Kraj

Kość ogonowa miękiszona, czyli Kultura Liberalna adoptuje Terlikowskiego

Polubowność Platformy w relacjach z konserwatyzmem utorowała drogę do władzy skrajnej prawicy. Romans liberałów z talibami miał zaszachować Kaczyńskiego – ale wyszło odwrotnie. Dzisiaj błędy wujów z PO powtarza „Kultura Liberalna”. Bezsensowne? Wkurzające?

Środowisko „Kultury Liberalnej” reklamuje się jako matecznik odmłodzonego liberalizmu. To ściema, bo ich projekt ma naturę miękiszona w średnim wieku. I konserwatywną kość ogonową. Kulturalni są teczkowymi „centryzmu”, których postarza podwójna skleroza.

Po pierwsze, nie pamiętają, jak bardzo radykalny bywał klasyczny liberalizm. Po drugie, zapomnieli, jak potwornie represyjny jest polski „centryzm”.

Wyłazi to wszystko z worka, gdy Karolina Wigura siada z Tomaszem Terlikowskim przy okrągłym stoliku – i szydełkują przyjazną gawędę. Rodzi się z niej słabowita książeczka Polka ateistka kontra Polak katolik (2023). Nie wiem, czy to zdrowy odruch, ale muszę bobasowi zlustrować pieluchy.

W latach 90. w społeczną potęgę Kościoła wierzyło tylko środowisko „Gazety Wyborczej” [rozmowa]

Wolności świeczkę, talibanowi Podkarpacie

Procedura będzie szybka. Proponuję skrót lekturowy, bez grzebania w niuansach, bo Polka ateistka… nie grzeszy subtelnościami. Dyskurs toczy się w kredensie, gdzie kindersztuba jest ważniejsza niż pogłębiony namysł. Kontredans wzajemnej adoracji ślizga się po łebkach, celebrując przesłodzoną kawusię.

Czemu zatem nie podsumować Polki ateistki… w trybie doraźnym? Powiem tak, od razu spoilerując: Terlikowski wychodzi z tego cało. Jest po prostu sobą, czyli obleśnym fundamentalistą w perfumowanym garniaku. A ona? Zalicza blamaż ideologiczny. Jej ateizm i liberalizm okazują się sklejone z nieprzetrawionych sprzeczności, nafaszerowanych zabobonami.

Widać to w kontrolnym świetle kwestii zasadniczej. Co jest istotą liberalizmu? Wolnościowy pluralizm, pozwalający każdemu wybierać model życia zgodnie z indywidualnymi preferencjami. Społeczeństwo liberalne musi być przynajmniej formalnym gwarantem tego pluralizmu. Innymi słowy, posiadać konstytucję oraz ustawodawstwo umożliwiające obywatelom i obywatelkom podejmowanie decyzji życiowych zgodnie z ich zróżnicowanymi poglądami i potrzebami.

III RP nie zdała egzaminu z pojętej w ten sposób demokracji liberalnej. Ustawa zasadnicza została w dużym stopniu napisana pod kościelne dyktando – i tak ją interpretowano podczas kluczowych sporów: o prawo do aborcji, klauzulę sumienia, równouprawnienie osób nieheteronormatywnych.

Liberałowie mają rację, zostało to bezstronnie udowodnione

Wigura zdaje się to rozumieć. Dlatego popiera opcję pro-choice oraz małżeństwa jednopłciowe. Zarazem jednak – jako „centrystka” – inwestuje w polubowny symetryzm. Liberalna owieczka powinna być cała, ale i wilk katolicyzmu syty. Dla pierwszej świeczka, dla drugiego gromnica lub całe Podkarpacie, jeśli tam wygra wybory. Rezultat? Zamiast zdrowego pluralizmu patologiczna „samorządność”. W jej ramach katolicy będą gromili wolność niewierzących wszędzie tam, gdzie religijny zabobon zdobędzie wyborczą większość.

A wszystko w imię zgody narodowej. „Jeśli zgodzimy się, że aborcja i edukacja seksualna są z jakiegoś powodu bardzo dzielącymi tematami w naszym społeczeństwie, to moglibyśmy powiedzieć, że pozostawiamy bardzo wiele w gestii decyzji ludzi” – proponuje ateistka. I dodaje: „niech ludzie sami zdecydują, czy chcą edukację seksualną w swojej szkole. O tym mogą zdecydować rodzice i dyrekcja”. Podobnie w kwestii aborcji: „przyjmijmy dość liberalne przepisy i pozostawmy decyzje moralne ludziom”.

Wynika to z pozornie liberalnego przekonania, że rząd nie powinien odgórnie ingerować w dylematy etyczne obywateli. Niech ludzie rozstrzygają je pojedynczo lub na poziomie lokalnym. Co jednak z tymi rodzicami, którzy chcą szkolnej edukacji seksualnej, ale zostali przegłosowani przez rodziców katolików? Co w sytuacji, gdy dyrekcje wszystkich ośrodków zdrowia na Podkarpaciu podejmą decyzję o nieprzeprowadzaniu legalnej aborcji – a urzędnicy stanu cywilnego odmówią udzielania ślubów gejom i lesbijkom?

Polka odpowiada z głupkowatą beztroską: „Nie wiem”. A przecież wiadomo, co jest grane. W takim przypadku rodzi się autorytaryzm, który klasyczni liberałowie nazywali tyranią większości. John Stuart Mill uważał, że czasem bywa ona trudniejsza do wykorzenienia od despotyzmu ustawodawczego i instytucjonalnego. Jest wszak nie tylko dyktaturą bezosobowych urzędów, lecz również zamordyzmem przesądów, jakie kultywują pojedynczy urzędnicy. Jeśli pozwolimy, by ich „sumienia” tyranizowały innych – dlatego że inni są w wyborczej mniejszości – demokracja będzie tylko z pozoru liberalna.

Wigura mogła o tym zapomnieć, bo traktat Milla O wolności powstał dawno temu. Powinna jednak pamiętać, co pisał amerykański liberał Ronald Dworkin, którego książka Life’s Dominion (1993) miała podobno duży wpływ na jej myślenie o aborcji. Otóż zdaniem Dworkina poszczególne stany nie mogą uniemożliwiać obywatelom dostępu do aborcji. Z kolei rząd federalny musi im zagwarantować możliwość skorzystania z prawa do wolnego wyboru. Konkluzje wynikające z rozumowania Wigury (oddajmy talibom np. Podkarpacie) nie zdają więc testu spójności ze źródłami, na jakie sama się powołuje.

Poza wszystkim – jako tytułowa ateistka nie może nie rozumieć, w jakim kraju żyje tu i teraz. I do jakiego zdziczenia prowadzi „demokratyczny” dyktat katolickich „sumień”.

Od Gierka i Chomejniego do czerwonego Batmana: Polska w spirali nieustających przyspieszeń

Symetrystka adoptuje taliba

Co z prawami mniejszości, z adopcją dzieci przez małżeństwa nieheteronormatywne? Polka popiera, ale blado, bo blednie na myśl o tęczowym radykalizmie. Dlatego czuje miętę do Terlika i nabiera rumieńców, gdy na wokandzie staje kwestia przygarnięcia zreformowanego fundamentalisty przez centrum. Nie dziwota – oboje nadają na falach dialogu i umiaru.

„Nie chciałabym żyć ani w świecie zbudowanym przez Kaję Godek, ani przez Martę Lempart” – deklaruje w rozmowie z Terlikowskim, opublikowanej na stronie „Kultury Liberalnej”. „Ja też nie chciałbym” – sekunduje jej kandydat do adopcji. I tak powstaje lustrzany krąg, narcystyczna polka wzajemnej adoracji. Tańczymy ją wokół totemu ugody.

Marta Lempart. Radykalizm w kleszczach oportunizmu

„Trzeba cierpliwie wyznaczać kolejne elementy kompromisu” – to credo Wigury, sformułowane w Polce... Proste? „To bardzo proste. Bo nie jesteśmy radykałami. Bo oboje usiłujemy budować centrum. Nawet jeśli to centrum jest bardzo rozległe i z jednej strony wychylone bardziej w lewo, a z drugiej w prawo” – klaruje Wigura w promującym książkę wywiadzie, który kilka dni temu ukazał się na portalu Gazeta.pl.

Prawe skrzydełko takiego centryzmu Terlikowski podsuwa na tacy. A w pakiecie idzie kompromis: związki partnerskie tak, „małżeństwa jednopłciowe” nie.

Ateistka z jednej strony nie kupuje skrzydełka, ale z drugiej nie wyrzuca go też do zsypu. Pieści się z nim, dosypuje empatycznych drożdży, podlewa wazeliną. Pozwala mu tyć. Jest to szkodliwe nie dlatego, że sensowny liberalizm powinien już na wejściu zglanować ideę związków partnerskich. Problem polega na tym, że argumentacja Terlikowskiego przeciw małżeństwom jednopłciowym uniemożliwia zaadoptowanie go przez liberalną demokrację.

W skrócie. Sednem małżeństwa ma być prokreacja. Z tego powodu należy je zarezerwować wyłącznie dla par biologicznie zdolnych do rozrodu. Przekonuje o tym Księga Rodzaju i genderowy mit Adama i Ewy, który jest nie tylko mitem. Za nim wszak „stoi rzeczywistość transcendentna”. Przekładając biblijną bajdę na rodzime narzecze: bozia z nieba podyktowała nam znak równości między małżeństwem a wysiadywaniem jaj.

Zmitologizowany w ten sposób biologizm świetnie zaaklimatyzowałby się w Lebensbornie. Nie odstrasza to Wigury. Ale właśnie w konfrontacji z biologizmem katolicyzmu wychodzi na jaw jej poznawcza i polityczna słabowitość.

To zresztą wada genetyczna, zasadniczo obciążająca symetryzm i centryzm. Pierwszy nie rozumie problemu kluczowego. Agresywne przesądy religijne nie są takimi samymi poglądami jak inne, ponieważ nie godzą się na demokratyczną weryfikację (przecież bozi nie wybiera parlament). Dlatego będą zawsze sabotować liberalną demokrację. Drugi nie kuma, że adopcja talibów do politycznego „centrum” osłabia jego instytucje: media, partie, parlamenty, sądy itd.

Niedawno przerobiła to Platforma Obywatelska, bez sukcesów. Dopieszczała różnych oblatów (Królikowski), pastorów (Godson), zatwardziałych bigotów (Biernacki). Nie wzrosła przez to spoistość partii, a jej skuteczność we wzmacnianiu liberalnej demokracji – spadła.

To właśnie polubowność Platformy w relacjach z konserwatyzmem utorowała drogę do władzy skrajnej prawicy. Romans liberałów z talibami miał zaszachować Kaczyńskiego – ale wyszło odwrotnie. Dzisiaj błędy wujów z PO powtarza „Kultura Liberalna”. Bezsensowne? Wkurzające? 

Na pohybel wielonarodowym wampirom. Jakiej popkultury potrzebuje lewica?

Niech im dokopie nasz Superaltern

Nie napisałbym tego felietonu, gdyby nie post Renaty Lis na Facebooku. Czytając promocyjny wywiad, jaki Gazeta.pl zafundowała Wigurze i Terlikowskiemu, Lis szydzi z szopki, jaką odjaniepawla „Polka ateistka” i „Polak katolik”. To duet narcyzów klejących się do siebie i lepiących rzekomo lepszą Polskę. Patrzą sobie w oczka jak w lusterka, spijają z dzióbków uprzejmości – i bez żenady planują życie innym, niepodzielającym ich wiary w liberalno-katolicki ekumenizm:

„W ramach tej operacji super glue” oboje „układają między sobą kwestię «małżeństw jednopłciowych», która żadnego z nich osobiście nie dotyczy”. Epatują zadowoleniem z tego, że „swoim «dialogiem» tak pięknie przezwyciężają polaryzację”. Jednocześnie zupełnie nie widzą, jak „koszmarna w samej swojej strukturze jest ta sytuacja”.

Patrząc na nich, Lis z gniewem rozpoznaje pozycję, na jaką spycha ją ten konkretny dialog i wszystkie inne, zaprogramowane według wzorca „centrowego”. Konkluzja posta brzmi: „jestem subalternem”.

Subaltern to przedstawiciel/ka mniejszości tyranizowanej lub marginalizowanej przez większość. Bez prawa do decydowania o sobie, może tylko patrzeć i słuchać, jak decydują inni.

I rzeczywiście. W III RP ci, co nie wierzą w błogosławione skutki kompromisów między libkami i katolami; ci, którzy żądają Polski świeckiej i równościowej – są systemowo spychani na pozycje subalternów. Przez ojców założycieli i ich progeniturę: obłudników pokroju Terlikowskiego oraz prymuski takie jak Wigura.

Lis zatem ma rację. Od siebie jednak dodam, że trzeba to wreszcie zmienić. Przestańmy grzecznie milczeć, bezradnie patrzeć. Stawajmy się superalternami.

Medalik? Celująco dobre zachowanie? Białe rajstopki i rękawisie? Kremówkowy knebelek? Nie, w końcu załóżmy glany. Cel? Okrągły stolik, przy którym od trzydziestu lat święci się plenum „centrowych” przyjemniaczków.

Wyprowadzenie kopa można trenować na wiele sposobów. Mnie osobiście szkolili starzy liberałowie i marksiści. J.S. Mill twierdził: „despotyzm jest uprawnioną formą władzy w odniesieniu do barbarzyńców”. Herbert Marcuse przekuł tę maksymę w lewicowy młot na prawaków. Większość z nich to barbarzyńcy – zamiast się z nimi cackać, traktujmy ich z buta. Dlatego, parafrazując klasyka, nucę: Zapukajmy do nich z rana, potem noga – dupa – brama!

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz Kozak
Tomasz Kozak
Marksista
Łączy sztuki wizualne z filozofią, literaturoznawstwem i naukami politycznymi. Autor książek: Wytępić te wszystkie bestie? (2010), Akteon. Pornografia późnej polskości (2012), Poroseidy. Fenomenologia kultury trawersującej (2017). Aktualnie pracuje nad książką inspirowaną zaproponowanym przez Marka Fishera pojęciem libertariańskiego komunizmu.
Zamknij