Czytaj dalej, Weekend

Czy „my” są z nami w pokoju? Czyli mielizny liberalizmu

Gdy rozpatrujemy społeczeństwo jako radosne stowarzyszenie jednostek, jedyna analiza polityczna, jaka nam zostaje, to rynkowe obywatelstwo konsumenckie – za zło tego świata odpowiedzialne są jednostki, które kupują szyte w Bangladeszu koszulki i kawę, która nie jest fair-trade.

Są takie słowa w debacie publicznej, które służą temu, żeby nie używać innych, znacznie ważniejszych. Budzą powszechny entuzjazm i niewiele kontrowersji. Jednym z nich jest edukacja – uniwersalne remedium na wszelkie problemy społeczne, od uzależnień, przez przemoc i dyskryminację, po wypadki drogowe. Można nieraz odnieść wrażenie, że gdyby tylko każdy przeszedł odpowiednie szkolenie czy trening, a Ministerstwo Edukacji Narodowej rozwinęło program szkolny o jeszcze kilka przedmiotów, wyparowałaby połowa problemów społecznych.

Edukacja nie jest lekiem na całe zło

Innym słowem z tego wachlarza jest korupcja – pod sztandarem antykorupcyjnym można zjednoczyć niemal wszystkich, korupcji nikt nie będzie bronił ani się za nią opowiadał. Ale, jak przekonuje Jarosław Pietrzak, gdy przyjrzymy się sprawie bliżej, okaże się, że zaskakująco często „mówienie o korupcji wydaje się służyć niemówieniu o nierównościach”. Uczciwość, procedury, społeczeństwo obywatelskie to w końcu znacznie ładniejsze słowa niż redystrybucja, wywłaszczenie czy wyzysk.

Dokładnie taką funkcję – zasłony dymnej, która utrudnia nam dojrzenie meritum – pełni w najnowszej książce Marcina Napiórkowskiego słowo technologia. Odmieniane przez wszystkie przypadki po to, żeby nie musieć wspominać o innym, brzydszym słowie: kapitalizm.

Zdaniem Napiórkowskiego współczesna debata publiczna jest zdefiniowana przez starcie dwóch opowieści o świecie. Z jednej strony stoją technooptymiści, tacy jak Steven Pinker czy Hans Rosling, którzy przekonują, że świat ma się świetnie, a historia ostatnich dekad jest świadectwem bezprecedensowego postępu gospodarczego, humanitarnego i moralnego. Ubóstwo spada, oczekiwana długość życia rośnie, sprawnie walczymy z kolejnymi chorobami i coraz więcej dzieci w najuboższych regionach świata ma szansę skończyć szkołę.

Z drugiej strony stoją technopesymiści reprezentowani przez Jasona Hickela, Christophera Ryana czy Vandanę Shivę, według których „świat jest rządzony przez niepoprawnych optymistów, którzy w dodatku ładują mnóstwo pieniędzy w to, by utrzymywać nas w przeświadczeniu, że wszystko jest wspaniale”. Ich zdaniem dane, których używają Rosling czy Pinker, są sprawnie podkolorowane, dzięki odpowiednim definicjom ubóstwa, do których od lat zgłaszają zastrzeżenia naukowcy. A tak naprawdę wszystkie te debaty i tak nie będą miały znaczenia w świecie masowych migracji, wojen o wodę czy pola uprawne, w którym możemy obudzić się już za parę dekad. Jak ujmuje to Napiórkowski: „pierwsza zasada tej wielkiej narracji głosi, że postęp jest złudzeniem, a ściślej – oszustwem narzucanym przez tych, którzy czerpią zyski z technologii”.

Ekologiczny socjalizm bez wzrostu – tego trzeba Polsce i światu [rozmowa z Jasonem Hickelem]

Nie będę skupiał się nad tym, na ile trafne i rzetelne są przedstawienia stron tej debaty – poniekąd sam jestem w nią zaangażowany, tłumaczyłem na polski teksty Hickela, z kolei Napiórkowski jeszcze parę lat temu ochoczo głosił dobrą nowinę technooptymistów (z czego uczciwie rozlicza się w książce). Problemem nie są chochoły, a pytanie, czy rzeczywiście jest to istotna oś współczesnej debaty politycznej?

Zapewne przecząco odpowiedziałby sam Rosling, wodzirej ruchu technooptymistów. Właśnie dlatego skonstruował Gapmindera – krótki test wiedzy o świecie, który ma nam pokazać, jak niewiele wiemy o tym, jak świetnie ma się nasza planeta i nasze globalne społeczeństwo. Gapminder to zestaw zamkniętych pytań o takie kwestie jak liczba dzieci zaszczepionych w Zimbabwe, liczba wojen w ostatnich latach czy prawa wyborcze kobiet na Mauritiusie. Przy każdym z nich możemy zaznaczyć jedną z trzech odpowiedzi, dobranych w taki sposób, że w przeważającej większości ta najbardziej optymistyczna jest poprawna. Testowani najczęściej wybierają odpowiedź umiarkowaną albo najbardziej pesymistyczną, co pozwalało Roslingowi snuć opowieść o tym, że szympansy losowo klikające w przyciski wiedzą o świecie więcej niż ekonomiści, eksperci czy politycy, którzy wykonywali test.

Podobnie sprawa wygląda z drugiej strony – o technopesymistach mało kto słyszał, z autorów prac cytowanych w książce możemy po polsku przeczytać jedną książkę Jasona Hickela, znanego szerzej głównie w ruchu degrowth. Ani Ryan, ani Hickel, ani Shiva nie są autorami międzynarodowych bestsellerów, a ich tezy, poza garstką aktywistów czy naukowców z dyscyplin, w których publikują, mało kogo obchodzą.

To nie granice wzrostu są dziś naszym problemem

Również tezy „Plemienia Paleo” – jak Napiórkowski żartobliwie określił garstkę technopesymistów, którzy twierdzą, że źródłem wszelkiego zła jest cywilizacja i powinniśmy wrócić do życia łowców-zbieraczy, funkcjonują raczej jako ekscentryczna, prowokacyjna ciekawostka rzucana czasem przez tego czy innego publicystę. Trudno uznać je za istotne politycznie diagnozy z tego prostego powodu, że nie wynikają z nich żadne postulaty. W ramach, które dla technopesymizmu wyznaczył Napiórkowski, ostatnim znanym i szeroko czytanym przedstawicielem tego ruchu był prawdopodobnie Unabomber.

Jeżeli miałbym spróbować zrekonstruować najpowszechniejsze w społeczeństwie stanowisko dotyczące technologii, to byłaby to szeroko rozpowszechniona i bezkrytyczna miłość do postępu technologicznego, połączona ze zmęczeniem owocami, które wydał, i silnym przekonaniem, że świat zasadniczo ma się źle i będzie miał się gorzej. Na macierzy zarysowanej przez Napiórkowskiego taki pogląd oczywiście nie ma żadnego sensu, a to dlatego, że sedno debat, które rekonstruuje, tak naprawdę nie tyczy się technologii.

Nigdy nie chodziło o technologię

Oczywiście, spór istnieje – Hickel rzeczywiście prowadził polemikę z Pinkerem i Gatesem o to, czy kapitalizm wyciąga ludzi z biedy, a wymienionych autorów i autorki dzieli przepaść poglądów, przekonań i wartości. Tylko że nie jest to spór o to, czy technologia jest dobra, czy zła, a o to, co robi z nią kapitalizm. Czy w gospodarce rynkowej, której podstawową siłą napędową jest krótkoterminowy zysk, technologia rozwija się w kierunkach, w których najbardziej tego potrzebujemy? Rozwiązuje najbardziej palące problemy ludzkości, czy też, cytując Jeffa Hammerbachera, największe umysły naszego pokolenia rozmyślają nad tym, jak zachęcić ludzi do klikania w reklamy? Jak ujęła ten problem jedna z czołowych postaci ruchu degrowth:

„Rynek zachowuje się tak, jakbyśmy byli cywilizacją, która nie ma już żadnych problemów, więc może przeznaczać swoje wysiłki na konstruowanie elektronicznej łapy do wyciskania dziwnych soków. Takie są te innowacje: kolejna apka, która coś nam polepszy w telefonie, kolejny algorytm do lepszego zarządzania reklamami – i zaraz jest to warte miliard dolarów. Natomiast rozwiązanie problemu zanieczyszczonego powietrza – a to nie, dziękujemy, tu trzeba być inżynierem, mieć cały zespół specjalistów, to jest żmudne i nudne, a poza tym aż tak się nie opłaca”.

Przepraszam, to nie przedstawiciel nurtu degrowth. To Artur Kurasiński, przedsiębiorca, który od dwudziestu lat zajmuje się consultingiem start-upów w Polsce.

Postwzrost: gospodarka radykalnej obfitości

Najciekawsze jest to, że Napiórkowski zdaje się to rozumieć – sam w dalszej części książki pisze na przykład, że „[k]toś wreszcie musi przerwać zawody w uzależnianiu użytkowników od coraz głupszych i krótszych filmików z kotami albo coraz bardziej chamskich politycznych awantur. Big data i oparte na nich algorytmy mogą prowadzić nas do bardziej sprawiedliwego społeczeństwa albo wzmacniać nierówności, ograniczając nasz potencjał”.

Mimo to osią analizy w żadnej części tej książki nie jest odpowiedź na pytania, kto? (wielkie korporacje) i dlaczego? (dla zysku od reklamodawców) uzależnia nas od ogłupiających form i treści i co możemy zrobić, żeby zbudować bardziej sprawiedliwe społeczeństwo. Mechanizmy systemowe – pogoń za zyskiem, akumulacja kapitału – odgrywają w analizie Napiórkowskiego rolę co najwyżej trzeciorzędną.

Jak sądzę dlatego, że autor – jako antropolog i semiotyk – traktuje kapitalizm przede wszystkim jako fascynującą mieszaninę symboli, znaczeń i rytuałów, które przenikają i budują nasz świat (o czym napisał zresztą poprzednią książkę). Deklarował w niej zresztą wprost, że „problematyka oceny wydajności kapitalizmu w ogóle nie wchodzi w obszar zainteresowań tej książki ani kompetencji jej autora”.

Można by docenić pokorę i pozwolić specjaliście w danej dziedzinie analizować temat z takiej perspektywy, z jakiej umie to robić najlepiej – problem jednak w tym, że taka deklaracja to po prostu bardziej elegancki sposób powiedzenia „nie interesuję się polityką”. Na co szczególnie trudno przystać w przypadku autora, który kolejną książkę zatytułował Naprawić przyszłość.

Jak kapitalizm wychowuje nasze dzieci

Czy „my” są z nami w pokoju?

Zazdroszczę Marcinowi Napiórkowskiemu kilku rzeczy: habilitacji, wyjątkowej sprawności w pisaniu książek, ale najbardziej – poczucia tożsamości i wspólnoty z całym bożym światem, które przebija przez każdy rozdział tej książki:

„Utrzymywanie w skrajnej biedzie krajów Afryki i koncentracja bogactwa w Europie zaczyna generować coraz większe koszty także dla samej Europy. Być może zbliżamy się już do granicy, za którą nierówności są tak absurdalnie wielkie, że cena »chronienia naszych granic« okaże się większa niż zyski. Wraz ze wzrostem nierównowagi rosną koszty utrzymania status quo, a użyteczność krańcowa kolejnych akumulowanych miliardów euro maleje. Pod tym skomplikowanym określeniem kryje się bardzo proste pytanie. Czy przypadkiem nie byłoby dla nas bardziej opłacalne podzielenie się bogactwem niż chomikowanie go niczym Wujek Sknerus w coraz wymyślniejszym skarbcu o puchnących co roku ścianach?”

Nie wiem jak autor, ale ja nie utrzymuję w skrajnej biedzie krajów Afryki. Jeżeli Napiórkowski utrzymuje – powinien przeprosić. Nikt mnie nie pyta o koszty utrzymania status quo i nie zakumulowałem ani jednego miliarda euro. A odpowiadając na ostatnie pytanie – jakich „nas”? Czy „my” są z nami teraz w pokoju?

Mamy tu do czynienia z fundamentalnym problemem liberalizmu, a zarazem recenzowanej książki – problemem podmiotowości. Gdy rozpatrujemy społeczeństwo jako radosne stowarzyszenie jednostek, jedyna analiza polityczna, jaka nam zostaje, to rynkowe obywatelstwo konsumenckie – za zło tego świata odpowiedzialne są jednostki, które kupują szyte w Bangladeszu koszulki i kawę, która nie jest fair trade. Stąd globalne ubóstwo, fatalne warunki życia czy praca dzieci na plantacjach. Tymi drzwiami właśnie wchodzą do pokoju „my” i tak „my” stajemy się winni wszystkich globalnych problemów. W rezultacie ci bogatsi kupują odpusty za pomocą etycznej konsumpcji, a ci biedniejsi mają gdzieś problemy świata, skoro przedstawia się je w takich ramach.

Problem podmiotowości doskonale widać w debacie o globalnym ubóstwie i głodzie – istotnej zarówno dla debat technooptymistów z technopesymistami, jak i dla samej książki Napiórkowskiego. Pozostawiając na boku spory Hickela z Pinkerem, przyjrzyjmy się językowi używanemu do opisu tego zjawiska. Technooptymiści, tacy jak Bill Gates, mawiają, że „dźwigamy” albo „wyciągamy z ubóstwa” tyle a tyle osób. Napiórkowski, gdy jeszcze sam należał do tego grona, pisał o „dzieciach wyrwanych śmierci”, w książce pisze z kolei o tym, że musimy „wyprowadzić z ubóstwa” miliardy ludzi.

Metafora jest prosta – ubóstwo jest stanem naturalnym. Poradziliśmy sobie z nim w Europie, nie poradzono sobie z nim w Azji czy Afryce. Ale to nic, jesteśmy, pomożemy, podamy rękę, „wyciągniemy”, tak jak wyciąga się tonące dzieci z rzeki, albo „wyprowadzimy” zagubionych w labiryncie ubóstwa. Pomogą nasi lekarze, którzy wynajdą kolejne szczepionki, wolontariusze organizacji humanitarnych, fundusze na pomoc międzynarodową najbogatszych państw świata.

W książce poznajemy między innymi historię Normana Borlauga, być może najbardziej zasłużonego w tej dyscyplinie amerykańskiego agronoma, odpowiedzialnego za spektakularne sukcesy w badaniach nad pszenicą. Borlaug eksperymentował z plennością zbóż, zapoczątkował tzw. Zieloną Rewolucję lat 60. i 70., został laureatem Pokojowej Nagrody Nobla, dzięki jego odkryciom miliony osób na całym świecie nie zmarły z głodu.

Problem w tym, że gdy jedni „wyciągają z ubóstwa”, inni skrupulatnie wytwarzają je dla własnego zysku. Na przykład globalne korporacje odpowiedzialne za land grabbing – czyli masowe wywłaszczanie mieszkańców w ubogich częściach świata za pomocą sztuczek prawnych. Albo (często te same) korporacje przenoszące produkcję do krajów, w których nie obowiązują standardy bezpieczeństwa, a najuboższe kraje licytują na głodowe stawki w wyścigu o to, który przyciągnie „inwestora”.

Afryce karakuły, biznesowi złoto

czytaj także

Afryce karakuły, biznesowi złoto

Aleksandra Antonowicz-Cyglicka

Albo Europejska Wspólna Polityka Rolna – system subsydiów, który zniekształca relacje na rynku żywności i utrudnia rozwój lokalnego rolnictwa w wielu krajach świata (którym, przy okazji, na podstawie traktatów o handlu międzynarodowym zabrania się stosowania podobnych polityk). Wymieniać można długo – nierównoważna wymiana, eksploatacja surowców naturalnych przez europejskie i amerykańskie korporacje, długi zaciągane przez skorumpowanych dyktatorów, spłacane do dziś przez głodujące społeczeństwa Afryki czy Ameryki Południowej.

Napiórkowski tak chętnie przytacza nam historię agronomów, a tak rzadko wspomina o systemowych uwarunkowaniach globalnego kapitalizmu właśnie dlatego, że popełnia błąd podmiotowości. Jeżeli u podstaw analizy stawia się wielkie „my” – wspólnotę globalnego społeczeństwa – źródła problemów muszą się znajdować poza tym społeczeństwem. Sytuuje się je więc w naturze – niedostatecznie plennej pszenicy, nikczemnych wirusach i bakteriach, Ziemi, która jak na złość zaczyna się ogrzewać w wyniku emisji dwutlenku węgla. I to właśnie z naturą toczymy wojnę o dobrobyt – z pomocą lekarzy, agronomów czy inżynierów pracujących nad nieemisyjnymi źródłami energii.

W niektórych przypadkach być może tak jest – wystarczy wspomnieć pandemię COVID-19. Niektóre problemy, z którymi się mierzymy, mają charakter technologiczny. Ale z pewnością nie jest to przypadek globalnego ubóstwa czy głodu. Każdego roku marnuje się cztery razy więcej żywności, niż trzeba by, żeby na świecie nie było głodu, który dotyka ponad 800 milionów osób. Podobnie kwestia ubóstwa nie jest przecież wynikiem niedostatku środków, a globalnej dystrybucji zasobów. Słowem, nie trzeba tu żadnego wyciągania. Wystarczy przestać wrzucać te dzieci do rzeki.

Jak miliarderzy ukradli nam postęp

Znów, jest to coś, co Napiórkowski wydaje się rozumieć, sam pisze, że „postęp w dziedzinie sanityzacji, leczenia czy produkcji żywności naprawdę się dokonał i mamy wszelkie techniczne środki, by zapobiec większości owych zgonów”. Ale gdy wyciąga wnioski, a ja z zapartym tchem czekam, aż zajmie się analizą systemowych źródeł wytwarzanego ubóstwa, głodu czy braku dostępności szczepionek, w kolejnym zdaniu okazuje się, że winni takiego stanu rzeczy… jesteśmy „my”! Bo „jesteśmy chciwi, skłóceni, źle zorganizowani, a niezbędne środki wolimy wydawać na głupoty”.

Mamy tutaj wyjaśnienie zarzutu z początku tego tekstu – Napiórkowski pisze o technologii, żeby nie pisać o kapitalizmie. A to dlatego, że aby pisać o kapitalizmie, trzeba podzielić społeczeństwo na klasy. Tego autor z założenia nie robi (pomijając krótki fragment książki Władza wyobraźni, w którym proponuje analizę klasową jako jedną ze ścieżek rozumienia źródeł ludobójstwa w Rwandzie). Pozostaje mu więc wielkie społeczne „my”.

Rzecz tylko w tym, że wtedy musimy gdzieś znaleźć źródło globalnych problemów społecznych. Pierwszym adresem jest natura, którą ujarzmiamy poprzez postęp technologiczny. A gdy mimo postępu i technicznych możliwości rozwiązania palących problemów te nie znikają, okazuje się, że po prostu zbyt często się kłócimy. Strach pomyśleć, ile dzieci zginie przez tę polemikę.

Czy światem rządzą opowieści?

Różnice w diagnozie i analizie ostatecznie krystalizują się w postulatach. Skoro problemem są kłótnie, rozwiązaniem mają być opowieści – im poświęcona została druga połowa książki. Jak sprawnie podsumowuje opis od wydawcy: „Opowieści wciąż organizują nam świat – problem w tym, że przestały dawać sobie z nim radę. W przypadku wyjątkowo niebezpiecznych wyzwań, jak kryzys klimatyczny czy wzrost nierówności, prowadzą nas wprost ku zagładzie”.

Siłę opowieści poznajemy na przykładach – za książką Losing Earth Nathaniela Richa Napiórkowski opisuje lata 80. ubiegłego wieku, kiedy byliśmy na dobrej drodze ku zatrzymaniu zmian, które prowadzą nas do katastrofy klimatycznej. Wszystko za sprawą amerykańskiego fizyka atmosfery Jamesa Hansena, który prowadził intensywną kampanię uświadamiającą polityków, biznesmenów i opinię publiczną na temat ekologicznych szkód, które wyrządzamy planecie. Hansen był o krok od sukcesu, a ludzkość o krok od zatrzymania wzrostu emisji dwutlenku węgla.

Ale zmieniła się opowieść – upadł Związek Radziecki, popularność zaczęła zyskiwać wielka narracja o końcu historii (i końcu wielkich narracji). O tym, że wolnorynkowy, nieregulowany kapitalizm jest jedynym systemem gospodarczym, który ma rację bytu. Wysiłki Hansena spełzły na niczym, a problem po latach powrócił w centrum debaty publicznej. Taka jest siła opowieści – zmieniają bieg świata, czasem prowadząc nas w dobrym, a czasem w złym kierunku. W obliczu problemów, przed którymi stoimy, musimy wykuć, wymyślić i rozpowszechnić nowe, które zmobilizują nas (!) do działania. W imię globalnego pokoju, końca głodu, ubóstwa i ratunku planety.

Tradycyjnie to lewicowców zwykło się oskarżać o bycie idealistycznymi marzycielami. Tymczasem okazuje się, że są nimi liberałowie, którzy gorliwie wierzą, że świat jest pełen dobrych ludzi, którzy okazjonalnie robią złe rzeczy, bo uwierzyli w fałszywe narracje. Nie chcę podważać siły opowieści, o której pisze Napiórkowski – zgadzam się z tym, że ich rola w zbudowaniu lepszego świata jest ogromna. Ale opowieści są nierozerwalnie splecione z interesami, którym służą. Bo, jak ujął to Upton Sinclair, „bardzo trudno jest przekonać człowieka, żeby coś zrozumiał, jeżeli jego wypłata zależy od tego, że tego nie rozumie”.

Między Zuckerbergiem a Putinem. O czym opowiada Harari

Innymi słowy, światem nie rządzą opowieści. Rządzą nim interesy, w obronie których wytwarza się i propaguje narracje korzystne dla tych, którzy aktualnie dzierżą władzę. Tak się niestety składa, że jedną z najważniejszych takich narracji, utrzymujących przy życiu obecne status quo, jest ta, że istniejemy „my”, wielka wspólnota ludzkości, wiedziona wspólnym interesem powszechnego dobrobytu.

**
Hubert Walczyński – publicysta, nauczyciel ekonomii, działacz Inicjatywy Pracowniczej. Redaktor działu „Obywatel” w Magazynie Kontakt.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij