Jest jeszcze szansa nawet dla niereformowalnych łamaczy przepisów, w tym mnie. Od lipca tego roku wszystkie nowe samochody sprzedawane w UE będą musiały mieć zamontowanych Inteligentnych Asystentów Prędkości. Dzięki dotychczasowym rozwiązaniom, przede wszystkim radarom, wiemy, że wychowywanie kierowców metodą kija jest całkiem skuteczne.
Gdyby do Polski zawitał jakiś sympatyczny kosmita z prawem jazdy, to po tygodniu korzystania z polskich dróg doszedłby do wniosku, że znaki ograniczające limit wyznaczają prędkość minimalną. Jak widzisz „70”, to musisz jechać przynajmniej tyle, a najlepiej z dwie dyszki więcej, bo inaczej wyglądasz dziwnie, a czasem nawet stwarzasz zagrożenie na drodze. Może ci wjechać w tył „jadący normalnie” kierowca, który nie zdąży wyhamować.
Nic dziwnego, że w Polsce niemalże nie występują znaki C-14, które faktycznie wyznaczają prędkość minimalną. Po co to w ogóle montować, skoro zbyt wolna jazda w Polsce praktycznie nie istnieje. Nie licząc sporadycznych przypadków niedowidzących seniorów, którzy jadą znacznie poniżej limitu dla bezpieczeństwa własnego i innych.
Wszyscy w Polsce łamią przepisy drogowe
Każdy kierowca po kilku latach wykształca wbudowany w mózg osobisty autopilot. Gdy pokonuje się dobrze sobie znane, rutynowe trasy, człowiek po chwili się wyłącza, myśli o niebieskich migdałach i wraca do rzeczywistości tylko w sytuacjach wymagających świadomych reakcji. Po przyjeździe na miejsce często nie pamięta połowy jazdy. To zupełnie normalne.
czytaj także
Po przeszło dwóch dekadach socjalizacji na polskich drogach mój osobisty autopilot jest ustawiony na poziomie ok. 15 km/h powyżej limitu prędkości. Gdy się ocknę i zorientuję, że przekraczam dopuszczalną prędkość, na moment zwalniam, ale gdy tylko znowu się zamyślę, pedał gazu przejmują nawyki.
Dzięki temu utrzymuję stabilne zero punktów karnych na koncie od wielu lat. Poza miastem kierowcy przekraczający prędkość o kilkanaście kilometrów na godzinę są dla policji niewidzialni. To całkiem racjonalne podejście. Po co tracić czas na pouczenie lub ukaranie kogoś takiego, kiedy pod nosem przejeżdża pięciu przekraczających limit o 25 km/h lub więcej. Mając na liczniku 15 km/h powyżej limitu, można wyprzedzić radiowóz bez żadnej reakcji ze strony funkcjonariuszy. Nie mówiąc już o tym, że oni sami tak jeżdżą.
Według nieoficjalnych polskich standardów przekraczający prędkość o mniej niż 15 km/h to wzorowy kierowca. Jeśli już go zatrzymywać, to tylko po to, żeby pochwalić. Na obwodnicy Tychów na niemal całej długości miasta obowiązuje ograniczenie 70 km/h. W praktyce wygląda to tak, że grzeczni kierowcy jadą sznurkiem prawym pasem ze stabilną prędkością 82–83 km/h, mniej grzeczni wyprzedzają ich lewym, pędząc 100–120, czasem więcej, a niektórzy motocykliści prują pewnie w okolicach dwustu.
czytaj także
Według danych Unii Europejskiej limit prędkości przekracza 40–60 proc. kierowców w UE. Niestety nie dodano zastrzeżenia „nie dotyczy Polski”. W naszym kraju robią to prawie wszyscy. Według badania Instytutu Transportu Drogowego z 2019 roku przed przejściami dla pieszych w rejonie z ograniczeniem do 70 km/h prędkość przekraczało 90 proc. kierowców. Nawet w Polsce przed przejściem zwykle się zwalnia, więc można założyć, że na trasie przepisy łamał prawie każdy.
Wychowanie kierowców metodą kija
Nieco inaczej wygląda to na odcinkach kontrolowanych przez radary lub odcinkowe pomiary prędkości. Według ZDM Warszawa na moście Poniatowskiego przed umieszczeniem radaru prędkość przekraczało 84 proc. kierowców. Po zainstalowaniu niedziałającego jeszcze radaru odsetek łamiących prawo spadł do 42 proc. Prawdziwe czary-mary. Wychowywanie kierowców metodą kija jest całkiem skuteczne.
Według danych UE przekraczanie prędkości jest przyczyną ok. 30 proc. wypadków śmiertelnych. Tutaj znów się wyróżniamy. Według raportu policji za 2023 rok niedostosowanie prędkości do warunków ruchu odpowiada za 41 proc. ofiar śmiertelnych wypadków z winy kierującego i 22 proc. wszystkich wypadków. To przede wszystkim prędkość zabija. Roczna liczba zabitych na drogach od 2022 roku utrzymuje się na poziomie niecałych 1,9 tys. W obliczu tylu możliwych do uniknięcia zgonów trudno się cieszyć z faktu, że od 2014 liczba ofiar wypadków drogowych spadła o 41 proc. Po prostu wcześniej była ekstremalnie wysoka.
czytaj także
Gdyby jakakolwiek inna rutynowa czynność codziennie wykonywana przez obywateli przynosiła niemal 2 tys. nagłych zgonów rocznie, w całym kraju trwałaby ożywiona dyskusja na ten temat. Powstawałyby apele, bo przecież to niepojęte, by tolerować taką rzeź. Jednak w przypadku transportu drogowego wygląda to zupełnie inaczej. Popularni komentatorzy bez zażenowania bagatelizują problem. Szybkość przemieszczania okazuje się ważniejsza niż zdrowie i życie. Tylko oskładkowanie przedsiębiorców jest dla polskich polityków trudniejszym zadaniem niż zaostrzanie kar drogowych i poprawa skuteczności kontroli.
Podobnie jak w przypadku Polskiego Ładu, także ze zmian w Kodeksie ruchu drogowego PiS musiał się częściowo wycofać. Na szczęście nie cofnęli obowiązku przepuszczania pieszych na przejściach i zaostrzenia taryfikatora, ale drobniejsze ukłony w stronę samochodowej grupy interesu musieli wykonać. Nieprzypadkowo chwilę przed wyborami. Od września zeszłego roku punkty karne znów kasują się po roku, a nie po dwóch, a kierowcom przywrócono możliwość uczestniczenia w fejkowych kursach reedukacyjnych w celu skasowania sześciu punktów. Pisowcy potrafili rozpętywać kampanie nienawiści wobec wielu całkiem wpływowych grup zawodowych – lekarzy, nauczycieli czy sędziów – ale wobec przedsiębiorców i kierowców stawali się łagodni jak baranki.
Dla dodania symboliki łagodniejsze przepisy weszły dokładnie 17 września, czyli w rocznicę agresji ZSRR na Polskę. Ładnie się składa, bo polscy piraci drogowi są niewiele mniej szkodliwi od Armii Czerwonej. Pod tym względem Polska jest tak chorym krajem, że prasa branżowa może pisać peany o nielegalnych w wielu krajach antyradarach, których nad Wisłą używają nawet przedstawiciele władz publicznych. „Yanosik to największy przyjaciel wielu kierowców w Polsce” – napisał w zeszłym roku „Auto Świat”.
Inteligentni Asystenci Prędkości
W 2023 roku okazało się również, że minister infrastruktury Andrzej Adamczyk, czyli człowiek odpowiedzialny między innymi za bezpieczeństwo ruchu drogowego, zakupił ze środków swojego biura poselskiego urządzenie Yanosik GTR za prawie 1,5 tys. zł. Minister infrastruktury wydał pieniądze publiczne na zakup urządzenia służącego do unieszkodliwiania działań policji oraz podległej mu inspekcji drogowej i nic mu się z tego tytułu nie stało. Swoją drogą, skoro facet uznał, że wydanie 1,5 tys. zł na antyradar będzie opłacalne, to łatwo się domyślić, jak często i jak bardzo łamie on przepisy.
Jest jednak szansa nawet dla niereformowalnych łamaczy przepisów, w tym mnie. Od lipca tego roku wszystkie nowe samochody sprzedawane w UE będą musiały mieć zamontowanych Inteligentnych Asystentów Prędkości (ISA). System ten określa dopuszczalną prędkość na podstawie geolokalizacji lub rozpoznawania znaków drogowych. Gdy kierowca przekroczy dozwoloną na danym odcinku prędkość, powinien dać mu bardzo wyraźny sygnał, że robi coś nieładnego. Sygnał może być dźwiękowy lub wibracyjny. Możliwe też jest „haptyczne sprzężenie zwrotne poprzez pedał przyspieszenia”, czyli lekkie wysunięcie pedału gazu, by przyspieszenie wymagało włożenia większej siły.
czytaj także
Mówimy więc o interwencji behawioralnej, której celem jest wyraźne zasygnalizowanie przekroczenia bariery łamania prawa. Większość kierowców nawet nie widzi niczego złego w tym, że przekracza prędkość – „przecież wszyscy tak robią”. System ISA zacznie kodować w ich mózgach inny pogląd na tę sprawę.
Oczywiście kierowcy z Polski, m.in. klienci Mazdy, wyrażają oburzenie. „Odebrałem właśnie z salonu Mazdę 3, model rocznikowy 2024. Jest ona wyposażona w system ISA. Rozumiem, że jest on wymagany przez prawodawstwo europejskie, ale państwa rozwiązanie uniemożliwia wręcz korzystanie z samochodu. System ISA w Mazdzie polega na emitowaniu sygnału dźwiękowego przez około 5 sekund przy przekroczeniu dozwolonej prędkości. Jak irytujące to jest, chyba nie muszę pisać” – napisał jeden z zawiedzionych klientów.
„Piszę w imieniu swoim i innych zaniepokojonych właścicieli i oczekujących na zamówiony egzemplarz cx-30 i jestem zaniepokojony dźwiękiem, jaki wydaje system ostrzegania o przekroczeniu prędkości. W przypadku przyszłych nabywców, którzy oczekują na samochód, to już jest blisko decyzji o rezygnacji właśnie z tego powodu. Czy Mazda przewiduje modyfikację oprogramowania, aby to właściciel auta decydował czy chce mieć ten alert?” – pisze inny.
czytaj także
Oburzenie klientów wynika z faktu, że według nich Mazda nie umożliwia wyłączenia samego systemu ISA – można tylko wyłączyć wszystkie sygnały dźwiękowe w aucie, co byłoby już bardzo niepraktyczne. Według obecnych przepisów UE system ISA ma za zadanie współpracować z kierowcą i nie ograniczać jego możliwości działania w czasie jazdy. Kierowca powinien mieć zawsze kontrolę i móc obejść system. Wynika to najpewniej z obaw o to, jak takie systemy będą się sprawdzać w praktyce. Dane z GPS mogą być przecież nieaktualne, a system rozpoznawania znaków niedokładny.
Obawy w tym zakresie są więc uzasadnione, jednak oburzenie na sam fakt pojawiania się irytujących sygnałów już nie. Przecież właśnie o to chodzi, żeby zniechęcać kierowców do łamania przepisów – jeśli faktycznie pojawi się sytuacja, w której dla bezpieczeństwa jazdy trzeba będzie przekroczyć prędkość, na przykład podczas wyprzedzania, to te kilka sekund się wytrzyma. Jednak regularne łamanie prawa będzie już wiązać się z równie regularnymi, irytującymi sygnałami. Mam nadzieję, że system się sprawdzi i już za kilka lat UE uniemożliwi jego wyłączanie.
Mnie osobiście Inteligentny Asystent Prędkości wręcz zachęca do wymiany samochodu na nowy model. Wspaniale będzie obserwować, jak mój wewnętrzny autopilot jest tresowany przez system ISA. Każda terapia jest bolesna i nieprzyjemna, jej celem jest przecież wyzdrowienie, a nie to, żeby było miło. Nagrodą jest wpojenie nawyków bezpieczniejszej i bardziej ekonomicznej jazdy. Dzięki temu być może doczekamy czasów, gdy liczba ofiar drogowych w Polsce spadnie do poziomu trzycyfrowego. Bo o dwucyfrowym już nawet nie marzę.