Z mojej perspektywy podziały wśród zetek są dużo mniejsze niż wśród starszych pokoleń podzielonych na Polskę PiS i anty-PiS. Nadal można pójść na osiemnastkę, na której będą chłopaki z Konfederacji i dziewczyny z Razem, a w coraz większej liczbie domów w Polsce nie można usiąść do stołu w Wigilię, jeśli babcia albo wujek głosują na PiS.
Magda Majewska: Wyobrażam sobie, że w roku wyborczym partie powinny hurtowo kupować twoją książkę, żeby zrozumieć, co jest ważne dla młodych. Politycy i polityczki chcą ich usłyszeć i zawalczyć o ich głosy?
Justyna Suchecka: Niestety mam wrażenie, że poza Konfederacją czy częścią Lewicy nikt się nimi specjalnie nie interesuje. Wynika to z czystej kalkulacji: dla Platformy i PiS-u młodzi nie są ważnymi wyborcami. Jest ich za mało, żeby warto było się o nich zabijać, a rzeczy, które trzeba by było im obiecać, są trudne w realizacji. Bo kwestie klimatu, mieszkań czy praw człowieka nie są łatwymi postulatami ani dla PiS-u, ani dla Platformy.
Oczywiście w najbliższych tygodniach politycy na pewno będą sporo mówić o młodych, będą sobie robić z nimi zdjęcia i zapraszać ich na konwencje, młodzi ludzie z partii będą rozdawać ulotki, ale jeśli chodzi o szanse na faktyczne zajęcie się ważnymi dla nich tematami, jestem pesymistką.
Wliczając osoby, które przed wyborami skończą 18 lat, wyborcy z pokolenia Z, któremu przyglądasz się w książce, to praktycznie dziesięć roczników.
Średnio po 350 tysięcy w roczniku.
Wydawałoby się, że szczególnie w warunkach polaryzacji, kiedy każdy głos się liczy, warto o nich zabiegać.
Teoretycznie tak, ale zważywszy na spodziewaną frekwencję w tej grupie i to, że część z nich zagłosuje tak jak rodzice, partie wolą skoncentrować się na starszych – których jest więcej, łatwiej im coś obiecać i zmotywować do pójścia na wybory. No i partie wiedzą, jak z nimi rozmawiać, a nie do końca umieją rozmawiać z tym nowym wyborcą, którego wcześniej w ogóle nie dostrzegali. Teraz zastanawiają się co najwyżej, jak ich odbić Konfederacji, ale to trochę mało na program, tak samo jak anty-PiS to za mało.
Wymowny pod tym względem był marsz 4 czerwca – na ulicach było mnóstwo młodych ludzi, chyba pierwszy raz na takiej dużej manifestacji widzieliśmy flagi polskie, unijne i tęczowe tuż obok siebie i nikt nikogo nie wyrzucał, co pamiętamy jeszcze z marszów KOD-u. Ale na scenie młodych ludzi nie było. Nawet Dagmara Adamiak, która przecież wymyśliła ten marsz i go wspierała, została nazwana Dagmarą ze Szczecina i serdecznie pozdrowiona. Myślę, że oni chcą więcej.
czytaj także
Tymczasem wiele reakcji po marszu, które było widać w social mediach, uderzało w znany ton: „Było wspaniale, ale gdzie byli młodzi?”.
Nie wiem, co młodzi musieliby zrobić, żeby to się przestało powtarzać. Chociaż ostatnio zauważyłam, że zaczęli odbijać piłeczkę i pytać: „A gdzie wy byliście, jak robiliśmy marsze klimatyczne?”, „Czy było was naprawdę dużo na manifestacjach w sprawie praw kobiet?” albo „Czy byliście na Paradzie Równości?”. I faktycznie to działa w obie strony: jeżeli my, „starzy” – ciężko mi to przechodzi przez gardło, ale wiem, że już należę do tej grupy – mamy poczucie, że oni nie walczą czy nie solidaryzują się w naszych sprawach, to musimy stanąć przed lustrem i zastanowić się, czy my solidarnie stajemy z nimi w ich sprawach.
No i pytanie, czy rzeczywiście młodych nie było na marszu, czy jednak nie widzieliśmy ich właśnie z prostych powodów demograficznych? Siłą rzeczy nie jest ich aż tak dużo jak wszystkich innych. W książce wspominam, jak w 2017 roku musiałam pokazywać moim redaktorom screeny ze Snapchata, żeby uwierzyli, że młodzież była na marszach w obronie sądów. Teraz jest podobnie – widząc zdjęcia z Instagrama czy Facebooka starsi mówią: „Faktycznie, trochę ich było. Ale mogłoby być więcej”.
A mogłoby?
To już było dużo. Choć oczywiście warto się zastanowić, czy byłoby ich więcej, gdyby dostali na tym marszu równe miejsce.
Ale też faktycznie są protesty, gdzie to młodzi dominują – tylko że wciąż kto inny określa, co jest ważne.
Buntują się, ale nie podoba nam się, jak, albo buntują się, ale nie przeciwko temu, przeciwko czemu byśmy chcieli. Zaskakujące jest dla mnie, że już milenialsi zaczynają tak mówić. Sama jestem z rocznika ‘87, a na pierwszej manifestacji w życiu, w sprawie sądów, byłam właśnie w 2017 roku, czyli jako 30-latka. Tymczasem moi rozmówcy nierzadko nie są nawet w stanie ustalić, kiedy i w jakiej sprawie demonstrowali po raz pierwszy. Często zaczynali już w podstawówce, czasem chodząc na protesty z rodzicami, ale czasem ze znajomymi z klasy, a jako licealiści współtworzyli już jakieś ruchy w swoich miejscowościach. No ale dla nas to ciągle mało.
Młodzież wyraża swój wspólny interes: chce przeżyć [rozmowa z Edwinem Bendykiem]
czytaj także
Bardzo wyrazistym przykładem są z pewnością strajki klimatyczne.
Rozglądając się wokół siebie na marszu klimatycznym, pierwszy raz w życiu pomyślałam „Mogłabym być ich mamą”, co było dość szokujące. Ale pamiętam, jak pytałam wtedy młodych polityków z różnych partii, dlaczego ich tam nie ma, i słyszałam: „To jest marsz młodzieży. Przecież nie będę chodził na młodzieżowy marsz” – mówił mi na przykład trzydziestolatek z Platformy. No to nie chodź, ale potem nie płacz, że oni nie chodzą z tobą.
Myślę zresztą, że to symptomatyczne: wiele osób niby przyjmuje to, co młodzież mówi o klimacie, ale jednocześnie podchodzą do tego na zasadzie „to wasza sprawa, wy się tym zajmijcie”. Zresztą nawet książki dla dzieci tak wyglądają. Odstawisz słomki, to uratujesz żółwie, będziesz jeździć do szkoły rowerem, to uratujesz świat.
Już same tytuły wielu z tych książek są wymowne: Uratuj Ziemię!, Poradnik młodych ratowników Ziemi, Historie dla dziewczyn i chłopców, którzy chcą uratować świat. To spora i nieadekwatna do możliwości młodych czytelników i czytelniczek odpowiedzialność, na co zwracają uwagę Anna Czernow i Krzysztof Rybak w tekście o zielonym dydaktyzmie będącym pokłosiem dyskusji, którą prowadziłaś podczas Obserwatorium Sztuki dla Dziecka w Poznaniu.
No właśnie, jaki wpływ ma 6-latek na wymianę pieca w domu? A przede wszystkim: kto wymieni Daniela Obajtka?! Przecież to działania polityków i szefów koncernów są kluczowe. W mojej książce zwraca na to uwagę Wiktora Jędroszkowiak, aktywistka klimatyczna.
„Starzy” na młodych narzekają, ale też mają wobec nich wielkie oczekiwania. Tak jak właśnie w kwestiach ekologicznych: „My umywamy ręce, a wy róbcie”.
W mojej książce mówi o tym Julia Kaffka, współzałożycielka Akcji Menstruacja: oczekuje się od nich, że wszyscy będą superbohaterami i superbohaterkami, aktywistkami i aktywistami, że jak już coś robią, to na full. Że mogą wszystko i mają zmieniać świat. A oni dobrze wiedzą, że nie mogą wszystkiego, widzą ograniczenia, widzą, że świat, jaki im urządziliśmy, nie jest sprawiedliwy, że nie wszyscy mają takie samie możliwości, a wreszcie, że nie tak wiele mogą zdziałać sami. Myślę, że osoby, które wyciągają tysiące ludzi na ulice, a potem zamiast sensownej odpowiedzi ze strony polityków słyszą na przykład ministra edukacji mówiącego o ideologizmie czy ekologizmie, muszą przeżywać ogromną frustrację.
A jak postrzegasz ich stosunek do polityki? W książce rozmawiasz z osobami mocno zaangażowanymi – między innymi z Dominiką Lasotą, również aktywistką klimatyczną, Jakubem Kocjanem z Akcji Demokracja, Laurą Kwoczałą, która dwa lata temu przykuła się do bramy MEN-u, Łukaszem Korzeniowskim, założycielem Stowarzyszenia Umarłych Statutów… Czy to, że twoi rozmówcy i rozmówczynie to w większości aktywiści i aktywistki, nie wykrzywia trochę obrazu?
To jest bardziej skomplikowane, bo część z nich w ogóle nie czuje się aktywistami. To znaczy, że na przykład ktoś, kto działa na rzecz klimatu, może czuć się aktywistą, ale może też po prostu uważać, to za swój sposób na życie. A przede wszystkim może w ogóle nie wiązać tego z polityką, wręcz nie być zainteresowanym polityką – to jedna z rzeczy, które mnie bardzo zaskoczyły.
Drugie odkrycie wynikło przy okazji rozmów z osobami o konserwatywnych poglądach. Musiałam ich trochę poszukać, bo na początku byli mocno niedoreprezentowani wśród moich rozmówców. No i okazało się, że kiedy szukam ludzi identyfikujących się jako osoby konserwatywne, tradycyjne, może to oznaczać zupełnie różne rzeczy: to mogą być wyborcy Bosaka albo Tuska, Kaczyńskiego albo Hołowni, ludzie, którzy co niedziela chodzą do kościoła, ale są za związkami partnerskimi, albo tacy, którzy byli w sztabie Bosaka, ale uważają, że aborcja jest okej. I doszłam do wniosku, że jeśli chodzi o politykę, to finalnie młodzi zagłosują na to, co będzie dla nich w danym momencie kluczowe. I tak naprawdę w październiku może się pojawić coś, co ich porwie, zachwyci i kupi – nie w takim znaczeniu, jak pojawia się w opowieściach o 500+, tylko właśnie przekona do siebie.
Dotąd nie było nic takiego?
Okazuje się, że jest program PiS-u, który był dla nich ogromnie ważny. Prawie wszyscy moi rozmówcy, którzy już pracują, mówili mi, jak wspaniały był pomysł zwolnienia z podatków osób do 26. roku życia. To był dla nich absolutny game changer. Opowiadali mi o tym, że dzięki temu wyprowadzili się z domu albo że mogli wyjechać na studia do innego miasta. Proza życia, z którą ja też się kiedyś borykałam, ale dopiero PiS to rozwiązał. I pomyślałam sobie, że to było genialne, a w ogóle niedocenione, bo z naszej perspektywy dotyczyło małej grupy.
Oczywiście to nie znaczy, że oni wszyscy zagłosują teraz na PiS, ale pokazuje, że są obszary, które pozwoliłyby o nich zawalczyć. Zastanawiam się na przykład, na ile obietnice dotyczące mieszkań mogą być czymś takim – tylko że przez ostatnie naście lat na rynku mieszkaniowym nie wydarzyło się nic, co by rzeczywiście pomogło młodym ludziom i chyba nikt już nie wierzy, że którakolwiek partia cokolwiek tu zdziała.
To może teraz doprecyzujmy: pokolenie Z, o którym piszesz, to osoby urodzone po 1995 roku. Do kiedy?
Teoretycznie do 2010 roku, ale w różnych źródłach pojawia się też rok 2012. Potem zaczyna się pokolenie Alfa. Oczywiście te podziały są umowne i jest duży rozstrzał między tymi urodzonymi w połowie lat 90. a dzieciakami, które są teraz w siódmej czy ósmej klasie. Ale tak samo było z milenialsami.
Zastanawiałam się, na ile ten podział z krajów anglosaskich przekłada się na Polskę, ale kiedy z zaczęłam z nimi rozmawiać, odniosłam wrażenie, że dzieje się to w dużo większym stopniu niż w poprzednich pokoleniach – że to, co wynika dla zetek z globalizacji, z cyfryzacji, z superszybkiego postępu technologicznego, jest podobne czy w Polsce, czy w Stanach. Poza tym polscy badacze też posługują się w tym kontekście rocznikiem 1995.
A sami młodzi określają się w ten sposób?
To zależy. Niektórzy bardzo to lubią i mówią o sobie na przykład „typowa zetka”, „typowa Gen Z”. Inni tego nie lubią i nie używają, ale głównie ze względu na to, jak się pisze o zetkach. Nie chodzi o badania, ale już w mediach czy w socialach natychmiast znajdziemy określenia typu niedojdy, niedorajdy, lenie…
… płatki śniegu.
Katalog narzekań, w zasadzie w każdej dziedzinie życia, a najbardziej w kontekście pracy.
czytaj także
To stały cykl: najpierw się śmiejemy z nieśmiertelnych zdań typu „za moich czasów”, „ta dzisiejsza młodzież”, a potem nagle zaczynamy tak mówić, a w każdym razie w tym duchu. Masz poczucie, że ten konflikt jest większy? Że zetki zbierają mocniejsze cięgi niż młodzi przed nimi?
Moim zdaniem media społecznościowe sprawiają, że rzeczywiście tak jest. Kiedy ja miałam 20 lat i ktoś chciał ponarzekać na mnie i moich rówieśników, to mógł napisać tekst do „Gazety Wyborczej”, który wprawdzie przeczytało tam pół miliona ludzi, ale nie skutkowało to ciągnącą się tygodniami dyskusją angażującą tłumy. A teraz wystarczy, że profesor Matczak powie o 16 godzinach pracy, to się staje memem i żyje przez następny rok. Jak już odpoczniemy od Matczaka, to Grażyna Kulczyk opowiada, że nie może znaleźć pracowników. Potem pojawia się kolejna wypowiedź i tak to się kręci. A dzięki mediom społecznościowym już nie tylko profesor Matczak może wziąć udział w tej dyskusji, ale musi coś do niej dołożyć każdy pracodawca – albo ktoś, kto nim nie jest, ale oczywiście wie, jak by zatrudniał, tacy są najlepsi. Przy okazji pisania książki zaczęłam śledzić LinkedIna i inne miejsca, gdzie są ludzie bardziej zainteresowani rynkiem pracy, i to mnie przytłoczyło.
Więc zasady są takie same jak przy każdym konflikcie pokoleniowym, ale narzędzia, za pomocą których to się rozgrywa, zaogniają ten spór, sprawiając między innymi, że młody człowiek do każdego środowiska wchodzi z określoną łatką. Nikt go nawet nie musi pytać o wiek, wystarczy fakt, że jest z tego pokolenia.
No dobrze, to co zetki o sobie słyszą?
Myślę, że są trzy najsilniejsze stereotypy: że nie chcą pracować, są leniwi, roszczeniowi – bo to idzie w parze: lenistwo i to, że chcą od razu zarabiać miliony, lekko pracować, być własnymi szefami itd. Po drugie: że są bardzo słabi – to są właśnie te płatki śniegu. I że to jest pokolenie, któremu nie można nic powiedzieć, bo się zaraz obraża. No i trzeci, który jest dla mnie najśmieszniejszy, bo tutaj interpretacja różni się w zależności od tego, gdzie ucho przełożysz: że są cyfrowymi tubylcami. Mówimy, że są zanurzeni w telefonach, ale co z tego, skoro robią to źle: nic nie wiedzą, tylko się nabierają na fake newsy. A na koniec nie wierzymy im, kiedy mówią, że siedzą w telefonach, bo tam mają relacje, że to jest po to, żeby być z ludźmi.
Chciałaś się rozprawić z tymi stereotypami?
Chciałam się z nimi zmierzyć. Oczywiście są zetki, o których pewnie można powiedzieć, że są roszczeniowe czy leniwe, ale nie wydaje mi się, by była to cecha pokoleniowa. Natomiast pokoleniowe wydaje mi się to, że nas nie uczono stawiać granic, a oni świetnie stawiają granice, nas nie uczono mówić o uczuciach, a część z nich świetnie to potrafi. Że ważne jest dla nich zdrowie psychiczne. Że praca nie jest dla nich nadrzędną wartością i nie świadczy o wartości człowieka. A jeśli chodzi o internet, to faktycznie nie jest tylko przylepienie do ekranu – tam się dzieją ważne dla nich rzeczy.
A oni sami z tymi stereotypami walczą?
Część osób próbuje coś tłumaczyć – widzę te ogniste polemiki w mediach społecznościowych. A część przyjmuje postawę „Dobra, to wasz problem, że tak o nas myślicie”. Myślę, że najgorzej jest właśnie w pracy, że tam najczęściej dochodzi do takiego zderzenia. Jeśli ktoś ma dzieci albo znajomych w tym wieku, ma tę „swoją zetkę”, to ma punkt odniesienia, jakieś wyobrażenie zbudowane dzięki tej osobie czy jej znajomym. Ale jeśli ktoś na przykład po raz pierwszy styka się z młodą osobą w pracy, to czasem reaguje, jakby odkrył osobny gatunek człowieka. „Czy ty wiesz, że ona powiedziała, że nie zrobi tego o 17.30?!” Bo my słyszeliśmy, że na nasze miejsce czeka dziesięć osób, że trzeba siedzieć tak długo jak redaktor, a najlepiej wyjść po nim. Oni już tak nie mają. Ja im strasznie zazdroszczę i myślę, że to zaognia ten konflikt.
Że my zostaliśmy przeczołgani, więc oni też powinni przez to przejść. Choć jednocześnie rozmawiamy o kulturze zapierdolu, o warunkach pracy chociażby w dziennikarstwie…
Moja przyjaciółka prawniczka podsumowała, że milenialsi zaczęli mówić o work-life balance, a zetki zaczęły to realizować. My daliśmy się przekonać, że „zawsze tak było, nikt nie narzekał, trzeba zagryźć zęby i zacisnąć pięści”. Ja nie zadawałam sobie kiedyś pytań, po co i czy naprawdę trzeba. Czy byłabym zawodowo w tym samym miejscu, gdybym pracowała mniej albo gdybym nie pozwoliła sobie pracować na umowie śmieciowej przez tak długi czas? Nie wiem, ale gdybym dzisiaj stała przed tym wyborem, na pewno wybrałabym inaczej. Bo widzę, ile mnie to kosztowało. Fajnie jest teraz pisać książkę, opowiadać o niej, jeździć po Polsce, ale wiem, co za tym stało. I nie chciałabym, żeby oni musieli przez to przechodzić.
Ani satysfakcji, ani hajsu, ani poczucia sensu. Tak się pracuje w mediach
czytaj także
A to, że zetki są bardzo skoncentrowane na sobie, to prawda czy fałsz? Jest takie wyobrażenie, że oni są bardzo indywidualistyczni, że umieją wyrażać emocje, ale też są na nich bardzo skupieni.
Trzeba pamiętać o tym, że oni nie stanowią jednolitej grupy. Ciekawie to pokazuje raport IQS Świat młodych, w którym zetki zostały podzielone na pięć plemion. I jedna z nich, nazwana Lifehackerami i obejmująca 28 proc. populacji młodych, to faktycznie skrajni indywidualiści. Ale już największa grupa (33 proc.) – Ziomki – jest zanurzona w wartościach kolektywnych, najważniejsze są dla nich relacje z innymi.
Ja z jednej strony spotykałam ludzi mocno skupionych na sobie, na swoich uczuciach, na tym, jak chcieliby się czuć w jakimś miejscu, ale z drugiej strony ci sami ludzie potrafili robić świetne rzeczy, działając kolektywnie. Myślę, że to już nie jest ten indywidualizm, jakiego mnie uczono: jesteś kowalem swojego losu, pracujesz na swój sukces. Wprawdzie dziś szkoła raczej dalej nie uczy współpracy, ale w jakiś stopniu życie do niej zmusza. Mam poczucie, że dzisiaj nie da się załatwiać spraw, szczególnie w kwestiach społecznych, nie tworząc tłumu, nie tworząc jakiejś organizacji, zależności.
A jak widzisz to skupienie na emocjach?
Podziwiam to w nich i jednocześnie trochę się tego boję. Z jednej strony myślę sobie, że gdybym te wszystkie rzeczy umiała i wiedziała o sobie dziesięć lat wcześniej, czy jako nastolatka, może uniknęłabym wielomiesięcznej bezsenności i stanów lękowych, które potem musiałam przepracować na terapii. Z drugiej strony wiem, że w skrajnych przypadkach w internecie prowadzi to do wykluczania się z różnych grup, choć myślę, że to akurat prawo wieku. I mimo wszystko z mojej perspektywy – nie mam na to badań – te podziały są dużo mniejsze niż wśród starszych pokoleń podzielonych na Polskę PiS i anty-PiS. Nadal można pójść na osiemnastkę, na której będą chłopaki z Konfederacji i dziewczyny z Razem, a w coraz większej liczbie domów w Polsce nie można usiąść do stołu w Wigilię, jeśli babcia albo wujek głosują na PiS.
Młodzi faceci nie mogą znaleźć wzorca męskości, więc szukają opiekuna. Przytula ich Konfederacja
czytaj także
Zetkom przypisuje się też mocne skupienie na tożsamości płciowej, dążenie do samookreślenia.
Wiem, że część osób to widzi jako zagrożenie, ale ja nie do końca umiem zrozumieć, czego ci ludzie się boją. Co jest złego w tym, że ktoś chce się określić? Albo że szuka swojej seksualności? Czy że w ogóle zastanawia się nad jakimiś konstruktami, które przecież nie są dane raz na zawsze?
Ale boję się, że oni po prostu będą samotni – że jeśli w tym poszukiwaniu siebie nie będą mieli wsparcia albo przynajmniej wysłuchania, zrozumienia, to zaczną się alienować. A z raportu Młode głowy przygotowanego przez fundację Martyny Wojciechowskiej wyłania się właśnie samotność i brak poczucia sprawczości. A kto im tę sprawczość ogranicza? To wynika choćby z tego, że szkoła jest sztywna, że w partiach, póki nie skończysz 40 lat, to zawsze będziesz nastolatkiem, że nie czujesz, że jesteś w stanie samodzielnie rozwiązać swoje problemy. Czy to jest związane z poszukiwaniem siebie, czy raczej z tym, że rzeczywiście mają mało wpływu na to, co im urządziliśmy?
Spora część polskich zetek ma za sobą doświadczenia, które raczej nie sprzyjały rozwijaniu poczucia sprawczości: odbiły się na nich wahania w sprawie posyłania do szkoły 6-latków, likwidacja gimnazjów i kumulacja roczników, potem pandemia, jako zjawisko uniwersalna, ale oni zostali potraktowani szczególnie.
Tak, Polska to jeden z krajów, gdzie najdłużej uczyli się zdalnie, do tego zamknęliśmy ich w domach. A potem wojna.
Wydawałoby się, że mając to wszystko na uwadze, powinniśmy z troską przyglądać się, jak to wszystko się na nich odbiło, tymczasem kiedy pojawia się raport skupiony na ich zdrowiu psychicznym, dyskusja koncentruje się na tym, czy na pewno metodologia była dobra.
Mnie dyskusja wokół Młodych głów szalenie zasmuciła. Okej, przyjmuję część zastrzeżeń metodologicznych, ale kluczowe jest to, że nie było w Polsce żadnej innej instytucji, która zapytałaby 180 tysięcy młodych osób, jak się czują. Nie mówię nawet o wszystkich szczegółowych kwestiach, ale po prostu: jak się czują? Część z nich prawdopodobnie nigdy wcześniej nie odpowiadała na to pytanie.
Uważam, że ten raport powinien być obowiązkową lekturą dla polityków. Może nie dla Rzecznika Praw Dziecka, bo jak już wiemy, czyta go trochę inaczej. Ja niby spodziewałam się, co Młode głowy pokażą, bo widzieliśmy to w różnych szczątkowych badaniach, no i rozmawiam z młodymi ludźmi, ale skala jest jednak straszna.
A że te ostatnie lata nie były łatwe, pokazuje też to, że młodzi nie chcą pracować zdalnie. Dla mnie to było duże zdziwienie, bo uległam stereotypowi, że skoro są tacy cyfrowi, to pewnie chcą pracować z balkonu i nigdy nie wchodzić do biura. Dopiero wtedy do mnie dotarło, jak bardzo musiały ich doświadczyć te dwa lata w pandemii, jak straszliwie musiało to utrudniać budowanie jakichkolwiek relacji. Dla części to był czas ważnych doświadczeń młodzieńczych: osiemnastek, studniówek, nowych klas, zmiany otoczenia – i to wszystko im przepadło. Albo był to czas pierwszej pracy, gdy nagle trzeba było pracować z ludźmi, których nigdy nie widywało się na żywo. A to jest etap życia, kiedy bardzo potrzebujesz ludzi. I niechże oni potem będą sobie na tym czacie, ale potrzebujesz ich najpierw realnie poznać.
czytaj także
Wróćmy jeszcze do tego, co jest dla nich wartością, co jest ważne. Wiemy już, że nie praca…
Praca nie jest wartością. Życie jest wartością.
Że ważne jest dla nich zdrowie psychiczne. Klimat – bo rozumieją, że kryzys klimatyczny dzieje się tu i teraz i dotyczy ich bardzo bezpośrednio. Co jeszcze?
Różnorodność jest dla nich wartością, czymś, co może być atutem, a nie tylko powodem trudności i problemów. I to na każdym poziomie – czy chodzi o bycie osobą nieneurotypową, czy o różnorodność w sferze psychoseksualnej, kwestie wyznania czy poglądów. To znaczy, że ludzie po prostu mogą być różni i to jest okej. I że nie próbują być wszyscy tacy sami, choć my często uważamy, że rzeczy, które robią, są modami.
Myślę też, że ważna jest dla nich rodzina, tylko w innym ujęciu niż w starszych pokoleniach. Nie bez powodu jako swoje autorytety często wskazują rodziców. Ale też rodzina stała się rodziną z wyboru. To nie musi być rodzina tradycyjna, wielu z nich wychowało się już w rodzinach patchworkowych, dużo bardziej skomplikowanych niż nasze. I to nie jest już synonim porażki. To jest coś, co może być wartością: że mam trochę więcej rodziców albo trochę więcej rodzeństwa. I że z tego też można czerpać siłę.
Istotne jest też, że oni często mieszkają teraz z rodzicami, choć to raczej wybór ekonomiczny niż społeczny. Z kolei wielu z nich mówi, że nie chce mieć dzieci.
Z twoich rozmów wynika, dlaczego? Czy to jest wyzwolenie z tradycyjnych ról, strach przed przyszłością czy na przykład kwestie ekonomiczne?
Myślę, że bezpieczeństwo jest tu kluczową kwestią. I to na różnych poziomach. I tym ekonomicznym, i zmian klimatycznych, i tego, że wojna u granic, i praw reprodukcyjnych. Na pewno ciężko dziś w Polsce być w ciąży. A przecież oni świetnie wiedzą, że na świecie to wygląda inaczej. Zdecydowanie też jest większa świadomość, że przyszłość może być przerażająca. W krótkiej perspektywie może być fajna i piękna, na przykład maturzyści mają teraz najdłuższe wakacje życia. Ale czasem muszą się skonfrontować z tym, że początek lipca przyniósł najgorętsze dni w historii pomiarów, że znów gdzieś wyławiane są śnięte ryby… I można z tego robić memy, ale to bardzo często śmiech przez łzy.
A czy w twoich rozmowach pojawiał się zamiar wyjazdu z kraju? Czy to jest dzisiaj istotna opcja?
Rzadko, bardzo rzadko. Nawet wśród osób bardziej liberalnych widoczna była postawa: chcę tu zostać, chcę tu robić rzeczy, bo tu można działać. I że nie trzeba się wstydzić bycia Polakiem, że Polska jest takim samym członkiem Unii Europejskiej jak Niemcy i Hiszpania i niczego nam nie brakuje.
czytaj także
Jeżeli pojawiał się temat wyjazdu, to w kontekście praw osób LGBT+. Osoby nieheteronormatywne opowiadały mi, że chcą mieć rodziny, co nie jest możliwe w Polsce. Słyszałam, że tu nigdy nie będzie normalnie i że oni już nie chcą czekać, że nie mają na co czekać. I to nie jest tylko pogróżka, jak to często bywa po wyborach, kiedy ludzie piszą na Facebooku, że wyjeżdżają – w tym wypadku to myślenie o swojej przyszłości, o budowaniu solidnego fundamentu w miejscu, gdzie to będzie bezpieczne i możliwe.
Twoje poprzednie książki były wyraźnie skierowane do młodych, a ta jest o nich. Czytają, żeby zobaczyć, jak zostali wysłuchani?
Trochę czytają i sprawdzają, co to za lustro i czy się w nim widzą. A niektórzy czytają, a potem podsuwają rodzicom. Ale rzeczywiście tym razem pisałam z myślą o dorosłych, szczególnie o rodzicach i nauczycielach – chociaż jeśli chodzi o tych ostatnich, to z pewnym drżeniem, bo oni jednak mają większą próbę badawczą niż ja, mogliby pisać doktoraty z pokolenia Z. Ale jednak cały czas okazuje się, że każde z nas widzi trochę inny odcinek, a też moje bycie „babą z zewnątrz” bywa zaletą.
I masz poczucie, że to starsze pokolenie chce słuchać?
Myślę, że tak, dostaję zresztą takie wiadomości od rodziców, którzy opowiadają na przykład, że co chwilę przychodzą do swoich dzieci, pytając: „Ty też tak masz? A ty też tego słuchasz? A to się zgadza?”. Albo ktoś mówi, że swojego dziecka w tym nie widzi, ale za chwilę sobie przypomina, że jego przyjaciel ogląda Fame MMA, a przyjaciółka słucha Harry’ego Stylesa, więc może rzeczywiście coś w tym jest. Oczywiście są też ludzie, którzy nadal uważają, że „w dupach się poprzewracało”, ale na nich to już chyba nic nie poradzę. Wydaje mi się, że jeśli ktoś pozna różnych ludzi z tego pokolenia i dalej będzie uważać, że wie o nich wszystko i że „kiedyś to były czasy”, to ja już jestem bez szans.
**
Justyna Suchecka – dziennikarka portalu TVN24, a wcześniej „Gazety Wyborczej”, specjalizująca się w edukacji, laureatka nagrody Grand Press 2020 w kategorii Dziennikarstwo specjalistyczne, autorka książek Young Power, Nie powiem ci, że wszystko będzie dobrze oraz Pokolenie zmiany. Młodzi o sobie i świecie, który nadejdzie.