Urodzeni w największych polskich miastach zwykle nie doceniają szczęścia, jakie im się przytrafiło. Warszawiacy z urodzenia przyszli na świat w przysłowiowym czepku, jednak w wielu przypadkach zdążyli o tym farcie zapomnieć. Co jest dosyć zaskakujące – przecież zwykle nadal w stolicy mieszkają.
Wielkomiejskie pochodzenie to jeden z najbardziej bagatelizowanych przywilejów w naszym kraju. Jego znaczenie jest pomniejszane chyba nawet bardziej niż wykształcenie i kapitał kulturowy rodziców. O ile zdążyliśmy już jako społeczeństwo zakodować sobie, że przyjście na świat w rodzinie zamożnej jest sporym uśmiechem od losu i zapewnia na wstępie ogromną przewagę nad rówieśnikami, o tyle adres domu rodzinnego nadal jest traktowany jako niewiele znaczący szczegół. Wciąż możemy więc usłyszeć beztroskie deklaracje w stylu: „ja jestem zupełnie zwyczajnym chłopakiem z bloku na Ursynowie, a jednak mi się udało”.
„Córka nie będzie chodzić na konie”. Protokół: zdenerwować lewicowy komentariat – cyk, odpalony
czytaj także
W reakcji na tekst Dominiki Wielowieyskiej Opowieść na temat lat 90., coraz bardziej popularna wśród lewicowej młodzieży, nie ma nic wspólnego z prawdą gwiazdy polskiego dziennikarstwa zaczęły przekonywać, że ich start był ciężki, a droga na szczyt usłana cierniami. „A ja, syn rencisty i bibliotekarki, z bródnowskiego M-3, który zaczął pracować w trakcie studiów historycznych, zapytam – kto zrobił to lepiej?” – pytał Konrad Piasecki, dowodząc, że transformacji ustrojowej przeprowadzonej przez Polskę trudno coś zarzucić. Szybko w sukurs przyszedł mu Jacek Czarnecki. „Dołożę się do tego i ja. Ojciec pracował w FSO, mama w ADM” – zdradził znany radiowiec.
Wszystkich troje łączy jedna bardzo istotna cecha – wychowali się w Warszawie. W absolutnie najbogatszym mieście w Polsce, oferującym też zdecydowanie największe szanse życiowe.
Oczywiście Warszawa z lat 90. nie przypominała Paryża. Nie przypominała nawet Warszawy z 2022 roku. Katowice z lat 90. także nie były sympatyczne. Gdy jeździliśmy z kolegami do pierwszego śląskiego skate shopu na Mariackiej, żelazną zasadą była wycieczka w większej grupie albo przynajmniej włożenie pieniędzy do majtek, bo tam zwykle doliniarze nie zaglądali.
Mimo wszystko doceniam fakt, że urodziłem się we w miarę przyjaznych Tychach, a nie Świętochłowicach, Wałbrzychu albo jakiejś postpegeerowskiej wsi. Gdybym urodził się w Warszawie, zapewne skakałbym dziś ze szczęścia (chociaż ta deklaracja na Górnym Śląsku jest niepoprawna politycznie). Nawet w trudnych latach 90. stołeczne możliwości były nieporównywalne z resztą kraju. Co oczywiście utrzymuje się do dziś.
czytaj także
Najlepiej zacząć od żłobka
Przyjście na świat w dużym mieście daje przewagę chociażby dlatego, że już na wstępie istnieje znacznie większa szansa nietrafienia poniżej granicy ubóstwa. W 2005 roku poniżej minimum egzystencji żyło 19 proc. populacji wsi i 8 proc. mieszkańców miast. Jeszcze w 2015 roku stopa skrajnego ubóstwa w miejscowościach poniżej 20 tys. mieszkańców była pięciokrotnie wyższa niż w miastach powyżej pół miliona. W 2020 roku ta różnica się zmniejszyła, jednak nadal była trzykrotna. A jak powszechnie wiadomo, przyjście na świat w skrajnej biedzie mocno komplikuje sprawę. Trzeba dbać nie tylko o dobre wyniki w szkole, ale też między innymi o uniknięcie niedożywienia.
Na początkowym etapie rozwój dziecka wspiera też względnie szybkie trafienie do placówek opiekuńczych, w których można obyć się z rówieśnikami oraz nabyć pierwsze umiejętności, co przydaje się szczególnie wtedy, gdy rodzice dysponują niewielkim kapitałem kulturowym.
W tym przypadku dzieci z największych miast znów są bardzo uprzywilejowane. Według badania IBE w 2015 roku trzy czwarte gospodarstw domowych żyjących w miastach powyżej pół miliona mieszkańców miało w okolicy żłobek – pojęcie „okolica” nie było dokładanie określone, żeby, jak czytamy w raporcie IBE, „poznać subiektywny pogląd na możliwości dostępu do placówek edukacyjnych” respondentów. W miastach poniżej 500 tys. było to już tylko dwie trzecie rodzin, a w miejscowościach poniżej 20 tys. – tylko połowa. W gminach wiejskich zaledwie co siódme gospodarstwo domowe miało do dyspozycji placówkę opiekuńczą dla najmłodszych. W rezultacie w 2015 roku w największych miastach do żłobka uczęszczał dwa razy wyższy odsetek dzieci niż w miastach poniżej 100 tys. oraz pięć razy wyższy niż na wsi.
Dostęp do szkół na prowincji jest oczywiście lepszy, chociaż nawet w tym przypadku widać różnice między miastami ogółem a wsią. Na wsi zaledwie niecała jedna czwarta gospodarstw domowych ma w okolicy szkołę ponadgimnazjalną. W miastach, niezależnie od wielkości, to ok. 80 proc.
Na etapie szkoły występują też istotne różnice w jakości szkolnictwa. W dużych ośrodkach miejskich łatwiej trafić do liceum, które może pochwalić się wysokim poziomem nauczania. W badaniach PISA w 2012 roku odsetek uczniów z polskich miast, którzy osiągnęli przynajmniej trzeci poziom kompetencji matematycznych, wyniósł 70 proc., na wsi – jedynie 58 proc. To niewiele mniejsza różnica niż między najbiedniejszą i najbogatszą jedną piątą społeczeństwa – było to odpowiednio 55 i 73 proc. Miejsce zamieszkania wpływało więc na kompetencje uczniów tylko w trochę mniejszym stopniu niż zamożność rodziny.
Równia pochyła polityki tożsamości: od wielobarwnej klasy do klasistowskich oblężonych twierdz
czytaj także
Uczelnia pod nosem
Największym przywilejem mieszkańców dużych miast jest jednak dostępność szkół wyższych. To w największych aglomeracjach funkcjonują uniwersytety, a w kilku z nich te czołowe. Oczywiście najbardziej prestiżowe uczelnie w Polsce znajdują się w Warszawie – co wcale nie jest normą w Europie, gdyż na przykład w Niemczech najlepsze uczelnie znajdują się między innymi w Monachium czy Heidelbergu. Dzięki temu warszawiacy z urodzenia mają potężny bonus, gdyż dostając się na SGH albo UW, nie muszą myśleć o znalezieniu pokoju na wynajem i utrzymaniu się podczas studiów. Na miejscu mają rodziców i resztę członków rodziny, którzy mogą ich wesprzeć nawet wtedy, jeśli należą do klasy robotniczej. Z tego punktu widzenia uprzywilejowani są też chociażby wrocławianie czy poznaniacy. W latach 90., gdy rynek najmu był w zupełnych powijakach, waga tego bonusu była jeszcze wyższa.
Wśród gospodarstw domowych zamieszkujących miasta powyżej pół miliona mieszkańców, 58 proc. ma w swojej okolicy uczelnię publiczną. W miastach 20–100 tys. mieszkańców to już 41 proc., a w miejscowościach poniżej 20 tys. mieszkańców nieodległą uczelnię publiczną ma już tylko 10 proc. gospodarstw domowych. Na wsi oczywiście jeszcze mniej.
Ten czysto przestrzenny dostęp do uczelni determinuje w dużym stopniu decyzje edukacyjne po ukończeniu szkoły średniej. Według badania Anny Sobotki i Mikołaja Herbsta studenci pochodzący z miejscowości poniżej 5 tys. mieszkańców mniej więcej po połowie trafiają na uczelnie publiczne i prywatne. W przypadku miast 20–30 tys. już dwie trzecie studentów idzie na uczelnię publiczną. Studenci pochodzący z miast powyżej 100 tys. w prawie trzech czwartych przypadków trafiają do publicznych szkół wyższych.
Mieszkańcy mniejszych ośrodków zdecydowanie częściej też wybierają studia zaoczne. W przypadku najmniejszych gmin aż dwie trzecie studentów decyduje się na nauczanie w tym trybie. W przypadku największych miast jest odwrotnie – dwie trzecie studentów wybiera studia dzienne. Wielkość miejscowości, z której się pochodzi, determinuje wybór trybu studiów w większym stopniu niż wykształcenie matki.
czytaj także
Kogo znać i gdzie bywać
Poza tym rodowici mieszkańcy największych miast mają przywilej budowania od najmłodszych lat sieci kontaktów. Dzięki temu, wchodząc w dorosłość, mają już do dyspozycji nie tylko wsparcie ze strony rodziny, ale też rozległe znajomości w dużym mieście – a to w takich ośrodkach podejmowane są najważniejsze decyzje i najłatwiej jest zdobyć duży kontrakt lub zlecenie.
Rozwijanie sieci kontaktów daje przewagę na dwa sposoby. Po pierwsze, w największych aglomeracjach rodzice zwykle mają też duże ambicje względem przyszłych karier swoich pociech. W ten sposób powstaje presja rówieśnicza, której poddawane są także dzieci z mniej uprzywilejowanych wielkomiejskich rodzin.
Presja rówieśnicza, o ile nie mówimy tu o bullyingu lub innych formach przemocy, nie musi być czymś negatywnym. Często dopinguje do lepszej nauki, by móc studiować ze swoimi przyjaciółmi ze szkoły średniej. „Jeśli zaś chodzi o wyniki na egzaminie maturalnym, to oszacowane parametry wskazują na szczególnie silną rolę wyższego wykształcenia rodziców i aspiracji edukacyjnych rówieśników” – czytamy w artykule Uwarunkowania nierówności horyzontalnych w dostępie do szkolnictwa wyższego w Polsce, streszczającym wyniki badania Krzysztofa Czarneckiego. Według tego badania „ambicje koleżanek i kolegów z klasy” oraz „liczba znajomych studiujących na tej samej uczelni” należą do najważniejszych wskaźników kapitału społecznego, które wpływają na decyzje edukacyjne i dostęp do dobrego wykształcenia.
Zgromadzone przez lata kontakty przydają się także po studiach. Dzięki nim łatwiej jest znaleźć pierwszą pracę, zaczepić się w jakimś perspektywicznym miejscu albo przynajmniej podjąć dobrą decyzję. Znajomości przydają się pod każdą szerokością geograficzną, ale w familiarnej Polsce, w której wiele decyzji zapada nieformalnie (zresztą także na szczytach władzy), mają one szczególną wartość.
W badaniu CBOS O szansach młodych w III RP z 2014 roku na pytanie „jaki wpływ na zdobycie wysokiej pozycji mają w naszym kraju znajomości” aż 54 proc. respondentów odpowiedziało, że bardzo duży, a kolejne 37 proc. – że duży. To zdecydowanie najwięcej ze wszystkich wymienionych czynników budowania wysokiej pozycji. W analogicznym pytaniu o „kwalifikacje zawodowe” (2. miejsce) bardzo duży wpływ zaznaczyło już tylko 34 proc. ankietowanych. Bardzo duże znaczenie „dobrze wykonywanej pracy” zauważyło 33 proc. badanych, a wykształcenia ledwie 23 proc. Znajomości są więc subiektywnie zdecydowanie najważniejszym czynnikiem sukcesu w naszym kraju i nawet jeśli respondenci trochę przesadzają z nadawaniem im znaczenia – to tylko trochę.
czytaj także
Oczywiście warto docenić również wysiłek, jaki musieli włożyć Piasecki czy Czarnecki, by wdrapać się na szczyt. Zapewne musieli się bardziej namęczyć niż Dominika Wielowieyska, która dodatkowo pochodzi jeszcze z bardzo uprzywilejowanej rodziny. Na samym adresie domu rodzinnego daleko się nie zajedzie. Nie zmienia to faktu, że samo wychowanie się w Warszawie daje na starcie ogromny bonus i wydatnie pomaga w ustawieniu się na odpowiednim kursie, czego wspaniałe efekty można czerpać do końca życia. Rodowici warszawiacy, którym udało się dojść wysoko, mogliby to wreszcie zacząć doceniać.
*
Materiał powstał dzięki wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg.