Kraj

Raport o stanie ludzkich serc

U wszystkich tłumaczy, z którymi rozmawiałyśmy na dworcu w Przemyślu, stwierdziłyśmy objawy ostrego stresu. U wielu osób pracujących tam dłużej niż trzy dni może wystąpić kliniczny zespół stresu pourazowego – PTSD. Ludzie pomagają do upadłego i łamią im się serca.

Trzy dni temu wracałyśmy samochodem z Przemyśla. Milczałyśmy dłuższy czas, próbując przetrawić doświadczenia wcześniejszych dni i powstrzymując się przed płaczem. Gdzieś w okolicach Białobrzegów przez zaciśnięte gardło wychrypiałam: „za maksymalnie pięć dni to wszystko pierdolnie”.

Dziś obudziłam się jeszcze przed świtem, po trzech godzinach snu. Od rana widzę, że na grupach wolontariuszy, którzy wspierają Ukraińców, panuje jeden temat: ludzie nie dają rady. Jedni się wzajemnie wspierają, dodają sobie otuchy, podpowiadają, skąd wziąć zasoby, pieniądze, siły. Inni piszą z irytacją, czasem nawet agresją: „Gdzie teraz jesteście, gdy te tysiące ludzi was potrzebują? Polansowaliście się przez pierwsze dwa dni, a teraz już się znudziło, tak?”.

Pojawiają się też głosy przerażenia. Mówią o tym, jak podejmując decyzję o spontanicznym pomaganiu, ludzie nie zdawali sobie sprawy z konsekwencji, które ich czekają. Nie wiedzieli, jak wygląda i zachowuje się ciężko straumatyzowany człowiek. A co dopiero cała rodzina, przygarnięta pod wspólny dach w odruchu serca. Albo cały bus takich podróżnych w każdym wieku.

Polska szkoła wita dzieci uchodźczyń

Idę na Twittera i patrzę, cóż tam nasi. Widzę, że rządzący jak zawsze zachwyceni sobą. Premier leci do Londynu pogadać z Borisem Johnsonem o tym, jak inne kraje mogą pomóc Polsce organizować pomoc. W radosnym wpisie premier dziękuje obywatelom, że otwierają swoje serca. Sława Ukrajini!

Prezydent relacjonuje rozmowę z Wołodymyrem Zełenskim, a jego żona Agata z okazji Dnia Kobiet zwraca się do Rosjanek, by zrozumiały, jak wielką tragedią jest wojna.

Na dworcach kolejowych i autobusowych ludzie śpią na ziemi. Także małe dzieci i kobiety. W dużych miastach zaczyna brakować miejsc w prywatnych domach i pensjonatach. Ich właściciele coraz częściej orientują się, że chyba właśnie zostali sami z pięćdziesięciorgiem uchodźców. Na jak długo? Nikt nie wie.

Może dostaną od rządu po 40 złotych dziennie na każdego uchodźcę. Dla przeciętnego człowieka 1200 złotych miesięcznie to na tyle dużo, że istnieje poważne ryzyko upychania Ukraińców w prywatnych domach drobnych cwaniaczków, byle zarobić. Ale przedsiębiorca, który prowadzi hotel, za taką kwotę musi wykarmić gości z Ukrainy, zapewnić im ogrzewanie, czystą pościel, sprzątanie. A przecież ten przedsiębiorca nie przestanie zatrudniać personelu, płacić składek na ZUS i podatków. Powstaje pytanie: jak długo będzie w stanie utrzymać ten prywatny obóz dla uchodźców, których w Polsce zdaniem rządu nie ma?

Jesteśmy dumni z tego, jak pomagamy, i sami siebie zmuszamy, by robić więcej i więcej. A rząd prowadzi rozmowy.

W punktach relokacyjnych, recepcyjnych, w autobusach, na dworcach, a nawet we własnych domach każdego dnia wolontariusze pomagają ludziom, którzy uciekli przed wojną. Ci wolontariusze zwykle nie mają specjalistycznego przygotowania w dziedzinie psychologii, czy pedagogiki, a każdego dnia zmuszeni są obcować z ludzkim nieszczęściem i ogromem emocji – cudzych i własnych.

Žižek: Co wyrośnie z kieszeni pełnej ziaren słonecznika?

Jadąc kilka dni temu na granicę, wspierałam przez internet kobietę, której straumatyzowana uchodźczyni załamała się nerwowo w domu. Krzyczała, chciała uciekać, w każdym widziała wroga, nie miała logicznego kontaktu z otoczeniem. W prywatnym domu, bez zaplecza medycznego i profesjonalnego wsparcia. Dzięki grupie internetowej przyjechały na miejsce dwie psychoterapeutki, też wolontariuszki. W końcu wezwały karetkę, na którą czekały kilka godzin, zamknięte na klucz w mieszkaniu z przerażoną Ukrainką w psychozie. A gdzieś tam politycy prowadzili rozmowy.

Serce na dworcu

Michałowi łamie się głos. Chciał nam opowiedzieć pozytywną historię. Dom Ukraiński w Przemyślu to obecnie jeden wielki sztab dowodzenia potężną akcją wolontariacką. Codziennie odwiedzają go przedstawiciele wielu mediów. Michał opowiadał o tym, jak któregoś dnia telewizja, bodaj z Japonii, kręciła u nich materiał. Weszli do sali, w której bawiła się ukraińska mama ze swoim malutkim dzieckiem. Właśnie gdy zaczęli nagrywać tę scenę, w drzwiach stanął nieoczekiwany przez nikogo ojciec. Michał przerywa. Głos mu utyka w gardle, do oczu napływają łzy. A to była przecież pozytywna opowieść.

W tym miejscu o takie trudno. Podobnie na dworcu, gdzie pracuje około 400 wolontariuszy ze Związku Ukraińców w Polsce. Są tłumaczami. Biorą na siebie ciężar historii z pierwszej ręki. W przeciwieństwie do wielu innych wolontariuszy tłumacze doskonale rozumieją, o czym rozmawiają z uchodźcami. Pękają im serca.

Igora Horkowa, przewodniczącego oddziału w Przemyślu, nie spotkamy osobiście, jest bardzo zajęty. Ale wpada na pomysł, by nas zarejestrować i wydać nam identyfikatory. Tak zostajemy oficjalnymi wolontariuszkami Związku Ukraińców w Polsce, a naszym zadaniem staje się sprawdzenie zakresu potrzeb wolontariuszy w obszarze ich dobrostanu emocjonalnego i zdrowia psychicznego.

Po rozmowie z Michałem Szachmatem, członkiem zarządu i jak sam mówi – przede wszystkim wolontariuszem – wiemy już, że nie będzie dobrze. Do Domu Ukraińców przychodzi jedna psycholożka. Jest sama, więc wspiera jedynie sztab. Ale i tak, mówi Michał, jej pomoc jest nieoceniona.

Na dworcu wolontariusze pracują w systemie czterogodzinnych zmian. To jedyne miejsce, gdzie koordynatorzy wpadli na pomysł, że pracę należy zorganizować w krótkich interwałach. To potężne zadanie dla sztabu, bo układanie grafików tłumaczy na cały dzień trwa… cały dzień. A trzeba jeszcze pokonać masę problemów logistycznych. Żeby praca tłumaczy była skuteczna, potrzebna jest komunikacja i współpraca z innymi służbami, której za bardzo nie ma. Z inicjatywy Związku Ukraińców od kilku dni udaje się zorganizować rano odprawę wszystkich jednostek. To duży postęp. Mimo to, kiedy wychodzimy na dworzec, wiemy, że będzie źle. Nie wiemy jeszcze, jak bardzo.

U wszystkich tłumaczy, z którymi rozmawiałyśmy, stwierdziłyśmy objawy zespołu ostrego stresu, a u wielu, którzy pracowali dłużej niż trzy dni, pojawiły się symptomy sugerujące duże prawdopodobieństwo przejścia w PTSD, czyli kliniczny zespół stresu pourazowego. To bardzo ciężkie zaburzenie, które może trwać nawet przez wiele lat po przeżyciu traumy. Objawia się napadami lęku, koszmarami, nawracającymi myśli o tym, co człowiek przeżył, poważnymi zaburzeniami snu, odrętwieniem naprzemiennym z napadami złości. Niekiedy prowadzi do samobójstwa.

Świat po wojnie

W raporcie dla Fundacji Q, która poprosiła nas o rozeznanie sytuacji wolontariuszy na granicy, napisałyśmy: „W wypadku dworców bezwzględnie rekomendujemy wsparcie psychologiczne w postaci tak zwanego streetworkingu. Na dworcach nie potrzeba wysoko specjalistycznej pomocy, ale wielu dostępnych, towarzyszących tłumaczom psychologów lub terapeutów”.

Wiemy, że to potężne zadanie. Jego finansowaniem powinien zająć się rząd. Oprócz tłumaczy ze Związku na dworcu jest mnóstwo wolontariuszy tłumaczących na wszystkie języki świata. Ci najczęściej młodzi ludzie przyjęli na swoje barki zadania państwa. Robią niesamowitą robotę, a państwo o nich nie pamięta albo co gorsza, totalnie ignoruje ich istnienie i zaangażowanie. Na dworcu w Przemyślu ani na żadnym innym raczej nikt nie przeczyta podziękowań prezydenta na Twitterze. Nikt nie ma na to czasu.

Dostaję SMS od Związku Ukraińców w Przemyślu: uruchomili „Furtkę Psychologiczną”. Od teraz każdy tłumacz może napisać wiadomość o treści WOLONTARIUSZ i oddzwoni do niego pomoc psychologiczna. Zorganizowali sobie jakąkolwiek pomoc. Czuję, że moja praca ma sens. Szkoda tylko, że znów zrobili to sami, oddolnie, bez żadnego wsparcia od państwa.

Praca wolontariuszy na przejściu granicznym w Medyce. Fot. Monika Bryk

Serce wspólnoty

W całej Polsce działa mnóstwo małych i większych organizacji pozarządowych. Do tej pory niewiele z nich zajmowało się kryzysami humanitarnymi. Teraz niemal każda jest zaangażowana w pomoc uchodźcom z Ukrainy. Wielka jest ich siła, ich wewnętrzna integracja, doświadczenie we wspólnym realizowaniu zadań i projektów. Są ludzie, którzy mają przeróżne kompetencje i jedną wspólną cechę: ogromne serce i wielką empatię.

Fundacja Prodeste, którą kieruję, zrealizowała przez lata wiele różnych projektów: naukowych, edukacyjnych, rehabilitacyjnych, kulturalnych i sportowych. Rajdy, obozy, koncerty, warsztaty dla dzieci na uczelniach, wielkie konferencje. To samo robili znajomi z innych tego rodzaju organizacji. Mamy naprawdę ogromne doświadczenie w pracy pod olbrzymią presją, bez pieniędzy, bez wsparcia instytucjonalnego, a często nawet w warunkach, gdy wielu rzuca kłody pod nogi.

Gdy podczas naszej wyprawy na granicę odebrałyśmy SMS, żeby przyjechać do Cieszanowa, do ekipy ze Stowarzyszenia Folkowisko, nie wahałyśmy się ani chwili. Na miejscu powitał nas prezes Marcin Piotrowski i wysłał między swoich ludzi. A tam usłyszałyśmy, że skoro jesteśmy tu, by pomóc wolontariuszom, to mamy nie gadać, tylko zapieprzać. Paczki się same nie zapakują, a kanapki nie posmarują. To w organizacjach pozarządowych potrafimy świetnie: zapieprzać.

Tyle tylko, że wojna to nie jest konferencja, letni obóz ani festiwal. I żadne zapieprzanie na dłuższą metę nie da rady.

Czy to jest koniec solidarności z Białorusią?

Etos ciężkiej pracy, wspólnota i wzajemne wsparcie naprawdę działają cudownie. Niestety, długofalowe efekty takiego nieustającego wysiłku mogą być straszne. Ludzie pracują w olbrzymim napięciu, nie śpią, nie jedzą. Swoje potrzeby spychają na sam koniec.

W naszej fundacji urywają się telefony. Skrzynki mailowe są zatkane. Przychodzą wiadomości z całej Polski. Ludzie błagają o pomoc dla kolejnych i kolejnych rodzin z dziećmi autystycznymi, ale też z ciężką niepełnosprawnością, które przyjechały do Polski bez niczego. Nie mają specjalistycznego sprzętu, leków na epilepsję, insuliny. Każdego dnia mamy do czynienia z rozdzierającymi serce historiami. Wobec wielu jesteśmy bezradni. Nie mamy pieniędzy, żeby wynająć tym rodzinom mieszkania, a jak przetrwa matka z dwójką niepełnosprawnych dzieci, wymagających całodobowej opieki – w zbiorczej noclegowni?

Praca wolontariuszy na przejściu granicznym w Medyce. Fot. Monika Bryk

Małe organizacje pracują na tysiąc procent. Wolontariusze wspierają się wzajemnie, uruchomione zostały wszystkie możliwe kanały zdobywania pieniędzy. W Cieszanowie rozmawiamy z kierowcami wożącymi pomoc humanitarną za granicę, do kolejki stojącej tam dniami i nocami. Ci silni, mądrzy mężczyźni płaczą. I opowiadają. Tak jak tłumacze, mają kontakt z sytuacjami, o których woleliby pewnie zapomnieć, ale nie zapomną nigdy. W końcu przekazujemy koordynatorowi wolontariatu szereg wskazówek – jak zmienić przestrzeń magazynu, z którego wyprawiają transport na granicę, tak by nieco mniej zachęcała do etosu „zapierdalaj i zgiń”, a bardziej do odpoczynku i pomyślenia o sobie. Cieszymy się, że sztab w Cieszanowie organizuje wieczorami koncerty dla wolontariuszy. Taka odrobina normalności jest bardzo ważna.

Fikserzy w kryzysie są na wagę złota. O swoje prawa też muszą zadbać sami

W grupach prowadzonych przez małe organizacje pozarządowe panuje przekonanie, że należy pracować jak najwięcej. Skutkiem jest całkowite zaniedbanie zdrowia psychicznego. Z uwagi na charakter pracy w małych, znających się społecznościach emocje często znajdują ujście w konfliktach i wybuchach złości czy płaczu. Wolontariusze nie postrzegają takich sytuacji jako skutku ich niezdrowego stylu pracy, lecz widzą w nich zagrożenie dla efektywności pomocy, którą organizują. W tych społecznościach konieczne jest współdziałanie koordynatorów ze specjalistami do spraw zdrowia psychicznego, którzy pomogą wprowadzić higienę zdrowia psychicznego do organizacji pracy. Potrzebne jest także przeciętnie wyspecjalizowane wsparcie psychologiczne na miejscu. Ażeby mogło być skuteczne, specjaliści muszą przez cały czas angażować się w główne zadania grupy wolontariackiej: razem pakujemy paczki, robimy kanapki i rozmawiamy.

Serce bez granic

Punkty graniczne to pierwsza linia pomocy humanitarnej w Polsce. Na przejściu w Medyce spotykamy niewielu wolontariuszy. Większość z nich to obcokrajowcy – żydowski punkt medyczny, stanowisko wolontariuszy z Indii, dużo Francuzów, Włochów i Niemców. Wśród nich oczywiście są też Polacy. Wszyscy wykończeni, z objawami ostrego stresu, ale cieszą się, że ostatnio jest trochę cieplej. Obcokrajowcy wnoszą sporo pozytywnej energii, przypominają Polakom, że odpoczynek jest ważny. I o łzach. Mówią, żeby koniecznie płakać.

Dobra międzynarodowa atmosfera w Medyce powoduje, że mimo dramatycznych okoliczności zdecydowanie rzadziej dochodzi tam do aktów agresji. Wolontariusze odnotowują jednak przypadki napadów paniki, załamań nerwowych i omdleń ze stresu i zmęczenia. Przypadkowi psycholodzy się tu nie sprawdzą. Z uwagi na charakter pracy konieczni są specjaliści, którzy będą mieli „autorytet z nadania” szefa sztabu kryzysowego. W oficjalnym raporcie napisałyśmy, że jedynym wyjściem jest zainstalowanie tam na stałe psychologów wojskowych i policyjnych. To nie jest zadanie dla kolejnych wolontariuszy. To jest zadanie dla władz.

Na jedno z przejść trafiłyśmy późnym wieczorem. Jedna z wolontariuszek, gdy usłyszała, kim jesteśmy, prosiła o pomoc przy autystycznym dziecku, które od wielu godzin przebywało z matką w namiocie. Za chwilę pojawiły się inne pytania. A w nas rosła rozpacz – ile takich problemów mają każdego dnia? I dlaczego muszą z tym być sami?

Z drugiej strony pojawiły się także inne reakcje. Rozumiemy to. Jednym z objawów zaburzeń w zespole ostrego stresu jest agresja. Pewnie dlatego panie wolontariuszki z innego punktu granicznego krzyczały, że mamy się wynieść. Bo tu nie ma czasu, tu matki muszą sobie radzić same, mają uspokoić swoje dzieci i iść dalej. To nie miejsce i nie czas na to, by rozmawiać o tym, jak kto się czuje. Przeciwnie. To świetne miejsce, żeby o tym rozmawiać. Ale bez systemowej pomocy to się nie uda.

Praca wolontariuszy na przejściu granicznym w Medyce. Fot. Monika Bryk

Potrzaskane serca

Dwa dni temu Marianna Kłosińska, założycielka i prezeska Fundacji Bullerbyn, która obecnie także pomaga osobom uchodźczym w Warszawie, opowiedziała na Facebooku historię swojej krótkotrwałej relacji z Wierą, starszą panią z Ukrainy:

„Zostawiła w Charkowie syna. Zostawiła cały swój świat. Od wczorajszego ranka nie zdjęła płaszcza i czapki. Siedzi przy swoich bagażach, przygotowując się do dalszej drogi. Wybrała Szwecję. Nie mogę się z nią dogadać. I nie do końca chodzi tu o barierę językową. Jest totalnie niedostępna. Nieufna. Boszszsz, jakie to trudne. Jestem tak wyczerpana tym tygodniem, że nie mogę w sobie wzbudzić na tyle empatii, żeby… No właśnie co?

Kiedy zasnęła na siedząco, okryłam jej nogi kocykiem. Odrzuciła go nerwowo. »Nie nada, nie nada«. Piszę o tym, bo mam świadomość, że to nie tylko moja trauma. Wszystkim pomagaczom towarzyszy ogromny stres i napięcie. Pomaganie pozwala czuć się sprawczym”.

Medycy w momencie granicznym

Właśnie mijają dwa dni od mojego powrotu z granicy. Towarzyszyły mi koleżanki, Małgosia Magusiak i Aneta Pietrzak z naszej fundacji. Dziś pół dnia spędziłyśmy na naszych codziennych zadaniach w organizacji. Drugie pół – na pomocy bieżeńcom z Ukrainy. Nie tylko Ukraińcom. Dla wszystkich naszych koleżanek i kolegów z organizacji doba nagle musi stać się bardziej elastyczna. Jak upakować dwa razy więcej zadań w tę samą liczbę godzin? Jak to zrobić i nie zwariować oraz nikogo nie zawieść?

„Pomaganie to najwspanialszy mechanizm obronny, jaki mogę sobie wyobrazić, ale pomaganie też wykańcza” – napisała Marianna na Facebooku. Wolontariusze, na których pracy opiera się cały system pomocy osobom uchodźczym, są na skraju wyczerpania. Dzielą czas, uwagę i serca tak bardzo, że za chwilę nie zostanie z nich nic. I tak jak na punktach granicznych i relokacyjnych rosną hałdy ubrań, tak samo za chwilę będą wznosiły się góry potrzaskanych na różne sposoby serc.

Jeżeli pomagasz, musisz zadbać o siebie

Chory ratownik to nieskuteczny ratownik. Zwróć uwagę na następujące objawy, które najczęściej obserwowałyśmy u wolontariuszy:

  • powracające, niekontrolowane i natrętne, niepokojące wspomnienia zdarzeń, w których bierzesz udział;
  • trudności w wysłowieniu się, zapominanie słów;
  • trudności ze rozumieniem tego, co inni do ciebie mówią (w twoim języku; nie chodzi tu o barierę językową);
  • zmienione poczucie rzeczywistości: oszołomienie, poczucie nadmiaru bodźców, odcięcia od emocji, a nawet wrażenie, jakby się było „za szybą”;
  • zakłócony sen, trudności w zasypianiu, wybudzanie się w nocy;
  • nadmierna czujność, lęk, rozdrażnienie;
  • powtarzające się niepokojące sny o wydarzeniu;
  • obsesyjne myśli i flashbacki;
  • ataki płaczu lub złości, czasem agresji, dla której będziesz szukać różnych, pozornie racjonalnych wyjaśnień.

W razie pojawienia się takich objawów zgłoś się po pomoc specjalistyczną. Niestety, prawdopodobieństwo, że nasz apel zostanie wysłuchany i pojawi się systemowe wsparcie dla wolontariuszy, jest nikłe. Możesz napisać lub zadzwonić do nas – do Fundacji Prodeste. Nikogo nie zostawimy bez pomocy. Wszystkie kontakty znajdziesz na stronie www.prodeste.pl/kontakt.

Możesz także szukać wsparcia na grupie „Psycholodzy i Psycholożki dla Ukraińców”. Jestem pewna, że znajdą się chętni, często naprawdę świetni specjaliści, by z tobą porozmawiać. Jest mi przykro, że w tak trudnej sytuacji musisz sama, sam zadbać o siebie. To nie powinno tak wyglądać.

**
Joanna Ławicka – pedagożka specjalna, doktorka nauk społecznych w zakresie pedagogiki, prezeska zarządu Fundacji Prodeste. Jest autorką książki Nie jestem kosmitą. Mam zespół Aspergera. Prowadzi zajęcia warsztatowe dla osób z ASD oraz pracuje jako terapeutka na turnusach i koloniach.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij