Wydaje nam się, że islam pojawił się w Europie w ostatnich dekadach, a nasz kontynent i świat arabsko-islamski to dwie różne, rozłączne rzeczywistości. Historycznie wcale tak jednak nie było – mówi Aleksandra Lipczak, autorka książki „Lajla znaczy noc”.
Joanna Wiśniowska: Islam „nie spadł” na nas za sprawą migracji?
Aleksandra Lipczak: Tak to ujęła jedna z moich rozmówczyń, historyczka Mercedes García-Arenal, jedna z najlepszych znawczyń postislamskiego dziedzictwa w nowożytnej Hiszpanii. Wydaje nam się, że islam pojawił się w Europie w ostatnich dekadach, a nasz kontynent i świat arabsko-islamski to dwie różne, rozłączne rzeczywistości. Historycznie wcale tak jednak nie było i nie mówimy tu o jakimś epizodzie, tylko o prawie 800 latach istnienia islamskiego państwa na Półwyspie Iberyjskim.
Czym było Al-Andalus?
Trudno mówić o tym państwie, miejscu i czasach tak, żeby nie wpaść na jakąś minę. Najogólniej mówiąc, było to rządzone przez muzułmanów państwo na Półwyspie Iberyjskim, które przybierało różne formy i zasięg geograficzny. Było emiratem, potem potężnym kalifatem, następnie szeregiem taifas, czyli małych niepodległych państewek w rodzaju włoskich miast-republik. Jego granice wciąż się zmieniały. Na przełomie VIII i IX wieku pokrywały się praktycznie z granicami Półwyspu Iberyjskiego z wyjątkiem samej północy. W ostatnich dwóch wiekach swojego istnienia skurczyło się do miniaturowego emiratu Granady.
Co właściwie wydarzyło się w 711 roku: podbój czy stopniowy napływ?
Większość historyków zgadza się z tym, że był to rodzaj inwazji, ale, co ciekawe, istnieje też alternatywna wizja tych wydarzeń. Są historycy, którzy twierdzą, że wizja podboju to późniejsza interpretacja – tym bardziej że większość źródeł na jego temat pochodzi z późniejszych wieków. Przekonują, że mieszkańcy Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu stopniowo przybywali na półwysep, rozpowszechniając przy okazji islam, i że był to efekt trwającej od zawsze wędrówki ludów pomiędzy dwoma brzegami Morza Śródziemnego. Europejczycy mówią o „arabskim podboju”, a Arabowie nazywają 711 rok „al-fath”, czyli otwarcie. W każdym razie muzułmanie rządzili na półwyspie przez osiem wieków, to niewyobrażalny szmat czasu.
Kalendarz to jedna z niewielu rzeczy, które nie budzą wątpliwości, gdy mówimy o tamtym czasie. W przeciwieństwie do geografii czy języka.
Daty nie kłamią. Muzułmanie rządzili tu dłużej niż ci chrześcijanie, którzy przyszli po nich. Dodaję „po nich”, bo chrześcijaństwo było obecne w Hiszpanii przed 711 rokiem, ale informacja o tym, że katolicy, którzy w 1492 roku przejęli Granadę, są tam wciąż krócej niż muzułmanie, którzy mieszkali tam wcześniej, mocno działa na wyobraźnię. Chociaż nie uczymy się o tym za dużo w szkole, Al-Andalus to istotny rozdział europejskiej historii, który wywarł olbrzymi wpływ na to, jaka Europa dzisiaj jest.
W wywiadach porównujesz średniowieczną Kordobę z Nowym Jorkiem.
Ludzie, którzy odwiedzali Kordobę w X wieku, czuli się pewnie tak jak ci, którzy teraz wybierają się do Nowego Jorku, jednego z najbardziej inspirujących i wyznaczających trendy miejsc na świecie. Kordoba była wówczas miastem miast, drugim co do wielkości – po Konstantynopolu – miastem w Europie. W X wieku zamieszkiwało ją ok. 100 tysięcy osób – i to w czasach, gdy Londyn czy Paryż miały po kilkanaście tysięcy mieszkańców. Miała oświetlone ulice, bieżącą wodę, analfabetyzm – również wśród kobiet – bliski zeru, do tego setki bibliotek. Świeciła w jakimś sensie światłem odbitym z Bagdadu, czyli stolicy islamskiego imperium, gdzie trwał naukowy i artystyczny ferment.
Ale te odpryski świetności były odkryciami na skalę światową: to tutaj po raz pierwszy wykonano zabieg tracheotomii, czyli rozcięcia tchawicy w celu udrożnienia dróg oddechowych, to tutaj w X wieku wstawiono pierwsze implanty stomatologiczne. Za rozwojem nauki szedł rozkwit filozofii, poezji, muzyki, architektury. To była awangarda pod każdym względem i wielu ludzi przekraczało Pireneje, żeby łyknąć trochę tej wiedzy, podpatrzeć, co się tam dzieje. To siłą rzeczy musiało wpływać na całą Europę.
czytaj także
Kto w X wieku ściągał do Kordoby?
Jedną z pierwszych postaci szukających wiedzy za Pirenejami był mnich Gerbert z Aurillac, który potem został papieżem Sylwestrem II. Przywiózł stamtąd astrolabium, wielofunkcyjny przyrząd astronomiczny, na którego punkcie oszalała później cała Europa – do tego stopnia, że Heloiza i Piotr Abelard nazwali swojego syna Astrolabiusz. Ale przybywali tu też wysłannicy cesarzy Niemiec i Bizancjum czy włoscy kupcy, bo wszyscy chcieli mieć dobre relacje z emirem, a później kalifem Al-Andalus. W końcu było to jedno z najzamożniejszych i najbardziej wpływowych państw w Europie.
Z czego się brała zamożność tego miejsca?
W dużej mierze z zielonej rewolucji na tamtejszych polach. Książkę zaczynam od wymienienia produktów żywnościowych, których nie było na półwyspie przed 711 rokiem. Właściwie nie wiem, co tam w ogóle jedzono przed przybyciem Arabów. Bo to właśnie oni przywieźli ryż, pomarańcze, cytryny, pieprz, czosnek, bakłażany, ciecierzycę, soczewicę, brzoskwinie, słodycze na bazie mielonych migdałów, miodu i cynamonu. Długo by wymieniać. Więc z jednej strony była zielona rewolucja, a z drugiej – handel. Jednym z towarów luksusowych, który wędrował nie tylko na północ Półwyspu Iberyjskiego, ale i poza jego granice, były na przykład słynne al-andaluzyjskie jedwabie.
W Al-Andalus wyjątkowo dobrze odnajdowali się Żydzi, mówi się wręcz o „złotej epoce” żydowskiego życia w Europie, utraconej żydowsko-hiszpańskiej ojczyźnie – Sefarad. Częściowo miało to związek z rolą handlu w ówczesnych islamskich społeczeństwach. Był prestiżowym zajęciem, nie ciążyło na nim odium nieszlachetności jak w kulturze katolickiej, w końcu kupcem był sam Mahomet. Al-andaluzyjscy kupcy, którzy w celach handlowych udawali się w odległe miejsca, przywozili też stamtąd niedostępne księgi czy nowinki technologiczne. Byli ludźmi o szerokich horyzontach, którzy cieszyli się powszechnym szacunkiem.
czytaj także
Wspomniałaś o Żydach, ale w Al-Andalus żyli ze sobą wspólnie Żydzi, muzułmanie i chrześcijanie. Jak to możliwe?
To bardzo frapujące, zwłaszcza w świetle dzisiejszych problemów Europy z wielokulturowością, obecnością islamu i tak dalej. Słynna andaluzyjska convivencia – współżycie – udawała się m.in. ze względów pragmatycznych. Imperium islamskie obejmowało ogromny obszar od Północnej Afryki po Indie, władcy zdawali sobie więc sprawę, że pod ich panowaniem znajdują się ludzie różnych wyznań. Żeby jakoś zarządzać tą różnorodnością, musieli wprowadzić praktyczne zasady. Jedną z nich był pakt Umara, który przyznawał ochronę wyznawcom judaizmu i chrześcijaństwa, czyli tak zwanym ludziom księgi, w zamian za dodatkowe podatki. To był sensowny układ, akceptowalny dla podbijanych społeczeństw.
Mimo tych praw członkowie mniejszości religijnych przechodzili stopniowo coraz liczniej na islam: bo było to opłacalne, bo wiązało się ze społecznym awansem. W VIII wieku na półwyspie islam wyznawało 8 proc. mieszkańców al-Andalus, a dwa wieki później było to już trzy czwarte ludności. Wszystko działo się bezkrwawo, nie było wymuszonych konwersji czy prześladowań na tle religijnym, jak w późniejszej katolickiej Hiszpanii.
Nie było żadnych napięć?
Mówi się, że w XI wieku w Granadzie doszło do pierwszego żydowskiego pogromu i rzeczywiście jednego dnia zginęło tu kilkuset Żydów zlinczowanych przez rozwścieczony tłum. Ale są historycy, jak Brian Catlos, którego książka Królestwa wiary ukazała się właśnie po polsku, mówiący o tym, że czynniki etniczne czy religijne nie miały tu decydującego wpływu, chodziło raczej o dworskie rozgrywki. Oczywiście Al-Andalus to nie był raj, dochodziło tu okazjonalnie do międzywyznaniowej przemocy, ale zdecydowanie rzadziej niż w innych miejscach w Europie.
Czyli Żyd na dworze przyszłego kalifa nie był niczym nadzwyczajnym?
Zupełnie nie. Żyd Chasdaj ibn Szaprut, jeden z bohaterów mojej książki, był nieformalnym wezyrem na dworze Abd ar-Rahmana III. Co ciekawe, był też obrońcą Żydów w innych miejscach w Europie. Przedstawiciele gmin żydowskich, na przykład z Włoch, pisali do niego z prośbą o pomoc. Na dworze kalifa było jednak wielu urzędników różnych wyznań, a straż przyboczną tworzyli słowiańscy niewolnicy, których być może wysyłał tu nawet sam Mieszko I. Jak uważa jego biograf Przemysław Urbańczyk, za niemal pewny można uznać jego udział w sprzedaży niewolników na południe.
Ciekawe były koneksje między chrześcijańskimi a islamskimi władcami.
Mam pewną soczystą historię na ten temat, którą też opisuję w książce. Władcy z południa i północy Hiszpanii praktycznie cały czas zawierali ze sobą jakieś sojusze, dogadywali się na przykład po to, żeby sprzymierzyć się przeciwko innemu władcy. Nawet legendarny bohater rekonkwisty, naczelny wojownik w walce z Maurami i symbol katolickiej Hiszpanii, Cyd, był tak naprawdę najemnikiem, pracował dla tych, którzy mu za to płacili, także dla muzułmańskich władców. Chasdaj ibn Szaprut, oprócz tego, że był dyplomatą, był również lekarzem, a jednym z jego pacjentów był Sancho I, który przeszedł do historii jako „Gruby”. Źródła donoszą, że ważył 200 kg, przez co stracił tron królestwa Leonu. Tusza uniemożliwiała mu codzienne funkcjonowanie, nie był w stanie wsiąść na konia, pojechać na pole bitwy, nie cieszył się też specjalnym autorytetem wśród poddanych. Jego babka Toda, królowa Nawarry i jedna z najpotężniejszych władczyń na chrześcijańskiej północy, postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i poprosiła o pomoc swojego kuzyna, kalifa Al-Andalus Abd ar-Rahmana III.
czytaj także
Byli ze sobą spokrewnieni?
Tak. Okazuje się, że większość andaluzyjskich emirów i kalifów miała niebieskie oczy, jasne włosy, często bywali też rudzi. Wiązało się to z tym, że ich matki były Baskijkami, Kastylijkami albo Frankijkami. Rodzinna relacja łączyła więc także królową Nawarry i kalifa Al-Andalus. Skłania to zresztą do ciekawych pytań, o to, czym właściwie jest „arabskość” czy „hiszpańskość”, nie mówiąc o „polskości”. Wracając do Sancha I, kalif obiecał pomoc w zamian za uznanie przez Sancha i Todę jego zwierzchności. Ibn Szaprut zaaplikował Sanchowi prawdziwie drakońską dietę, nauczył jeść świeże warzywa i owoce, zmusił do ruchu – i osiągnął zamierzony efekt. Ta historia pokazuje „prozę” relacji między ludźmi, których historia nauczyła nas widzieć jako przedstawicieli odległych od siebie, wrogich światów. Tymczasem ich związki sięgały często bardzo intymnych, wręcz cielesnych spraw.
A w jaki sposób to, co wykuwało się w al-Andalus, wpłynęło na Europę?
Półwysep Iberyjski był miejscem, gdzie począwszy od X wieku, znajdowały się najlepsze księgozbiory i biblioteki w Europie. Kiedy w XI–XII wieku rolnicza dotąd Europa nabrała gospodarczego i technologicznego rozpędu, za którym poszedł intelektualny ferment, pojawił się problem, bo nie bardzo było tutaj co czytać. Dorobek starożytności wciąż był niedostępny. Tymczasem spragnieni wiedzy Arabowie zdążyli już przetłumaczyć na swój język wszystkie ważne książki, które znaleźli w księgozbiorach na terenie całego imperium, z sanskrytu, perskiego, a także greki.
Tym sposobem do bibliotek w Al-Andalus trafiły na przykład wszystkie dzieła Arystotelesa, wciąż niedostępne w Paryżu czy Bolonii. Na dodatek to właśnie w Kordobie urodził się i mieszkał jego najlepszy komentator, który w zasadzie nauczył innych Europejczyków, jak obchodzić się z tą myślą – czyli Ibn Ruszd, zwany Awerroesem. Piotr Abelard przyznawał otwarcie, że krytycznego myślenia i posługiwania się rozumem nauczył się właśnie od Arabów, i nie był wówczas w takich opiniach odosobniony. To do Kordoby, a później Toledo, gdzie znajdowały się najlepsze biblioteki i tłumacze z arabskiego, trafiali myśliciele i tłumacze, którzy zasiali w Europie pierwsze ziarna racjonalizmu i humanizmu. W XVI wieku miał z nich wykiełkować renesans, ale to odkrywanie starożytnej myśli zaczęło się dużo wcześniej, właśnie na południowym skraju Półwyspu Iberyjskiego.
Europejska historia idei staje się nielogiczna, jeśli wymazać z niej ten arabski rozdział. Historia, której się uczymy, jest jednak biała, chrześcijańska, a te arabsko-islamskie wątki są w niej relegowane do roli nieco tajemniczych twierdzeń o tym, że Arystoteles, Platon, Euklides i Ptolemeusz zostali „przez nas” odkryci na nowo dzięki tłumaczeniom z arabskiego. Ale skąd ci Arabowie się tu nagle wzięli? Szczerze mówiąc, nigdy nie układało mi się to w sensowną całość – bo nie miało jak. Al-Andalus i związki Europy z arabskojęzyczną kulturą zostały zupełnie wygumkowane z europejskiej historii, nauczyliśmy się za to opowieści o tym, że islam jest obcy, wrogi, inny.
czytaj także
Odbicie emiratu Granady, ostatniego przyczółku al-Andalus, było wydarzeniem priorytetowym dla chrześcijańskiej Europy.
Stało się ambicjonalnym projektem hiszpańskiej pary królewskiej, Izabeli i Ferdynanda, którzy zobaczyli siebie w roli obrońców wiary, będących w stanie tchnąć nowego ducha w chrześcijaństwo na kontynencie. Trzeba dodać, że jego morale mocno podupadło po zdobyciu Konstantynopola przez Turków w 1453 roku i potrzebny był spektakularny sukces, który odwróciłby złą passę. Walkę z Maurami na Półwyspie Iberyjskim wspierało papiestwo, dołączali też do niej rycerze z różnych europejskich krajów. Granada została przejęta w 1492 roku, a Izabela i Ferdynand w uznaniu za zasługi otrzymali od papieża honorowy tytuł Królów Katolickich. Co ciekawe, ich dziadkom czy pradziadkom istnienie emiratu Granady bynajmniej nie przeszkadzało, a trybut płacony przez Nasrydów, tamtejszych władców, był ważnym źródłem dochodów korony.
To po zdobyciu Granady wygnano Żydów?
Już w XV wieku nie mieli łatwo, nasiliły się prześladowania, byli zmuszani do przechodzenia na chrześcijaństwo. Ale to w 1492 roku, u progu nowej, ultrakatolickiej ery, uznano, że w Hiszpanii nie ma dla „innowierców” miejsca. Wszystko działo się bardzo szybko. Granada została zdobyta w styczniu, a już w sierpniu wygnano z kraju Żydów. Muzułmanów zatrzymano jeszcze przez ponad sto lat, bo byli potrzebni: stanowili liczebną siłę roboczą, pracowali na polach. Ale w 1609 roku czekał ich taki sam los.
Odbicie Granady miało miejsce 2 stycznia 1492 roku. W jego rocznicę obchodzone jest święto nazywane La Toma de Granada, w którym biorą udział głównie nacjonaliści i skrajni prawicowcy. Jak to się stało, że święto, które za Franco już ledwo rzęziło, zyskało w ostatnich latach nowe życie?
Rozmawiamy przede wszystkim o historii, ale moja książka jest w równej mierze o współczesności, bo to ona mnie najbardziej interesuje. Ciekawiło mnie, jak dzisiejsi Andaluzyjczycy i Andaluzyjki widzą tę arabsko-islamską przeszłość, co z nią robią, jak ona tam funkcjonuje. O tym, jak żywe jest to dziedzictwo, świadczy paradoksalnie liczba konfliktów, które wokół niego wybuchają. Jedną z osi sporu jest właśnie La Toma, bardzo kontrowersyjne święto, bo wielu mieszkańców Granady uważa świętowanie tragedii dawnych granadyjczyków za hańbę. Jest w nich rodzaj solidarności z dawnymi mieszkańcami miasta, niezależnie od ich wyznania.
La Toma była, tak jak mówisz, stosunkowo niszowym świętem za czasów Franco, ale dostała drugie życie właśnie w czasach demokracji. W latach transformacji w całym kraju pojawiły się tendencje, żeby podkreślać regionalną tożsamość i odrębność, Hiszpania miała po czterech dekadach dyktatury dość homogenizacji. Napompowano więc lokalne tradycje, także te o religijnym zabarwieniu. Co ciekawe, w Andaluzji od końca lat 70. do 2018 roku rządzili socjaliści i to właśnie oni zaaplikowali La Tomie ożywczy zastrzyk. Tylko że wymknęło im się to nieco spod kontroli. Święto stało się ulubionym miejscem spotkań hiszpańskich nacjonalistów. Na początku byli to starsi panowie stęsknieni za Franco, a w ostatnich latach dołączyli do nich młodsi wyborcy nowej ultraprawicowej partii VOX.
czytaj także
Która, jak piszesz, wyjęła z kufra takie dawno pochowane hasła i postacie jak rekonkwista czy Święty Jakub Pogromca Maurów.
Ale to nie oni zaczęli. Przecież José María Aznar, wieloletni premier Hiszpanii, po zamachach w Madrycie w 2004 roku tłumaczył, że Hiszpanie mają problem z islamem już od VIII wieku. On też powoływał się na Świętego Jakuba, a na potrzeby fotoreportażu, w którym znani ludzie przebierali się za swoje ulubione postacie, włożył rycerską zbroję Cyda. Hiszpańska prawica od zawsze flirtuje z ideą rekonkwisty, ale VOX rzeczywiście przyjął już retorykę z grubej rury. Jeden z ich filmików podczas kampanii wyborczej do parlamentu Andaluzji w 2018 roku pokazuje przywódcę partii – Santiago Abascala – jadącego na koniu w towarzystwie grupy mężczyzn. W tle słychać muzykę z Gwiezdnych Wojen. Nikt nic nie mówi, na końcu pojawia się tylko hasło: „Andaluzja dla Hiszpanów”.
Mimo ogromnego kryzysu ekonomicznego VOX urósł w siłę dopiero teraz. Dlaczego tak późno?
Sukces skrajnej prawicy w Hiszpanii ma przede wszystkim związek z konfliktem w Katalonii, a na drugim miejscu z niesamowicie rosnącym w siłę i wdzierającym się do mainstreamu ruchem feministycznym. Migracja i ksenofobia też są jednak obecne w hasłach VOX. 2018 rok, kiedy partia zaczęła odnosić pierwsze sukcesy, był momentem, gdy do wybrzeży Hiszpanii napływało znacznie więcej łodzi z migrantami niż w poprzednich latach. Miało to związek z uszczelnieniem włoskich granic w efekcie układów z Libią.
Hiszpanie są jednak dużo bardziej odporni na ksenofobiczną i antyimigrancką propagandę niż inni Europejczycy. Widziałam ostatnio najnowsze wyniki ogólnoeuropejskich badań Pew Research Center na temat stosunku do muzułmanów. Respondentom i respondentkom zadano pytanie, czy mieliby coś przeciwko temu, żeby muzułmanin był członkiem ich rodziny. W Hiszpanii nie miałoby z tym problemu 74 proc. badanych, co było trzecim najlepszym wynikiem po Norwegii i Szwecji. Dodam, że w Polsce zaakceptowałaby to tylko co trzecia osoba. Nie zmienia to faktu, że instytucjonalny rasizm w Hiszpanii ma się bardzo dobrze, ciągle jest tam mnóstwo pracy do wykonania i tematów do przepracowania. Ale na poziomie społecznym nie udało się wzbudzić takiej histerii jak w innych krajach.
Zasiadłam do pisania książki z roboczą hipotezą, że to obecność islamu w Hiszpanii w poprzednich wiekach jest czynnikiem, który sprzyja oswajaniu lęków. Nie mam na to twardych dowodów, ale wydaje mi się, że coś jest na rzeczy. Cieśnina Gibraltarska liczy w najwęższym miejscu tylko 13 kilometrów, ta bliskość jest uderzająca.
Jest jakaś ciemna strona tej bliskości?
Oczywiście, istnieje też rodzaj pogardliwego stosunku wobec moros, „Maurów”, jak despektywnie mówi się o mieszkańcach Afryki Północnej albo muzułmanach w ogóle. To trochę tak jak w Polsce, gdzie z wyższością patrzymy na naszych mniej zamożnych sąsiadów ze Wschodu.
W jaki sposób Hiszpania gra mitem Andaluzji trzech kultur?
Podsuwa się go turystom i turystkom w formie dekoracji, orientalizmu z papier mâché, który pozwala przeżyć egzotyczny urlop bez ruszania się z Europy. Na rzymskim moście facet wykaligrafuje ci imię po arabsku za euraka, w salonie herbaty dostaniesz parzony po bliskowschodniemu szaj, w hammamie odpłyniesz do orientalnego raju. Ten mit dobrze się sprzedaje, to magnes na turystów, ale sprzyja też niestety banalizacji tej historii, zabija wszelką poważniejszą refleksję.
Bardzo symbolicznie na tym tle wypada Meczet-Katedra, od którego historii zaczynasz książkę.
Kordobański meczet, zbudowany przez tutejszych Umajjadów, był jedną z najpiękniejszych islamskich świątyń na całym świecie. Jego urodę doceniali też chrześcijanie, którzy nie odważyli się go zburzyć – jak robili we wszystkich przejętych przez siebie miastach – ale zamiast tego w XVI wieku wstawili w sam jego środek renesansową katedrę. Tak powstał kuriozalny budynek hybryda, również w jakimś sensie unikatowy na skalę światową.
Kiedy po latach odwiedziłam Meczet-Katedrę na potrzeby książki, wyszłam stamtąd poirytowana. Katedra wydała mi się wielkim pająkiem, który zaatakował idealnie przemyślane wnętrze, aroganckim i na dodatek mało urodziwym wtrętem. Ale potem naszła mnie refleksja, że to majaczenie o czystości – w tym przypadku formy. Trzeba pogodzić się, z tym, że jest zanieczyszczona. Umajjadzki meczet jest związany z katolicką katedrą już na zawsze, są ze sobą zrośnięte. To też metafora naszego losu, jesteśmy skazani na współistnienie, ciasno spleceni ze sobą, na dobre i złe.
Wierzę w empatyczną Hiszpanię [rozmowa z Aleksandrą Lipczak]
czytaj także
**
Aleksandra Lipczak – dziennikarka i reporterka. Jest stypendystką europejskiego programu dla młodych autorów i tłumaczy CELA. Jej książkowy debiut Ludzie z placu Słońca został bardzo dobrze przyjęty przez czytelników i krytykę i był nominowany do Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza. Publikuje m.in. na łamach „Polityki” i „Przekroju”. Współtworzyła obywatelską inicjatywę Witajcie w Krakowie. Jej nowa książka Lajla znaczy noc ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Karakter.