Wstręt przed „polskimi obozami śmierci” nie jest zwykłą reakcją na przekłamanie. Nie przez przypadek akurat w tym aspekcie postanowiliśmy być wyjątkowo pryncypialni. Za tym wstrętem kryje się potrzeba zbiorowej terapii: nic tak nie poprawia naszego samopoczucia jak obwieszczanie światu, że nie mieliśmy z Zagładą nic wspólnego.
Nie mam wątpliwości, że „polskie obozy śmierci” nie są określeniem właściwym. Zadziwiająca jest jednak energia, jaką na walkę z tą nieprawdziwością poświęca naród, który takimi niuansami zwykł się nie przejmować. Zapomnieliśmy, że po raz pierwszy nazistowskie obozy nazwaliśmy tak sami, ustami powojennych pisarzy i publicystów. Nałkowska i Karski pisali tak nie ze złej woli, ale z powodu zrozumiałego uproszczenia, wciąż stosowanego, gdy mówimy chociażby o getcie warszawskim. Nawet jeżeli z dzisiejszej perspektywy dostrzegamy, że popełniliśmy błąd, trudno oczekiwać, że unikną go ci, którzy tak dobrze nie znają naszej historii.
Chcieliście polskich obozów koncentracyjnych, no to je macie
czytaj także
My także wobec innych stosujemy – nie mniej bolesne – uproszczenia. Jako jedni z nielicznych wciąż używamy kolonialnej nazwy Bombaj, większość języków powróciła do autochtonicznego Mumbaju, choć sami narzekamy, gdy inni o Wrocławiu mówią Breslau. Ponad połowę otaczający nas krajów łączymy z przyimkiem „na” zamiast „w”, tak jakby wciąż były zaledwie regionami, choć przykro nam było, gdy inni kwestionowali naszą państwowość. Polskie podręczniki niemal milczą o milionach osób, które podczas wojny zginęły (także w obozach koncentracyjnych) w Holenderskich Indiach Wschodnich, choć sami chcemy, żeby naszą historię na wyrywki znali wszyscy.
Nie mam wątpliwości, że każdy Niemiec, który uczciwe mierzy się z własną historią, powinien być szczególnie wrażliwy na bestialstwo II wojny światowej. Głównymi demiurgami tego dramatu byli ludzie ukształtowani przez germańską kulturę, gospodarkę i politykę – nikt, kto poczuwa się do tej tożsamości, nie może o tym zapominać. Znaczna część niemieckiego społeczeństwa zdaje się doskonale to rozumieć, od wielu lat trwa tam, dzięki edukacji i kulturze, bolesna wiwisekcja. Tym bardziej nieprzyzwoite są polityczne uniki tych, którzy próbują rozmyć odpowiedzialność za powstanie nazizmu.
Jeśli jednak II wojna światowa czegoś powinna nas nauczyć, to z pewnością nie tego, że jakikolwiek naród ma prawo czuć się lepszy czy bardziej moralny od drugiego. Nie możemy nieustannie wskazywać palcem innych i puszyć się tym, że sami staliśmy po dobrej stronie. Słowa polityków prawicy, którzy tak gorliwie przypominają o heroicznych czynach naszych przodków nie powinny wywoływać w nas dumy, ale zapalać lampkę ostrzegawczą.
Z łatwością daliśmy się wplątać narrację, która była fundamentem II wojny światowej. Coraz częściej powtarzany postulat, aby zamiast „naziści” pisać „Niemcy” jest tylko pozorną sprawiedliwością. Nie łudźmy się, że komukolwiek zależy na prawdzie historycznej. Celem takich haseł jest dehumanizacja a reborus: Niemcy mają stać się jednolitym bytem, który pozwoli w pełnym blasku rozbłysnąć polskiej szlachetności. Co ciekawe, ze zrównywaniem komunistów i Polaków jesteśmy zdecydowanie bardziej ostrożni.
czytaj także
Takie myślenia pokazuje, że niewiele zrozumieliśmy z tego, co wydarzyło się w ubiegłym stuleciu. Po II wojnie światowej najważniejszym zadaniem nauki stało się zmierzenie z odpowiedzią na pytanie, jak w nowoczesnym świecie mogło dojść do takiej tragedii. Większość badaczy doszła do zbliżonych wniosków: przyczyną II wojny nie była wrodzona niegodziwość jakiegoś narodu, ale określony bieg zdarzeń, którego nie dało się uniknąć. Zygmunt Bauman opisał szereg mechanizmów, sprawiających, że Zagłada musiała pojawić się właśnie w tym czasie i miejscu, jako nieunikniony fragment historii.
O krok dalej poszli psychologowie społeczni. Stanley Milgram poprosił badanych o przepytywanie innych i karanie ich złych odpowiedzi wstrząsami elektrycznymi. Wstrząsy tak naprawdę były fikcyjne, ale o tym uczestnicy nie mieli pojęcia: widzieli ludzi, którzy pod wpływem prądu skręcali się z bólu. Za każdą złą odpowiedzią napięcie miało być zwiększane. Badany mógł w każdej chwili zrezygnować z udziału w nim, nic mu za to nie groziło, zgodnie z umową otrzymałby pełne wynagrodzenie. Mimo wszystko niemal 70 procent dotrwało do końca i zaaplikowało przepytywanemu wstrząs o napięciu 450 V.
W tym przerażającym eksperymencie amerykański psycholog udowodnił, że pod wpływem zewnętrznych czynników jesteśmy zdolni do najokrutniejszych rzeczy. Nie dlatego, że jesteśmy Niemcami czy Rosjanami, ale dlatego, że jesteśmy ludźmi. W zeszłym roku eksperyment powtórzono w Polsce. Po raz kolejny z tym samym rezultatem.
Współczesna nauka nie promuje, jak twierdzą niektórzy jej krytycy, skrajnego relatywizmu i całkowitego zniesienia takich pojęć jak wina czy kara. Nie mamy myśleć, że dobro i zło nie istnieją, ale przestać łudzić się, że samodzielnie decydujemy o tym, po której stronie tej osi się znajdziemy. Niedocenienie siły zewnętrznych czynników – takich jak sytuacja czy proces społeczny – było przyczyną nie tylko II wojny światowej, ale kilkusetletniej historii rasizmu, seksizmu i innych wykluczeń.
czytaj także
Polskie losy są skomplikowane, nasi przodkowie wielokrotnie musieli stawać przed dramatycznymi wyborami. Nauka radzi nam, żebyśmy ich decyzje przyjmowali z pokorą. Nie tylko te tchórzliwe, ale także bohaterskie. „Wierzę, że każdy z nas jest potencjalnym bohaterem, czekającym na właściwy czas i miejsce, by podjąć decyzję o działaniu mającym na celu pomoc innym, niezależnie od osobistego ryzyka i poświęceń”, pisał Philip Zimbardo w słynnym „Efekcie Lucyfera”.
Nie oznacza to, że nie mamy żadnego wpływu na swoje czyny. W eksperymencie Milgrama za każdym razem jakaś część badanych wstaje i mówi „nie zrobię tego”.
czytaj także
W tak emocjonalnej reakcji na „polskie obozy śmierci” tkwi buńczuczne przekonanie, że nam – posiadaczom tylu drzewek w Jad Waszem – coś takiego nie mogłoby się nigdy zdarzyć. To po prostu nieprawda. Tak samo jak naszym obowiązkiem jest znajomość historii i wiedza o tym, kto był katem, a kto ofiarą, tak samo musimy mieć świadomość, że role te nie są przez nikogo i dla nikogo przypisane na stałe.
Potworna przeszłość nie powinna być powodem niczyjej satysfakcji, ale źródłem zadumy i refleksji. Inaczej nie uda nam się zbliżyć do próby zrealizowania utopijnego hasła, które widnieje na Westerplatte: „Nigdy więcej wojny”. Nie wiemy bowiem, czy kolejną wojnę wywołają Niemcy, ale z pewnością zrobią to ludzie.