Kraj

Równia pochyła polityki tożsamości: od wielobarwnej klasy do klasistowskich oblężonych twierdz

Polityka tożsamości wychodzi z założenia, że poglądy polityczne kobiety, przedstawiciela mniejszości etnicznej, imigrantki, geja czy lesbijki wynikają wprost z ich tożsamości. I że niemal z konieczności będą to poglądy progresywne. To założenie łudząco przypomina argumenty konserwatystów – i okazało się głębokim nieporozumieniem.

Dawno, dawno temu, kiedy polityka tożsamościowa była jeszcze świeża i obiecująca, jej zwolennicy opowiadali o tym, jak włączenie do polityki tych grup, które dotychczas były w niej marginalizowane lub zupełnie z niej wykluczone, poskutkuje przemianą serc i rozumu. Wprowadzi świeże wartości, nową wrażliwość i zwalczy, zniszczy zapiekłą nienawiść do wszystkiego, co odmienne.

Tak oto kobieta w polityce miała być zawsze empatyczna, wielokulturowa, socjalna, proekologiczna i – rzecz jasna – feministyczna. „Kolorowi” politycy mieli promować nie tylko ludzi własnej grupy kulturowej czy pochodzenia etnicznego, ale upominać się o tych najsłabszych w każdej grupie i niemal automatycznie utożsamiać się z innymi dyskryminowanymi grupami; mieli być promigranccy i wolni od rasizmu, ksenofobii czy bigoterii.

Geje i lesbijki mieli nie tylko dogadywać się między sobą, ale też być otwarci na osoby trans i queer, nie mówiąc już o tym, że znowu – niejako z samej swej istoty – mieli wspierać wszystkich ciemiężonych, w tym klasę robotniczą, biedotę, zwierzęta. A ekolodzy, poza troską o środowisko i inne gatunki, w równym stopniu troszczyć się mieli o własny gatunek i otoczenie, w którym żyją jego najsłabsi przedstawiciele, czyli o dobre miejsca pracy, tanie mieszkania i ochronę niezamożnych przed kosztami transformacji ekologicznej.

Tak oto polityka tożsamości, choć bazująca na identyfikacji partykularnych grup mniejszościowych, miała być nośnikiem nowego uniwersalizmu, włączającego wszystkich tych, którzy się dotychczas politycznie nie liczyli. Miała więc być kontynuacją, korektą i pogłębieniem uniwersalizmu starej lewicy, opartego niemal wyłącznie na przynależności do klasy pracującej.

Tak się oczywiście nie stało, i to nie tylko dlatego, że gdzieś po drodze zgubiono to, co miało pozostać pniem tego uniwersalizmu – a więc klasę – i skoncentrowano się jedynie na tym, co miało być wyrastającymi z tego pnia gałęziami – na partykularnych tożsamościach. Klasa niższa została wręcz zesencjalizowana, urasowiona i zdemonizowana po liniach kulturowo-obyczajowych jako jedna z wielu tożsamości: ta konserwatywna, obskurancka, nienawistna. Okazało się, że należy ją nawet nie tyle pokonać politycznie, ile odmówić jej racji bytu, otoczyć kordonem sanitarnym, uciszyć, ustanowić takie ramy debaty publicznej i widzialności, w których ona po prostu nie może przemówić, bo jest „faszyzująca” i inna nie może być.

Poza wyrzuceniem klasy niższej za burtę – i zawarciem sojuszu z klasą wyższą i wyobrażoną klasą średnią, tyleż po liniach kapitału gospodarczego, co kulturowego i symbolicznego – istnieje jeszcze jeden powód niepowodzenia konstrukcji tego nowego, wielobarwnego uniwersalizmu. Jest nim założenie, empirycznie błędne od samego początku, a ideologicznie łudząco podobne do argumentów konserwatywnych, że oto poglądy polityczne kobiety, przedstawiciela mniejszości etnicznej, potomkini imigrantów, geja, ekolożki można wyprowadzić bezpośrednio z czyjejś tożsamości. I że z żelazną niemal koniecznością będą to poglądy progresywne, obejmujące wszystkie linie wykluczenia i hierarchie, a nie tylko te, które dotyczą konkretnie tej osoby i jej podobnych.

W rasizmie chodzi o zarządzanie różnicą, niekoniecznie o kolor skóry [rozmowa]

Jeśli zatem dla prawicowca Żyd „z natury” był kosmopolitą i komunistą, gej – lewakiem, imigrant – prolem, a zielony miał być w środku czerwony, to idpolowiec w zasadzie się z prawicowcem w tym rozumowaniu zgadza, ale oczywiście inaczej je wartościuje. To, co dla prawicowca było źródłem tożsamościowego grzechu, dla idpolowca jest oznaką cnoty.

Tymczasem polityka tożsamości dobrnęła do momentu, w którym, zamiast budować więzi uniwersalizmu, coraz bardziej wewnętrznie dzieli, szatkuje i gettoizuje swoich podopiecznych, zamyka ich w węższym i węższym partykularyzmie. Tak dochodzimy do etapu, w którym „tożsamość” staje się oblężoną twierdzą – już nie tylko ze strony dyskryminującej i groźnej większości, a w szczególności jej niezamożnych i „nieoświeconych” warstw – ale również przez… inne mniejszościowe tożsamości.

Feministki czują się zagrożone przez osoby niebinarne, imigranci postkolonialni z byłego imperium brytyjskiego nie chcą napływu imigrantów z Europy Wschodniej, gejom z klasy średniej nie podoba się przegięta estetyka środowisk queerowych, mniejszości etniczne i seksualne też chcą „kochać swój kraj” i robić karierę w imperialistycznej armii, a ekolodzy pokładają nadzieję w „racjonalnych” korporacjach zamiast w irracjonalnym ludzie.

„Miejsca, które nie mają znaczenia”. Elity mają problem z politycznymi wyborami peryferii

Doskonałym przykładem tej równi pochyłej jest postać Suelli Braverman, brytyjskiej polityczki Partii Konserwatywnej, która w poprzednim i obecnym rządzie zawiaduje Ministerstwem Spraw Wewnętrznych. Jest córką imigrantów pochodzenia indyjskiego, którzy do Wielkiej Brytanii przybyli przez Mauritius i Kenię, ale określa się z dumą jako „dziecko Imperium Brytyjskiego” i jest wdzięczna za to, że Imperium okazało się siłą postępu w historii świata. Opowiada się za deportowaniem niemających prawa pobytu imigrantów z Afryki, wyjściem z Unii Europejskiej i wypowiedzeniem Europejskiej konwencji praw człowieka. Nie chce, żeby państwo prowadziło sektor edukacji – przejąć mają go rodzice, by zablokować polityki prowadzące do wyrównywania szans i zakazu segregacji dzieci ze względu na pochodzenie.

Casus Braverman unaocznia, jak naiwne i idealistyczne były dwa założenia. Pierwsze: że czyjaś tożsamość zawsze świadczy o nieuprzywilejowaniu. Bo właśnie nie świadczy: gej wychowany przez parę zamożnych lesbijek jest uprzywilejowany w stosunku do białego heteroseksualnego chłopca z prowincjonalnej klasy robotniczej, a córka z czarnej klasy średniej z dyplomem dobrego uniwersytetu ma w życiu łatwiejszy start niż córka białej kasjerki i ochroniarza. I drugie: że nawet w przypadku „tożsamościowego” nieuprzywilejowania taka osoba będzie automatycznie i konsekwentnie stać po stronie innych nieuprzywilejowanych, również obcych własnemu doświadczeniu.

Bo niekoniecznie tak będzie, jest wiele innych prawdopodobnych możliwości. Równie dobrze osoba z doświadczeniem wykluczenia może okazać się nuworyszką, która odcina się od grup, wśród których dorastała, i chcieć je odgórnie reformować. Może skupić się tylko na wyrywaniu krótkiej kołderki dla własnej grupy albo odziedziczyć uprzedzenia i stereotypy rozpowszechnione wśród swoich. Może głosić, że skoro jej samej się udało, to znaczy, że droga awansu jest otwarta dla wszystkich, a polityka równościowa jest fanaberią i niesprawiedliwością. Może pozować na progresywistkę, a w rzeczywistości wspierać tylko uprzywilejowane sektory w ramach mniejszościowych tożsamości, np. zamożnych imigrantów, czarną klasę średnią, dobrze wykształcone kobiety i przedsiębiorczynie, wielkomiejskich ekologów. Wreszcie, jako ktoś, kto dawniej miał pod górkę, może głęboko uwewnętrznić przekonanie, że w życiu trzeba rozpychać się łokciami i nie ma w nim miejsca na idealizm.

Jedynym zejściem z tej drogi jest dostrzeżenie, że różnica tożsamościowa wtedy i tylko wtedy może odgrywać pozytywną rolę w uniwersalistycznej i równościowej polityce, kiedy jej podstawą pozostaje klasa. Gdy płeć staje się pretekstem do konstrukcji niesprawiedliwego podziału pracy; gdy pewne grupy są – ze względu na swoje pochodzenie, wygląd zewnętrzny, zachowania – urasawiane jako podklasa; gdy migranci są w demagogiczny sposób wyrzucani poza nawias klasy pracującej; gdy osoby LGBTQ przedstawia się jako dewiantów po to, by wzmocnić normatywny przekaz, że ludzie pracy powinni być „porządni”, „normalni” i „nieroszczeniowi” – albo gdy klasie robotniczej i jej stylom życia odmawia się zdolności do ekologicznego, tj. oszczędnego i wydajnego prowadzenia gospodarstwa domowego i wrażliwości na przyrodę.

Pogadajmy o kasie i klasie

W takich przypadkach tożsamość może (ale podkreślmy: nie musi) lepiej ujawnić podziały klasowe i zdefiniować klasową politykę. Ilekroć jednak tożsamość odsuwa naszą uwagę od klas społecznych, zastępuje walkę klas bezklasowymi wojnami kulturowymi albo w zamaskowany sposób staje się narzędziem prowadzenia klasistowskiej polityki, wówczas przestaje mieć cokolwiek wspólnego z lewicowym stanowiskiem i staje się nową ideologią klas posiadających – tym bardziej niebezpieczną, że przemawiającą już nie językiem tradycji, hierarchii i przywileju, ale pozornie w terminach postępu, inkluzji i równości.

To świat platform fundowanych przez wielki kapitał na paradach LGBTQ, to świat przedsiębiorczyń z Kongresu Kobiet, to świat „zielonych kapitalistów” reklamujących swoje gadżety, które mają uratować planetę.

Ślepy zaułek, do którego doprowadziła nas równia pochyła polityki tożsamości, nie powinien jednak rozniecać w nas „lewicowej melancholii” – jak określiłaby ją Wendy Brown – za starymi, dobrymi czasami polityki klasowej bez tożsamości. Jeśli coś idpolowi zawdzięczamy, tym czymś jest demaskacja faktu, że rzekomo beztożsamościowa polityka klasowa była ufundowana na licznych liniach wykluczenia i hierarchii: robotnicy fabryczni byli w niej uprzywilejowani kosztem innych ludzi pracy, męscy „żywiciele rodziny” w stosunku do wykonujących prace „kobiece”, uzwiązkowiony biały proletariat względem mniejszości rasowych i imigrantów, a globalna Północ w relacji do globalnego Południa.

Ken Loach: Jeśli nie rozumiemy walki klas, nie rozumiemy zupełnie nic

Rzecz w tym, że odsłonięcie tożsamościowego charakteru pozornie „czystej” polityki klasowej nie musi – i nie powinno – skutkować rejteradą na pozycje rzekomo „bezklasowej” polityki tożsamości. Z lewicowego punktu widzenia tożsamość ma znaczenie o tyle, o ile może pomóc w pełniejszym zdefiniowaniu i zorganizowaniu klasy, bo tylko odniesienie do klasy daje dostęp do tego, co uniwersalne, co przyczynia się do rzeczywistego, materialnego i symbolicznego wytwarzania i obrony wspólnie zamieszkiwanego świata.

**
Łukasz Moll – socjolog, filozof, publicysta.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij