Kraj

Chcesz żyć? Nie chodź pieszo

90 procent kierowców przekracza prędkość w rejonach przejść dla pieszych. W Polsce ginie sześć razy więcej pieszych niż w Szwecji. Na polskich drogach trwa prawdziwa cywilizacja śmierci.

Przejścia dla pieszych to nie jest temat, który często pojawia się w exposé premierów – delikatnie mówiąc. Wydawałoby się, że to materiał godny zebrania rady dzielnicy, a nie szefa rządu odradzającego się mocarstwa, walczącego z naporem wściekłych ideologii. A jednak rzeź pieszych na przejściach przybrała w Polsce już tak dramatyczny rozmiar, że nawet premier Morawiecki znalazł chwilę, by się zająć ich bezpieczeństwem podczas swojego exposé. Premier zapowiedział mianowicie, że nowy rząd wprowadzi pierwszeństwo dla pieszych zbliżających się do przejścia. To miód na uszy dla wielu ruchów miejskich, które o te zmiany walczyły.

Szczęśliwy może być też europoseł PiS Janusz Wojciechowski, któremu trzeba uczciwie oddać, że wyrósł na jednego z największych wojowników o ucywilizowanie polskich dróg. Między innymi był autorem petycji postulującej wprowadzenia pierwszeństwa dla pieszych stojących przed przejściem, jednak jego własna partia uwaliła ją w komisji sejmowej. Cała seria jego tweetów tak bezlitośnie ośmieszała polskie lobby kierowców, że trzeba by chyba je gdzieś wydać – piszę to bez cienia ironii.

Okazuje się jednak, że sprawa może nie być taka prosta. Swoje wątpliwości błyskawicznie wyrazili politycy Porozumienia. Poseł Kamil Bortniczuk nazwał taką regulację „nieszczęśliwą” i zapowiedział dyskusję w ramach koalicji. Tak więc Porozumienie najpierw bohatersko ukręciło łeb zniesieniu ograniczenia składek ZUS, a teraz rozpoczyna swą krucjatę przeciw pierwszeństwu pieszych. O ile w ubiegłej kadencji źródłem największego zła w Zjednoczonej Prawicy byli ziobryści, o tyle teraz pałeczkę przejmują gowinowcy. Przy alt-rightach od Ziobry i thatcherystach od Gowina nawet trzon PiS rodem z dawnego Porozumienia Centrum wygląda jak stara, poczciwa, choć trochę wsteczna, socjaldemokracja sprzed 1968 roku.

Polscy kierowcy są bardziej śmiercionośni niż rak szyjki macicy

Prawda jest taka, że żeby sprzeciwiać się tej regulacji, trzeba albo czerpać wiedzę z memów lub tekstów Łukasza Warzechy (na jedno wychodzi), albo być człowiekiem niewychodzącym z samochodu i pozbawionym nawet krzty empatii do tych, którzy poruszają się także w inny sposób. Za rzeź na polskich drogach odpowiadają niemal w całości kierowcy – oczywiście znajdą się wyjątki, ale tylko potwierdzają one regułę.

Przez miasto jak samolotem

W niedużej gminie Chotomów w województwie mazowieckim jest sobie przedszkole. Do przedszkola prowadzi przejście dla pieszych. Przejeżdżając przez to przejście, kierowcy bardzo niechętnie ściągają nogę z gazu, co sprawia, że jest to jedno z najniebezpieczniejszych miejsc w gminie. Wprowadzono tam ograniczenie prędkości do 40 km/h, ale niewiele ono dało. Rodzice upominali się w urzędzie gminy, żeby włodarze Chotomowa coś z tym wreszcie zrobili, ale bez skutku. Postanowili wreszcie wziąć sprawę w swoje ręce i zainstalowali w tym miejscu fotoradar.

Wyniki pomiarów były wstrząsające. Radar zarejestrował 20 tysięcy wykroczeń. Najszybszy bohater szos pruł w tamtym miejscu 128 km/h, a najwolniejszy 62 km/h. Inaczej mówiąc, nawet najbardziej przyzwoity kierowca przejeżdżający przez przejście dla pieszych przed przedszkolem w Chotomowie przekroczył prędkość o ponad 20 km/h. Czyli o ponad połowę. Rekordzista jechał trzykrotnie szybciej, niż pozwalały przepisy. Zapewne poseł Bortniczuk stwierdziłby, że w Chotomowie muszą się unosić jakieś drobnoustroje, które powodują u kierowców wściekliznę, problem w tym, że sytuacja w tej niewielkiej mazowieckiej gminie nie wyróżnia się specjalnie na tle kraju.

W ostatnim kwartale 2018 roku Instytut Transportu Drogowego przeprowadził badanie (pdf) na zlecenie Krajowej Rady Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego. Badanie przeprowadzono w czterech województwach – łódzkim, mazowieckim, śląskim i wielkopolskim – na próbie 7 tysięcy pieszych i 32 tysięcy pojazdów. Kontrolowano tylko rejony przejść dla pieszych, wśród których znalazły się dwie kategorie – miejsca z ograniczeniem prędkości do 50 km/h i do 70km/h.

Tam, gdzie dopuszczalna prędkość wynosiła 50km/h, prędkość przekraczało 85 procent kierowców. W odległości 10 metrów od pasów kierowcy nieco się uspokajali, bo tam przepisy ograniczające prędkość łamało już „tylko” 40 procent z nich. W bezpośredniej bliskości pasów aż dziesięć procent kierowców przekraczało dopuszczalną prędkość przynajmniej o 20 km/h. Mógłby ktoś powiedzieć, że to przez to „idiotyczne” ograniczenie prędkości do ledwie pięciu dyszek – wszak wtedy samochód ledwo się toczy. Tylko że w miejscach ograniczających prędkość do 70 km/h było jeszcze gorzej.

Tam prędkość przekraczało już 90 procent kierowców. Tak, to nie pomyłka, tylko jeden na dziesięciu kierowców w rejonie przejścia dla pieszych jechał zgodnie z przepisami. W odległości 10 metrów od pasów przepisy łamało ponad dwie trzecie prowadzących pojazdy. Co piąty przekraczał prędkość o 30 km/h, a co dziesiąty o 40 km/h. Przejazd stówą przez pasy nie jest więc niczym niezwykłym, skoro robi tak 20 procent kierowców.

Prędkość zabija

Na tym tle przewiny pieszych wyglądają jak niewinne igraszki. Najbardziej niebezpiecznym zachowaniem pieszego jest tak zwane wtargnięcie, czyli wejście na pasy wymuszające na kierowcy gwałtowne hamowanie. Według raportu ITS wtargnięcia stanowiły niecałe pół procenta wszystkich przejść. Przejścia w niedozwolonym miejscu odpowiadały za osiem procent wszystkich skontrolowanych przejść, a przejścia na czerwonym świetle – siedem proc. Oznacza to, że przepisy łamie jakieś 15 procent pieszych.

Tylko jeden na dziesięciu kierowców w rejonie przejścia dla pieszych jechał zgodnie z przepisami.

Wśród kierowców ta relacja jest odwrotna – w rejonach przejść dla pieszych jakieś 15 procent ich nie łamie (a w rejonach z wyższą dopuszczalną prędkością o pięć punktów procentowych mniej). Zdecydowana większość polskich pieszych to karna i zdyscyplinowana grupa, a zdecydowana większość polskich kierowców to rozwydrzone towarzystwo zabijaków. Piszę to jako kierowca z piętnastoletnim stażem. Po prostu trudno zamknąć oczy na te jednoznaczne statystyki.

Zresztą potwierdzają to także dane policyjne (pdf). W 2018 roku 87 procent wypadków drogowych spowodowanych było winą kierowcy. Wina pieszych odpowiadała jedynie za niecałe 7 procent wypadków, a za 5 procent przyczyny zewnętrzne, takie jak zwierzęta na drodze, zły stan techniczny jezdni lub niezawiniona awaria pojazdu. Trzy najważniejsze przyczyny wypadków w Polsce to nieustąpienie pierwszeństwa przejazdu (27 procent), niedostosowanie prędkości do warunków ruchu (23 procent) oraz nieustąpienie pierwszeństwa pieszemu na przejściu dla pieszych (11 procent). Przy czym warto zauważyć, że najbardziej śmiercionośnym z tych wykroczeń jest właśnie niedostosowanie prędkości, które odpowiada aż za 36 procent zabitych w wypadkach drogowych. Gdyby polscy kierowcy jeździli wolniej, to śmiertelność na polskich drogach drastycznie by spadła.

W brytyjskim Laboratorium Badań Transportu przeprowadzono badanie, jak prędkość przekłada się na śmiertelność na drodze. Przy prędkości 70 km/h ginie przeciętnie jedna osoba na dziesięć. Jednak wystarczy zwiększyć prędkość o 20 km/h, by śmiertelność drastycznie wzrosła. Przy prędkości 90 km/h ginie osiem na dziesięć osób. Trudno więc się dziwić tak wysokiej śmiertelności na polskich drogach, skoro 85-90 procent kierowców przekracza dopuszczalną prędkość.

Zniszczyć cywilizację śmierci

W Polsce rocznie ginie 23 pieszych na milion mieszkańców. Średnia unijna wynosi 10, więc przebijamy ją prawie dwuipółkrotnie. W Niemczech ginie prawie cztery razy mniej pieszych, a w Szwecji ponad sześć razy mniej. Na polskich drogach funkcjonuje w najlepsze cywilizacja śmierci – ta prawdziwa, a nie wydumana przez prawicowców spod znaku walki z „dżenderem”.

Trzeba więc coś z nią zrobić. Wprowadzenie pierwszeństwa dla pieszych, którzy stoją przed przejściem, jest dobrym rozwiązaniem. Kompletnie idiotyczne są argumenty, że od tej pory piesi będą masowo ładować się przed maski pojazdów. Nie, to kierowcy będą musieli spuścić nogę z gazu w rejonie przejść dla pieszych, gdyż każde nieprzepuszczenie pieszego czekającego przed pasami będzie wykroczeniem. Tak więc w rejonach pasów będą musieli teraz kontrolować nie tylko to, co się dzieje na samych pasach, ale też w ich bezpośrednim otoczeniu. To w oczywisty sposób powinno ich skłonić do zmniejszenia prędkości, bo będą musieli się liczyć z przepuszczeniem osoby czekającej na chodniku.

Grunt-Mejer: Polska piekłem pieszych

czytaj także

Jednak polscy kierowcy zdążyli już udowodnić, że na przepisy ruchu drogowego patrzą z przymrużeniem oka. Wszak przepisy ograniczające prędkość są w Polsce w miarę restrykcyjne, a i tak ośmiu-dziewięciu na dziesięciu kierowców je łamie. Trzeba więc wprowadzić mandaty proporcjonalne do dochodów, a nie ryczałtowe. Dzięki temu mandat odczuje nie tylko Zbyszek zarabiający medianę, ale także Eryk, który boi się zniesienia 30-krotności. Jak celnie napisał europoseł Wojciechowski: „…cóż to za prawa, tak niejednakowo krępujące bogacza i biedaka? – słusznie dziwił się 460 lat temu Frycz Modrzewski. Otóż prawo drogowe też powinno jednakowo krępować bogacza i biedaka – taki widzę sens zróżnicowania mandatów ze względu na dochody”.

Poza tym trzeba też zwiększyć skuteczność egzekwowania przepisów. Na przykład zagęszczając sieć fotoradarów, która jest w Polsce mizerna. Jak wykazała niedawno w swojej kontroli NIK, okresowe pomiary prędkości (dużo skuteczniejsze niż zwykłe fotoradary) obejmują zaledwie jeden procent polskich dróg krajowych, a w Główny Inspektorat Transportu Drogowego i tak dopuścił do przedawnienia 57 procent zarejestrowanych i zweryfikowanych wykroczeń. Skoro w Polsce niewyegzekwowanie mandatu jest bardziej prawdopodobne niż jego skuteczna egzekucja, to trudno się dziwić, że polscy kierowcy śmieją się fotoradarom prosto w obiektyw.

Gitkiewicz: W Polsce transport publiczny nie działa

Jeśli polskie państwo nie zacznie wreszcie skutecznie egzekwować przepisów ruchu drogowego, wciąż będziemy musieli liczyć na humanitarne odruchy polskich kierowców. A to mniej więcej tak, jakby oczekiwać od Putina, że nagle zostanie demokratą.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij