Kraj

„Thatcherysta” Żakowski kontra „komunista” Łachecki. Czy powinna nas zawstydzać biografia Wiśniewskiej?

W świecie Żakowskiego musiałbym się zamartwiać, dlaczego nie zostałem profesorem Tischnerem i nie przejdę do historii jako mikrofon asystujący Kołakowskiemu, który prawił kazania o „czaszce komunizmu” i jej niezdolności do śmiechu.

Łukasz Łachecki konsekwentnie bierze na ząb złotą młodzież czasów schyłkowej III RP – i do tej pory zbierał za to lajki. Jego artykuł o nieudanej ucieczce młodego Matczaka od „bananowości” dwa lata temu był najchętniej czytanym tekstem, jaki opublikowała Krytyka Polityczna. Z kolei satyra na „prymusów z Kwiatu Jabłoni”, czyli pociechy odchowane przez Kubę Sienkiewicza, została niedawno tekstem tygodnia.

Ale już za napaść na Aleksandrę Wiśniewską, wzorcową stypendystkę oraz nadzieję Koalicji Obywatelskiej, dostał po łapach. System zaprogramowany na autoreplikację „nadziei” (czytaj: samoodnowę hierarchii) powiedział „basta” i uruchomił rózgę.

Operuje nią Jacek Żakowski, nadgryziony przez Łacheckiego autor laurki rekomendacyjnej, którą Wyborcza.pl sprezentowała Wiśniewskiej. Przy czym pozory mylą. W całej sprawie wcale nie chodzi o pokoleniowe przepychanki między z jednej strony więdnącym, a z drugiej niemogącym rozwinąć skrzydeł kwiatem dziennikarstwa. Ani o medialne safari, podczas którego strzelamy dla sportu do kandydatek na celebrytkoposłanki lub próbujemy nadać im status maskotek chronionych.

Jeśli Łachecki jest kretem Karnowskich, to pół biedy. Gorzej, jeśli pisze to, co myśli

Sparring Żakowskiego z Łacheckim ma charakter paradygmatyczny, w istocie jest starciem „komunisty” z „thatcherystą” – i właśnie dlatego wartym wzięcia pod lupę.

Wuj się wybudził i uczy, że nie ma klas ani społeczeństw

Żakowskiemu nie udaje się uniknąć bicia piany z argumentów, po które odruchowo sięgają zawodnicy ufni w siłę własnej cefałki i autorytet swych promotorów. Ich taktykę znamy od zawsze. Podskakiewicz ma zostać usadzony w pianie jako nieopierzony, a zarazem już łysiejący przegryw.

„Łachecki po latach medialnej tułaczki w wieku 35 lat dochrapał się posady trzeciego wydawcy w lewicowym portalu i eskalującej pasji łajania na odlew” – punktuje Żakowski ze swojej półki, domyślnie wyższej. I uczy przegrywa rozumu, nokautując go kombinacją pytań retorycznych.

„Dlaczego to Olga Tokarczuk dostała Nagrodę Nobla, a nie Łachecki lub ja? Dlaczego to Sierakowski, a nie Łachecki stworzył Krytykę Polityczną? Dlaczego Adam Michnik znaczy w polskiej historii dużo więcej niż my?”

Wiadomo – świat działa tak, że ludzie zdolniejsi i bardziej przedsiębiorczy osiągają więcej od niemobilnych miernot, które z natury rzeczy kiblują w trzeciej lidze. Przesłanie od starszego redaktora? Zamiast grzęznąć w „czujności klasowej” i gadaninie o dziedziczeniu statusów oraz przywilejów, wejrzyj we własne deficyty. Nie fikaj, bo nie przeskoczysz własnej mierności.

Rodzinne praktyki, style i kapitały. W jakich warunkach powstaje talent?

Pozamiatane? Owszem, ale głównie dlatego, że zamiatanie odsłania modelowy mechanizm ideologiczny. Aby wyjaśnić jego znaczenie, przypomnę krótko największe dokonanie Żakowskiego. To recenzja Sąsiadów Grossa z 2000 roku. Tekst podręcznikowy na tyle, że dzięki niemu autor powinien mieć w annałach dziennikarstwa zaklepaną kuszetkę, choć niekoniecznie pierwszej klasy.

Recenzję podyktowało zdumienie, lękliwe, a jednocześnie rozeźlone, że Gross ma czelność ferować wyroki. I że za zbrodnię w Jedwabnem oskarża całe tamtejsze społeczeństwo, może wręcz naród, polską kulturę i polskość jako taką. Takie używanie „wielkich kwantyfikatorów” to błąd poznawczy i etyczny, ponieważ winę ponoszą wyłącznie jednostki. Nie społeczności, a pojedynczy ludzie odpowiedzialni za własne czyny.

Widać tu charakterystyczny schemat. Nie istnieje odpowiedzialność zbiorowa, ponieważ nie ma win kolektywnych. Zbrodnie, podobnie jak zasługi, są wyłącznie indywidualne. Stąd tylko krok do znanej maksymy, że nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo, są jedynie indywidua ze swymi kartotekami i cefałkami.

„Komuniści” myślą inaczej – i to oni mają rację

Oczywiście taki „thatcheryzm” jest bałamutny. Liberalizm i kapitalizm tworzą złudzenie, że świat składa się z „ludzi prywatnych”, ich osobniczych sukcesów oraz porażek, a jakieś tam „społeczeństwa” czy „klasy” to wymysły „komuchów”.

Na szczęście jednak prócz „thatcherystów” budzą się także „komuniści”. I właśnie Łacheckiego widziałbym jako jednego z nich. Jako kogoś, kto przytomnie zwraca uwagę, że mit złotego dziecka przedsiębiorczości i kreatywności; figurka prymuski, która własnymi piąstkami toruje sobie steczkę do rogu obfitości w myśl maksymy „mam talent!” – to oszukańcze klisze.

W Polsce nie ma nic bardziej banalnego od powielania tych klisz. Wbrew temu zatem, co sam o sobie myśli Żakowski, to właśnie on jest wcieleniem systemowej banalności – nie Łachecki.

Niebanalne jest bowiem tu i teraz przypominanie prawdy, że społeczeństwo jak najbardziej istnieje. Społeczeństwo, zwłaszcza „wolnorynkowe”, programuje ludziom ścieżki karier, najczęściej chaotycznie i na ślepo. Bezmyślnie promuje jednych kosztem drugich, zwłaszcza w układach thatcherowskich, czy szerzej – darwinowskich.

To samo dotyczy rodziny, parafii, plemienia i narodu. To samo dotyczy klas, na przykład panujących. Nie są one żadnymi wymysłami, to realne byty, materialne struktury. Jako takie często odpowiadają za niesprawiedliwości i nieszczęścia, za wyzysk, wojnę i ludobójstwo. Wskazywanie na ich twardą obecność i odpowiedzialność nie jest wyrazem „eskalującej pasji łajania na odlew”. To raczej wyraz bazowej orientacji w realiach.

Ja też się nie dochrapałem – ale mi nie wstyd

Ta orientacja może wyrażać się w patetycznym gniewie albo felietonowej ironii. Drugą z tych formuł wybrał Łachecki i dzięki niej zyskuje przewagę fasonu nad Żakowskim. Dziś bowiem połajanki ex cathedra na szczęście już nie działają. „Komuniści” potrafią ripostować i będą podgryzać „thatcherystów” z autoironią.

W tym miejscu wyznanie osobiste. Na początku września obudziłem się w dniu swoich pięćdziesiątych drugich urodzin i zrobiłem szybki przegląd dokonań. Jako artysta wizualny tułałem się po różnych galeriach i nie zrobiłem kariery. Wydałem trzy książki, których nikt nie czyta. Teraz codziennie smażę posty na feju i za każdy dostaję kilka lajków. Po latach kiśnięcia na zatęchłym uniwerku dochrapałem się habilitacji. Nie pasował mi jednak zamordyzm Czarnka, więc złożyłem wypowiedzenie. Całe życie przeżyłem w Polsce, żeby ją w końcu znienawidzić. Dlatego wyjechałem w ciemno do Niemiec. W Niemczech utrzymuje mnie żona, która powtarza: „Nie pękaj, pisz tak, żeby im w pięty poszło”.

W świecie Żakowskiego musiałbym się zamartwiać, dlaczego nie zostałem profesorem Tischnerem i nie przejdę do historii jako mikrofon asystujący Kołakowskiemu, który prawił kazania o „czaszce komunizmu” i jej niezdolności do śmiechu.

W moim świecie natomiast mogę bez żadnych kompleksów zrobić kompleksową wiwisekcję mikrofonu i rączki sterującej – a wyniki opublikować z uśmieszkiem w Krytyce Politycznej (bo „Wyborcza” czy „Polityka” nigdy by ich nie puściły). To pole do popisu programuje, między innymi, redaktor Łachecki. Panie Jacku, niech pan się boi!

Symbolicznie wygrana batalia o zaangażowanie

czytaj także

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz Kozak
Tomasz Kozak
Marksista
Łączy sztuki wizualne z filozofią, literaturoznawstwem i naukami politycznymi. Autor książek: Wytępić te wszystkie bestie? (2010), Akteon. Pornografia późnej polskości (2012), Poroseidy. Fenomenologia kultury trawersującej (2017). Aktualnie pracuje nad książką inspirowaną zaproponowanym przez Marka Fishera pojęciem libertariańskiego komunizmu.
Zamknij