masakr, zamachów i innych form zabijania, które wyznaczają jej rytm, wyłania się idea, zgodnie z którą Zachód miałby być jedyną prowincją świata zdolną zrozumieć i ustanowić to, co uniwersalne. Znacznie pogłębił się podział ludzkości na tubylców i obcych. Jeśli wczoraj u Schmitta czy Heideggera podstawowym wymogiem było znalezienie wroga i wydobycie go na światło dzienne, to dzisiaj wystarczy go stworzyć, aby następnie stanąć z nim twarzą w twarz i przeciwstawić mu perspektywę zniszczenia i totalnego unicestwienia. Mamy bowiem do czynienia z wrogami, z którymi komunikacja nie jest ani możliwa, ani pożądana. Ponieważ sytuują się poza ludzkością, nie może być mowy o żadnym porozumieniu z nimi.

Czy rzeczywiście można spełnić akt uobecnienia w świecie, zamieszkać w świecie lub też go przemierzać w tej sytuacji, sytuacji fatalnego rozłamu, nieprzekraczalnego dystansu? Czy wystarczy zabić wroga lub pozbyć się obcego, aby uwolnić się od niego lub aby skazać go na wieczne zapomnienie? Taka postawa wymaga, by za jego życia, w jego śmierci i w jego odepchnięciu wymazać z jego twarzy to, co czyniło ją ludzką. Ten proces zniekształcenia i wymazania jest niemal warunkiem wstępnym każdej egzekucji w każdej współczesnej logice nienawiści. W społeczeństwach, które nieustannie mnożą środki podziału i dyskryminacji, relację troski zastąpiła relacja bez pragnienia. Wyjaśnienie i zrozumienie czy poznanie i uznanie przestały być konieczne. Gościnność i wrogość nigdy nie stały w takiej opozycji. Stąd potrzeba powrotu do postaci, dla których nieszczęścia ludzi i cierpienia wrogów nigdy nie były „niemymi resztkami polityki”6. Zawsze łączyły się z postulatem uznania, zwłaszcza tam, gdzie doświadczenie bycia nieznanym, poniżonym, wyalienowanym i ciemiężonym stanowiło normę.

*
Fragment książki Achille’a Mbembe Polityka wrogości, Nekropolityka w przekładzie Katarzyny Bojarskiej i Urszuli Kropiwiec, która wkrótce ukaże się nakładem wydawnictwa Karakter. Pominięto przypisy.

***
MBEMBE-Polityka-wrogosciAchille Mbembe (ur. 1957) – filozof, historyk i teoretyk polityki, eseista. Urodził się w Kamerunie, doktoryzował się na paryskiej Sorbonie. Wykładowca uniwersytetów w Stanach Zjednoczonych (m.in. Columbia, Yale) i RPA (University of the Witwatersrand w Johannesburgu). Był dyrektorem Rady ds. Rozwoju Badań Społecznych w Afryce. Pomysłodawca, wraz z Felwinem Sarrem, cyklu spotkań Les Ateliers de la Pensée w Dakarze gromadzących najwybitniejszych intelektualistów, pisarzy i artystów z kontynentu afrykańskiego. W 2017 roku otrzymał tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu w Louvain. Jest autorem artykułów i kilkunastu książek, m.in. De la postcolonie, Sortir de la grande nuit. Essai sur l’Afrique décolonisée, Critique de la raison nègre. Polityka wrogości jest jego pierwszą książką wydaną po polsku.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij