– Odważyłam się, bo czułam, że akurat ta koleżanka mnie wysłucha. Wypowiedzenie tych słów dużo mnie kosztowało: Ania, wiesz co, jak się wtedy do ciebie nie odzywałam przez dwa miesiące, to byłam w ciąży i miałam aborcję. Ona tylko złapała mnie za rękę i powiedziała: OK!
„Krzyczałem, że aborcja jest OK. Ale w sumie to nie wiem dlaczego… Bo aborcja nie jest OK” – stwierdził mój kolega, gdy siedzieliśmy u znajomych po powrocie z jednego z protestów. Razem z koleżanką zaczęłyśmy z nim dyskutować. Wyjaśniać. A on nadal swoje. „Bo to jest jednak dziecko i to nie jest tak, że kupujesz aspirynę” – mówił.
Wtedy tak się zdenerwowałam, że przy nich wszystkich powiedziałam: „Słuchajcie, ja miałam kiedyś aborcję i nie chcę słuchać, że to nie jest OK. Bo to jest coś, co robimy dla siebie, żeby zatrzymać swoje życie”. Wydarłam się na niego. Przy wszystkich znajomych i przyjaciołach, którzy nie wiedzieli, że miałam aborcję…
Video: Agata Grzybowska/RATS Agency
***
Ania Żak zwlekała siedem, może osiem lat. Już nie pamięta. Wydawało jej się, że nie powinna o tym mówić.
– To kontrowersyjny temat, lepiej zachować to dla siebie.
Skończyła studia, wyjechała z Polski. Po powrocie postanowiła porozmawiać z przyjaciółką. Od aborcji Ani we wrocławskim mieszkaniu studenckim minęły wtedy cztery lata.
– Mówienie o tym przyszło mi z trudem. Dużo płakałam – wspomina. – Miałam wrażenie, że opowiadam jej o czymś strasznym. Przez to ona też zaczęła płakać. Nigdy nie usłyszałam od niej niczego złego, typu: Boże, co ty zrobiłaś. Była przerażona moim płaczem, spazmami, w które wpadłam. Po wszystkim poczułam się dużo lepiej. To nie spoczywało już wyłącznie na moich barkach.
Trzydziestolatka uśmiecha się na to wspomnienie. Jakby patrzyła na siebie sprzed lat z boku. Bawi się kubkiem. Okręca sznurek od torebki herbaty wokół palca. Siedzimy naprzeciwko siebie w biurze w centrum Warszawy. Jest listopadowy wieczór. Gdyby odbywał się protest, teraz by na nim była. Nie opuściła żadnego. Podczas demonstracji wpada „w euforyczne stany”. Ale wciąż brakuje jej rozmów na temat aborcji. Takich zwykłych, między ludźmi.
– To nie musi być skomplikowane – mówi. – Myślałam na przykład o ławeczkach w parku, gdzie można usiąść i otwarcie pogadać o aborcji. Taki speed dating. Wzięłabym w tym udział. Mogłabyś przyjść i zadać mi pytanie, a ja bym ci odpowiedziała. Temat stałby się może łatwiej przyswajalny, gdyby ludzie poznali osoby, które zdecydowały się na aborcję. Zobaczyliby, że nie jesteśmy żadnymi szalonymi, żądnymi krwi feministkami. Wydaje mi się, że niektórzy tak nas postrzegają. Gdyby nas lepiej poznali, to byliby może mniej przestraszeni. Bo nie jesteśmy żadnymi morderczyniami…
– Niektórzy wzdrygają się na samą myśl o aborcji, boją się tematu – zauważa Lena, która prosi o niepodawanie swojego nazwiska. – Może są zbyt zapatrzeni w jeden model życia. Nie dopuszczają do siebie tego, że można dokonać innych wyborów. Co nie oznacza, że gorszych. Przypuszczam, że ludzie boją się otwartej, szczerej rozmowy, bo ta mogłaby im uświadomić, że są w błędzie. Naruszyłoby to ich strefę komfortu; wywróciłoby do góry nogami sposób, w jaki zostali wychowani. Gdyby runął jakiś filar, na którym zbudowałam swoje życie, to też by to mną wstrząsnęło. Musiałabym się z tym oswoić. Potrzebowałabym czasu, aby się otrząsnąć.
Trudno prowadzić dialog, jeżeli obie strony pozostają w swojej „różowej bańce”, jak to określa Lena.
– Mówię zarówno o przeciwnikach, jak i zwolennikach aborcji. Okopujemy się na swoich stanowiskach. Brakuje nam otwartości na drugiego człowieka. I tak czy inaczej unikamy tematów, które budzą dyskomfort.
– To naturalne – wyjaśnia psycholożka Izabela Barton-Smoczyńska. – Nasza psychika odsuwa od siebie zbyt skomplikowane i niejednoznaczne tematy, jak aborcja. Udajemy, że nie ma problemu, ponieważ sytuacja nas przerasta. Nie wiemy, jak zareagować. Bo nie mamy gotowego skryptu na ocenę sytuacji konkretnej kobiety.
czytaj także
To rozszczepienie powoduje osłabienie naszej psychiki – bo jakaś część emocji, sposobu reagowania na rzeczywistość zostaje wyparta. Stajemy się przez to słabsi. Ten mechanizm zachodzi również na poziomie społeczeństwa.
– Rozszczepiliśmy się też jako umysł zbiorowy – dodaje Barton-Smoczyńska. – W przypadku aborcji doprowadziło to do wyjaskrawienia opinii. Nie chcemy już nawet zrozumieć drugiej strony. Dyskusja toczy się wokół „pozwolimy, nie pozwolimy”. Nie ma dialogu o tym, co czyni nas silniejszymi i pełniejszymi.
Walka ze stygmatyzacją
– Wciąż nie do końca radzę sobie ze stygmatyzacją – przyznaje Ania Żak. – Wmówione mi przeświadczenie, że przeżyłam coś strasznego, nadal siedzi w mojej głowie. Zdaję sobie sprawę z tego, że to irracjonalne, bo aborcja była pierwszym momentem w moim życiu, kiedy tak naprawdę o siebie zadbałam. Nigdy nie wątpiłam w słuszność tej decyzji.
Mimo to na początku opowiadała o swoim doświadczeniu z płaczem.
– Przez to mój coming out przypominał wyznawanie jakiejś traumy czy zwierzanie się ze swojej słabości – dodaje Ania. – Potem milczałam przez następne trzy czy cztery lata, bo chciałam na tyle pozbyć się stygmy, żeby zacząć mówić o swojej aborcji w konstruktywny sposób. Bez drżenia w głosie, bez płaczu. Tak jak ostatnio. Poczułam się przez to pewniej. Czułam, że czerpię siłę z tego doświadczenia.
Podświadomie czuła, że sama „nakłada na siebie tę stygmę”. Autostygmatyzacja nie wzięła się znikąd, podkreśla: – Rzeczywistość wokół ciebie powtarza, że aborcja jest złem. I ty – jako dziecko, nastolatka – tym nasiąkasz. Później zajmuje ci trochę czasu, żeby sobie uświadomić, że masz prawo do pewnych emocji i własnych decyzji. Masz świadomość, że nie wszystko, co ci wpajają, jest jedyną receptą na życie.
Nie wszyscy znajomi i bliscy wiedzą o jej aborcji. Potrzebuje jeszcze trochę czasu. Bo uwalnianie się spod stygmatyzacji to proces.
Jak słucham Natalii Broniarczyk, to przestaję się bać
Paulina, która prosi o niepodawanie prawdziwego imienia, czuje podobnie. O jej aborcji od początku wiedziało wąskie grono przyjaciółek. Zawsze otwarcie mówiła o tym, że nigdy nie zostanie matką, a jak zajdzie w ciążę, to usunie. Tak też się stało w lutym tego roku. Po trzech tygodniach „była z powrotem sobą”, ale uczucie wstydu pozostało.
– Dorastałam w przeświadczeniu, że dojrzałym, wielkomiejskim, wykształconym feministkom nie wypada wpadać – jest przecież antykoncepcja – mówi Paulina. – Przez to czułam się taka nieodpowiedzialna. Wśród przyjaciółek, którym opowiedziałam o swojej decyzji, była jedna osoba z doświadczeniem aborcji. Ale nie czułam się przez to lepiej. Ona zrobiła to dawno temu, jak była jeszcze bardzo młoda. A ja już dawno przekroczyłam trzydziestkę. Więc nie dość, że stara, to jeszcze głupia. Poza tym ja totalnie wpadłam. Nie zabezpieczyłam się w trakcie owulacji. Nie wzięłam tabletki po. Co innego, jak ci guma pęknie czy zajdziesz w ciążę mimo wkładki. Wtedy jesteś moralnie wyżej niż taka „trzpiota” jak ja, która została ukarana za niefrasobliwość.
Paulina pozbyła się poczucia winy po letnim obozie „aborcyjnym”, organizowanym przez Aborcyjny Dream Team (ADT).
– Dotarło do mnie, że przecież nie muszę się tłumaczyć na każdym etapie swojego życia. Bo tak to niestety wygląda: urodzisz za wcześnie – to źle; urodzisz za późno – też źle. Chcesz urodzić po czterdziestce? – powiedzą ci, że jesteś nieodpowiedzialną cipą. Wpadniesz, jak masz 47 lat? No babcia! To koniec świata. A jak w ogóle nie chcesz mieć dzieci? Jebnięta! Chora! Pamiętam, jak z pięć lat temu moja kuzynka spytała, czy się nie boję, że ludzie pomyślą, że ja jestem jakaś chora, bo nie mam dzieci. Że nie mogłam. No i co?
Paulina patrzy mi prosto w oczy. Uśmiecha się rozbrajająco i wzrusza ramionami. Im więcej czasu mija od jej aborcji, tym pewniej się czuje. To też wpływ kobiet z ADT.
– Jak słucham Natalii Broniarczyk, to przestaję się bać. Pamiętam ten moment, kiedy zrobiłam test i zaczęłam szukać informacji w internecie. Byłam cała roztrzęsiona… Też za sprawą dystopijnych seriali, których się naoglądałam. Poważnie zastanawiałam się, czy nie przeglądać stron, gdzie zamawia się tabletki w oknie incognito. Wtedy jeszcze gadałam na Messengerze, zamiast przejść na Telegram czy szyfrować wiadomości. Bo w końcu każdy twój ruch w sieci jest monitorowany… Z jednej strony wiedziałam, że zamawianie tabletek nie jest niczym nielegalnym, ale z drugiej, nie chciałam być kojarzona z tym, co robię.
Pierwszy raz o swojej aborcji napisała anonimowo, na prośbę administratorki grupy na Facebooku.
– Jak jesteś już po i dociera do ciebie, że w żaden sposób cię to nie dotknęło, że nie płaczesz, to sobie myślisz: gdzie to wielkie hallo. What’s the problem? Dlaczego żyjemy w tej ciszy? Dlaczego o tym nie mówimy?
W lutym Paulina jeszcze nie wiedziała, że prawdopodobnie co trzecia Polka dokonała aborcji.
– Ale w tym momencie swojego życia wydaje ci się, że jesteś jedyna na świecie – mówi.
Dlatego Paulina zamierza poruszać temat, kiedy i gdzie się tylko da – żeby „żadna kolejna osoba nie czuła się sama w niechcianej ciąży”. Nie widzi się na barykadach, nie ma potrzeby mówienia o swoim doświadczeniu publicznie, ale chętnie pomaga na forum „Kobiety w sieci”.
Nie wie za bardzo, co powiedzieć o własnej aborcji.
– Była wczesna, książkowa, niezbyt bolesna. To było nowe doświadczenie i tak do tego podeszłam. Zamknęłam oczy i skoczyłam. Okazało się, że to było takie nic. I to całe straszenie: że dramaty, że smuteczki. Że robisz coś wielkiego. Złego. Że to cię musi dotknąć. A ja wstałam rano i się cieszyłam. Bo dostałam drugą szansę.
Ale radość przesłoniło poczucie, że „nie wypada się tak cieszyć. Bo to jest takie nieodpowiedzialne. Tak sobie wpadać i usuwać. Niedojrzałe. A ja jestem taką poważną pańcią”. Trochę czasu minęło, zanim Paulina przestała „źle się czuć z tego powodu, że nie jest jej źle”.
Zasada sprawiedliwości społecznej Lernera tłumaczy, dlaczego tak łatwo się obwiniamy, wyjaśnia psycholożka Barton-Smoczyńska: – Skoro się stresuję i odczuwam dyskomfort, to znaczy, że coś jest ze mną nie tak. Bo tracę kontrolę nad sytuacją: nie mogę na przykład swobodnie opowiedzieć o swojej aborcji, bo boję się oceny społeczeństwa. Czuję się jak przestępca, bo nie mam możliwości legalnego przerwania ciąży. Psychika stara się w takiej sytuacji odzyskać kontrolę i zmusza mnie do znalezienia przyczyny nieprzyjemnego stanu. I wmawiam sobie, że skoro czuję się źle, to znaczy, że jestem złym człowiekiem. Bo dobrym ludziom nie przytrafiają się złe rzeczy. W takim myśleniu nie ma miejsca na niuanse, na szersze spojrzenie na sytuację. Wpadamy wtedy w myślenie tunelowe. W tym przypadku kobieta postępuje ze sobą w dokładnie w ten sam sposób, w jaki traktuje ją społeczeństwo: ocenia. Bo siebie nie rozumie. A to jest wąska droga.
Dlatego tak ważna jest przestrzeń do rozmowy, zaznacza Barton-Smoczyńska.
– Żeby ponazywać uczucia i emocje, które towarzyszą podejmowaniu decyzji – mówi. – Wtedy osoba dokonująca wyboru będzie bardziej rozumiała siebie. Przez to nie będzie już tak bardzo podatna na ocenę społeczną. Wyzbędzie się myślenia: wpadłam, to mój problem. Muszę go rozwiązać.
– Szersze spojrzenie na aborcję może też doprowadzić do tego, że zmniejszy się przepaść między stanowiskami pro-life i pro-choice. Wyjdziemy z tunelu. I w końcu dostrzeżmy w osobie z doświadczeniem aborcji człowieka – dodaje Barton-Smoczyńska.
To nie jest tylko sprawa prywatna
– Bo w całej dyskusji zapomina się, że za zabiegiem stoi ktoś z krwi i kości. Ktoś, kto czuje i słyszy wszystko, co się mówi. A to jest ciężkie – przyznaje Lena, która z niepokojem patrzy na obecny rozwój wydarzeń.
– Pozytywne jest to, że temat aborcji się wylał – dodaje. – Jest jak wyciśnięta z tubki pasta do zębów – nie wepchniesz go z powrotem. To już nie jest prywatna sprawa, bo należy do publicznego dyskursu. Szkoda, że nie podchodzimy do tego w konstruktywny sposób: zamiast podzielić się doświadczeniami, wynieść jakąś lekcję i pójść do przodu, urządza się nagonki. To dla mnie przykre. Na szczęście mam silniejszą psychikę i trochę to po mnie spływa, ale wiem, że są dziewczyny, które bardzo przeżywają obecną sytuację. Manipulujące materiały, których teraz jest pełno w mediach, sprawiają, że zaczynają roztrząsać swoją decyzję. Zastanawiają się, czy na pewno dobrze postąpiły. Cieszę się, że tak nie jest w moim przypadku. Nie wiem, co bym zrobiła z takimi myślami.
Lena uśmiecha się niepewnie. Jest spokojna, ma wszystko poukładane, jak zapewnia.
Decyzję o aborcji podjęła „w maksymalnym stresie i niesprzyjających okolicznościach”, na trzecim roku studiów. W trakcie pisania pracy licencjackiej.
– Stwierdziłam, że wolę poświęcić część siebie, żeby zostać matką później, kiedy będę na to gotowa. Miałam poczucie, że postąpiłam odpowiedzialnie. Nie chciałam sprowadzić na świat osoby, która nie jest niczemu winna. Więc wolałam wziąć na siebie ciężar stygmatyzacji, niż później podświadomie odgrywać się na swoim dziecku – bo tak też się zdarza.
Przez pierwsze półtora roku Lena milczała.
– Nie miałam poczucia, że mogę o tym z kimś porozmawiać. Bałam się reakcji otoczenia. Musiałam trochę pożyć z tą sytuacją, oswoić się z emocjami. Dopiero jak sobie wszystko ułożyłam, byłam gotowa wyjść z tym do kogoś innego. Skonfrontować siebie z inną osobą – mówi.
Myślała, że umrze ze strachu, zanim to opowie.
– Ale się odważyłam, bo czułam, że akurat ta koleżanka mnie wysłucha. Wypowiedzenie tych słów dużo mnie kosztowało: Ania, wiesz co, jak się wtedy do ciebie nie odzywałam przez dwa miesiące, to byłam w ciąży i miałam aborcję. Ona tylko złapała mnie za rękę i powiedziała: OK! Tego potrzebowałam: to było jak głęboki wdech i wydech. Tak poczułam to OK. Później padły pytania: jak, gdzie. Gadałyśmy przez trzy godziny. To było takie odświeżające, otworzyło mnie na siebie i innych.
Lena cała promienieje na to wspomnienie. Bierze głęboki wdech. I wypuszcza powietrze z ulgą.
czytaj także
Dużo lżej czuje się też Ania Żak. Już dawno chciała przerwać ciszę. Ale nie wiedziała jak. Zaczęła od wzięcia udziału w manifeście ADT „Robimy aborcję”.
– Wspominałam nawet o tym znajomym. Ale oni chyba nie do końca zrozumieli, o co w tym chodzi. Potem na kolażu wypatrzyłam koleżankę. Nie wiedziałam, że też miała aborcję. Ona też mnie rozpoznała i napisała do mnie. Coraz bardziej zaczęło do mnie docierać, że jeżeli chcemy, aby aborcja była legalna, to musimy o niej zacząć mówić jak o normalnej rzeczy.
Nie widzi siebie podczas zbiorowych coming outów, które ostatnio miały miejsce w Warszawie, ale zapytana na ulicy o swoje doświadczenie nie miałaby zahamowań, aby odpowiedzieć na wszystkie pytania. Nasze spotkanie trwa półtorej godziny.
– Dobrze mi się rozmawiało – pada po wyłączeniu dyktafonu. – Nigdy nie użyłam tak wielu słów, aby opisać swój stosunek do aborcji. Cieszę się, że w końcu przełamałam tę ciszę. Myślę, że gdybym nie zaczęła o tym mówić, tobym sobie wszystkiego tak dobrze nie poukładała. Mówienie o swoim doświadczeniu to taka autoterapia. Podczas rozmowy automatycznie weryfikujesz rzeczy, które wypowiadasz na głos. Z czasem zmienia ci się perspektywa. Trzeba mówić o tym na głos. Bo dopóki nie ponazywamy pewnych emocji, dopóty nie będziemy w stanie w pełni zrozumieć, co się wydarzyło. Marzy mi się taki dyskusyjny klub aborcyjny, żeby się spotykać i pogadać o aborcji. Może to przesada – po prostu jestem tym wszystkim tak podekscytowana, że teraz bym z wszystkimi gadała. Może to już zakrawa na wścibstwo. Ale ja nie muszę znać szczegółów. Chcę po prostu wiedzieć, co myślą osoby po aborcji i osoby, które jej nie miały.
**
Ula Idzikowska – dziennikarka, reporterka. Absolwentka filologii niderlandzkiej, literatury porównawczej i dziennikarstwa śledczego.
***
Materiał powstał dzięki wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg.