Przyzwoity wzrost gospodarczy, który pozwala nam gonić Europę pod względem ogólnej zamożności, jest oparty na strukturalnym wyzysku pracowników. Strukturalnym, bo tak zorganizowano nam państwo, by pracownicy nie mieli w nim za dużo do powiedzenia.
W teorii wszystko wygląda świetnie. Mamy w Polsce niemal najniższe w UE bezrobocie, utrzymujące się na ekstremalnie niskim poziomie od wielu już miesięcy. Pracodawcy nie mogą już szantażować pracowników dziesięcioma na ich miejsce, gdyż teraz bywa, że trudno im znaleźć choćby jednego. Do tego płace rosnące nominalnie w dwucyfrowym tempie, którego mógłby pozazdrościć niejeden kraj członkowski UE.
Dodatnie saldo migracji już przed wojną w Ukrainie pokazuje, że ludzie wreszcie zaczęli przyjeżdżać do Polski za pracą, a nie z niej wyjeżdżać. Rośnie też liczba przyzwoitych miejsc pracy w zagranicznych korporacjach, które wymagają wysokich kompetencji, ale w zamian oferują niezłe zarobki, cywilizowane warunki zatrudnienia i w miarę kulturalne relacje międzyludzkie.
Gdy gwarantowany dochód zakończy erę pracy, nadejdzie czas surferów
czytaj także
Niestety, po trzech dekadach budowania kapitalizmu polski rynek pracy wciąż ma wiele cech gospodarki peryferyjnej, która dorobiła się w miarę niezłego poziomu zamożności głównie dzięki temu, że leży tuż obok Niemiec i blisko innych państw Europy Zachodniej. Co gorsza, ta peryferyjna specyfika polskiego świata pracy utrzymuje się od lat. Wszyscy o niej wiedzą, powstają mądre opracowania, raporty i książki, lecz niewiele to zmienia.
Dlatego świętując Pierwszy Maja, warto pamiętać o poniższych pięciu największych patologiach polskiego rynku pracy.
1. Dualizm zatrudnienia
Polski Kodeks pracy jest całkiem obszerny i w wielu miejscach cywilizowany. Niestety, znaczna część pracowników w Polsce nie może korzystać z jego dobrodziejstw. Polski świat pracy jest przecięty grubą krechą, która oddziela etatowców od całej rzeszy osób zatrudnionych na umowach pozakodeksowych, eufemistycznie nazywanych zleceniobiorcami lub drobnymi przedsiębiorcami.
Linia podziału nie przebiega przez środek, gdyż pracowników objętych Kodeksem pracy na szczęście jest znacznie więcej. Poziomy zabezpieczenia społecznego i uprawnień w obu grupach są jednak tak różne, że można mówić o dualizmie świata pracy – reprezentanci obu grup żyją w zupełnie innych realiach ekonomicznych. Oczywiście nie jest tak, że każdemu ze świata etatowców żyje się lepiej – wielu z nich może tylko pomarzyć o dochodach niejednej osoby samozatrudnionej. Nie chodzi jednak o to, że jednej grupie żyje się znacznie lepiej niż drugiej – problemem jest samo istnienie tego podziału i nierówne traktowanie pracowników.
Jest faktem, że lata świetności umów cywilnoprawnych mamy już za sobą. W 2013 roku tylko na umowach cywilnoprawnych pracowało prawie półtora miliona osób. Od tamtej pory ta liczba zaczęła się kurczyć, co przyspieszyło dzięki wprowadzeniu minimalnej stawki godzinowej w pierwszej kadencji rządu PiS. Według GUS w 2021 roku tylko na umowach regulowanych Kodeksem cywilnym pracowało 900 tysięcy osób.
Tymczasem pojawił się jednak problem ekspansji samozatrudnienia. W latach 2012–2015 liczba osób prowadzących działalność gospodarczą bez zatrudniania innych pracowników wynosiła 1,1 miliona. W kolejnych dwóch latach liczba ta wzrosła o 100 tysięcy, a w 2021 roku samozatrudnionych było już 1,3 miliona.
czytaj także
Dualizm rynku pracy skutkuje między innymi drenażem polskiego systemu ubezpieczeń społecznych, gdyż miliony osób nie płacą składek adekwatnych do swoich dochodów. Część z nich nie wypracuje wystarczającej do życia emerytury, więc trafi na garnuszek państwa. Pracujący wyłącznie na umowach o dzieło wciąż nie mają nawet ubezpieczenia zdrowotnego, nie licząc podstawowej opieki zdrowotnej. Poza tym dualizm ten rozbija jedność świata pracy, utrudnia tworzenie związków zawodowych i zniechęca do występowania w obronie wspólnych interesów, bo te interesy nie do końca są wspólne.
2. Niskie płace
W Polsce zarabia się mało – to po prostu truizm. W skali świata jesteśmy oczywiście krajem zamożnym, jednak naszym punktem odniesienia jest Unia Europejska, w szczególności państwa Europy Zachodniej. I nie chodzi tu o to, że po przeliczeniu na euro nasze pensje wyglądają jak sowity napiwek w Luksemburgu, bo na międzynarodową wartość naszych płac wpływa także słaba waluta, która w wielu innych aspektach jest naszą mocną stroną. Chodzi raczej o podział dochodów w samym kraju. Przedsiębiorstwa zgarniają znacznie większą część wypracowywanych dochodów, niż ma to miejsce w zamożnych państwach z zachodu i północy kontynentu.
Pokazuje to udział płac w PKB. Im jest on wyższy, tym większa część dochodu narodowego trafia do pracowników. W Polsce udział płac w PKB nigdy nie był wysoki, jednak od 2015 roku, gdy sięgnął ówczesnego dna na poziomie 48 proc., całkiem przyzwoicie rósł. Według danych Komisji Europejskiej w 2020 roku wyniósł już 51,5 proc. Od tamtej pory firmy zaczęły jednak szybko odrabiać straty, wykorzystując popandemiczną inflację do podnoszenia marż. W 2021 i 2022 roku rentowność przedsiębiorstw była znakomita, ale działo się to kosztem realnej wartości pensji pracowników. W 2022 roku udział płac w PKB wyniósł 46 proc. Tak źle nie było jeszcze nigdy.
czytaj także
Udział płac w PKB całej Unii Europejskiej wyniósł w zeszłym roku 55 proc., a w samej strefie euro nawet 56 proc. Dziesięć punktów procentowych to przepaść. W ostatnich latach produktywność rośnie więc znacznie szybciej niż płace. Właściciele firm nie dzielą się sprawiedliwie swoimi zyskami. Przyzwoity wzrost gospodarczy, który pozwala nam gonić Europę pod względem ogólnej zamożności, jest oparty na strukturalnym wyzysku pracowników. Trudno się dziwić, skoro nie ma komu stać na straży ich interesów.
3. Brak zorganizowanej klasy pracującej
Niski udział płac w PKB to także efekt braku silnych związków zawodowych oraz nikłego odsetka pracowników objętych układami zbiorowymi. Według OECD uzwiązkowienie w Polsce w 2017 roku wyniosło 13,4 proc. Jeszcze w 2000 roku było o 10 pkt proc. wyższe. Najnowsze dane pochodzą z badania CBOS z 2021 roku – członkostwo w związkach deklarowało wtedy zaledwie 10,5 proc. pytanych pracowników. Całkiem prawdopodobne, że obecnie uzwiązkowienie jest jednocyfrowe.
Szorujemy po dnie. Odsetek osób deklarujących członkostwo w NSZZ „Solidarność” od 1991 roku spadł pięciokrotnie, a w OPZZ trzykrotnie. Co gorsza, związkowcy są skupieni głównie w sektorze publicznym, gdzie akurat najrzadziej dochodzi do łamania Kodeksu pracy. W 2021 roku co czwarty zatrudniony w sektorze publicznym deklarował członkostwo w jakimś związku zawodowym. W sektorze prywatnym było to zaledwie 4 proc.
Podobny odsetek pracowników jest objęty układami zbiorowymi. Według OECD w 2019 roku układy regulowały warunki pracy 13 proc. zatrudnionych w Polsce. Na początku wieku układami objęty był co czwarty pracujący w Polsce.
czytaj także
Większość patologii polskiego rynku pracy ma swoje źródło właśnie w dramatycznie niskiej reprezentatywności organizacji pracowników. Brak zorganizowanego świata pracy ma dwie główne konsekwencje. Po pierwsze, co raczej oczywiste, związki chronią interesy wąskiej grupy pracowników. Zdecydowana większość jest zdana sama na siebie – chyba że ma szczęście pracować z bardzo aktywną i zgraną załogą. Po drugie, niskie uzwiązkowienie sprawia, że Polacy coraz niechętniej patrzą na działania związków zawodowych. Strajki czy demonstracje są traktowane przez znaczną część społeczeństwa jako nieuzasadniona roszczeniowość.
Na szczęście to ostatnie się zmienia na lepsze – zapewne z powodu niepewności ekonomicznej. Według CBOS jeszcze w 2017 roku zaledwie 30 proc. badanych twierdziło, że działalność związków zawodowych jest dla kraju korzystna. W 2021 roku było to już 46 proc. – to wciąż jednak mniej niż połowa.
4. Dyskryminacja kobiet
Dyskryminacja Polek na rynku pracy znalazła się dopiero na czwartym miejscu nie dlatego, że to mniej istotny problem. Po prostu wszystkie wyżej wymienione patologie dotyczą także kobiet. Najczęściej przytaczanym wskaźnikiem obrazującym gorszą sytuację ekonomiczną kobiet jest luka płacowa, jednak w Polsce kluczowy wydaje się inny wskaźnik – czyli luka w zatrudnieniu. Według GUS wskaźnik zatrudnienia mężczyzn w 2021 roku był o 10 pkt proc. wyższy niż kobiet. Według OECD w 2021 roku pracowało 65 proc. Polek w wieku produkcyjnym. W Niemczech pracowało 73,5 proc. kobiet, w Holandii nawet 78 proc.
Niskie zatrudnienie kobiet to efekt przyjętego w Polsce modelu, w którym to matka zajmuje się dzieckiem, a nie oboje rodziców w równym stopniu. Według GUS w 2021 roku nie pracowała prawie połowa matek z dziećmi do lat pięciu. A przecież mowa o kobietach w wieku, w którym aktywność zawodowa jest najbardziej intensywna. To przekłada się na ich późniejszą słabszą pozycję zawodową, niższe zarobki i niższe emerytury. Według OECD pięcioletnia przerwa na opiekę nad dzieckiem kosztuje statystyczną Polkę 10 proc. przyszłej emerytury. Niemka po pięcioletniej przerwie na opiekę nad dzieckiem dostanie świadczenie niższe o 2 proc., a dla Czeszki w ogóle nie ma to znaczenia.
czytaj także
Polski system emerytalny karze kobiety za „baby window” najsurowiej wśród europejskich członków OECD. Równocześnie Polska nie zapewnia matkom możliwości łączenia pracy zawodowej z macierzyństwem. To jest zupełnie skandaliczne. Polki oczywiście znalazły rozwiązanie – mianowicie takie, że postanowiły nie rodzić dzieci. I trudno się dziwić.
To i tak cud, że w takich warunkach nasz wskaźnik dzietności nie spadł jeszcze poniżej 1,0. W Korei Południowej już taki mają. Zresztą Korea należy do tych czterech państw OECD, w których system emerytalny karze za macierzyństwo jeszcze dotkliwiej niż w Polsce. Przypadek? Nie sądzę.
5. Folwarczne relacje
Atmosfera i relacje społeczne w polskich zakładach pracy są fatalne. Często wyśmiewamy kuriozalne korporacyjne procedury czy dziwaczne nazwy stanowisk pracy w międzynarodowych koncernach, których nikomu nie chciało się nawet przetłumaczyć na polski, jednak tam przynajmniej mamy do czynienia z zaawansowaną kulturą organizacyjną. Bywa ona śmieszna i wykazuje przerost formy nad treścią, ale zagraniczne korporacje przynajmniej próbują wprowadzać u siebie jakiś ład. Polskie rodzime firmy są za to folwarkiem właścicieli. Nie ma tam obiektywnych procedur, gdyż prawo stanowi kaprys właściciela.
W polskich firmach nie występuje standaryzacja płac, co przyznali sami eksperci związków pracodawców przy okazji dyskusji na temat częściowej jawności wynagrodzeń. Nie ma też określonych ścieżek awansu, które byłyby obiektywne i znane całej załodze. Podwyżki i awanse zależą od dobrych relacji z szefem. Na polskim rynku pracy dominuje kolesiostwo, które przejawia się chociażby w zatrudnianiu po znajomości. Polscy pracownicy są zwykle odcięci od dostępu do informacji na temat dokładnej sytuacji finansowej firmy, nie mówiąc już o realnym wpływie na zarządzanie nią.
czytaj także
Poza tym polska kultura pracy jest maczystowska i seksistowska. Żenujące żarty o podłożu seksualnym są na porządku dziennym, a zdarzają się też przypadki dalej idącego molestowania seksualnego. Według CBOS w 2018 roku co czwarty dorosły badany był świadkiem molestowania seksualnego w miejscu pracy lub nauki. Obiektem niechcianych działań o podłożu seksualnym było 12 proc. pytanych dorosłych.
Praca w Polsce do przyjemnych więc nie należy. W większości przypadków to przykry obowiązek, zwykle też niezbyt opłacalny, a nie droga do spełnienia zawodowego czy czerpania satysfakcji z własnych osiągnięć. Pracujemy, żeby utrzymać się na w miarę przyzwoitym poziomie i niewiele więcej z tego mamy. To i tak nieźle – większość mieszkańców globu nie ma nawet tego.