Kraj

Polski prekariusz patrzy na Kodeks pracy

Fot. Kristian Niemi/flickr.com CC BY-NC-ND 2.0

Mamy w Polsce ponad 2,5 miliona osób, których Kodeks pracy w ogóle nie obejmuje. Nie dotyczą ich niemal żadne prawa socjalne wywalczone w XX wieku przez ruch robotniczy – jedynie nie można już do nich bezkarnie strzelać, jak to robiono w XIX wieku. Mimo to wolnorynkowe think tanki wciąż utyskują na „sztywny rynek pracy”.

Podczas gdy roszczeniowi milenialsi znad Wisły uparcie zmagają się z niezbyt przyjaznymi warunkami polskiego rynku pracy, skacząc od zlecenia do zlecenia i często udając przedsiębiorców, bo „pracodawca wybrał model b2b”, gdy polscy związkowcy są zwalniani z pracy na podstawie dyscyplinarek wymyślonych na poczekaniu, a młode matki się zastanawiają, czy po powrocie z macierzyńskiego ich firma zwolni je już w pierwszym tygodniu czy dopiero w drugim, Forum Obywatelskiego Rozwoju nie ustaje w przypominaniu nam, że żyjemy w kraju niezwykłej wręcz sztywności zatrudnienia. „Polska zajmuje dopiero 30. miejsce na 41 krajów UE i OECD w Indeksie Elastyczności Zatrudnienia 2018” – obwieścił FOR w grudniu 2017 roku. „Polska zajmuje dopiero 30. miejsce na 41 krajów Unii Europejskiej i OECD w Indeksie Elastyczności Zatrudnienia 2019” – informował w lutym 2019 r. „Polska zajmuje dopiero 27. miejsce na 41 krajów UE i OECD, co oznacza spadek z 17. miejsca sprzed dojścia PiS do władzy” – to już komunikat z lutego tego roku.

Przeterminowana wizja Europy

Na pierwszy rzut oka widać, że coroczny raport zaprzyjaźnionego z FOR think tanku z Litwy „Lithuanian Free Market Institute” musi być jakiś felerny. Co samo w sobie nie dziwi – wszystkie NGO-sy, które mają „free market” w nazwie, zwykle są podejrzane. Jednak tak duży rozjazd między ustaleniami corocznie publikowanego raportu z realiami, które obserwujemy na co dzień, musi zadziwiać. Najwyraźniej analitycy z Litwy nie patrzyli na tę Polskę, która leży tuż za ich południową granicą, tylko na jakąś inną, która istnieje jedynie w stworzonym przez nich modelu.

Im gorzej, tym lepiej

Na wstępie warto zaznaczyć, że „Indeks Elastyczności Zatrudnienia” należy do tej grupy rankingów ekonomicznych, w których wysokie miejsce kraju niekoniecznie przemawia na jego korzyść. Polska zajęła w nim 27. miejsce z notą 61 na 100 możliwych punktów, wyprzedzając Szwecję i Holandię. Na pierwszym miejscu znalazły się za to USA i Japonia – każdy sobie odpowie, gdzie wolałby mieszkać. Wysokie noty w tym rankingu otrzymuje się za mało fajne rzeczy – na przykład w 2019 roku Irlandia dostała maksymalną notę w kategorii „czas pracy”, ponieważ nie ma tam żadnych regulacji dotyczących nadgodzin, pracy w nocy oraz w święta. Cypr dostał sto punktów w kategorii „koszty rozwiązania umowy”, gdyż średni okres wypowiedzenia trwa tam tylko niecałe sześć tygodni i nie ma żadnych przepisów dotyczących wypłacania odpraw. Krajem idealnym według twórców „Indeksu Elastyczności” byłby więc na przykład Sudan Południowy, bo tam w ogóle nie ma żadnych umów i panuje pełna elastyczność.

Chcę być człowiekiem, a nie tylko maszyną do pracy

Dlaczego więc Polska wypadła w nim tak słabo? Otóż litewski think tank oceniał kraje na podstawie wybranych przepisów z krajowego prawa pracy. Nieistotne było w tej ocenie, czy te przepisy są stosowane. Zupełnie nie miało też znaczenia, jak dużą grupę pracowników te przepisy obejmują i jaka jest realna sytuacja zatrudnionych w danym kraju. Gdyby istniało w Europie hipotetyczne państwo, które miałoby ultrasztywny kodeks pracy, a jednak całe społeczeństwo pracowałoby tam na nieregulowanych umowach śmieciowych, to taki kraj zostałby uznany za najbardziej nieelastyczny pod względem zatrudnienia.

Polska została więc oceniona dość nisko chociażby dlatego, że umowy etatowe na czas określony można stosować jedynie 33 miesiące, a w niektórych krajach w ogóle nie ma limitu. Na papierze mamy też całkiem restrykcyjne regulacje dotyczące nadgodzin – za pracę w dzień wolny przysługuje o 100 procent więcej, a za nadgodziny 50 procent, podczas gdy w takiej Chorwacji nie przewidziano żadnych dodatków z tego tytułu. Okazuje się także, że mamy skandalicznie długi okres wypowiedzenia przysługujący pracownikom z pięcioletnim i dziesięcioletnim stażem – wynoszący 13 tygodni. Tymczasem w Nowej Zelandii zwalniać można od strzała, bez zawracania sobie głowy okresami wypowiedzenia.

Halo, tu Ziemia

Gdyby wolnorynkowcy z Litwy przyjrzeli się realnym wskaźnikom rynków pracy, zamiast studiować wybrane przepisy dotyczące wybranej grupy aktywnych zawodowo, stworzony przez nich obraz Polski mógłby być nieco bliższy prawdy. Być może polskie prawo pracy jest rzeczywiście dosyć sztywne na papierze, jednak mało z tego wynika dla polskich prekariuszy, których jest nad Wisłą pod dostatkiem. Fakt jest taki, że polski rynek pracy jest modelowo wręcz sprekaryzowany, wbrew zaklęciom „Lithuanian Free Market Institute” i ich przyjaciół z FOR, dla których określenie „umowa śmieciowa” jest mową nienawiści.

Cóż bowiem z tego, że umowy na czas określony mogą być w Polsce stosowane w stosunku do jednego pracownika tylko 33 miesiące, skoro Polska ma czwarty najwyższy odsetek pracujących na umowach czasowych? Co czwarty pracownik z Polski zatrudniony jest na czas określony – gorzej jest tylko w pokryzysowej Hiszpanii, Chile oraz Kolumbii. Średnia OECD wynosi 12 procent. W Austrii nie ma w ogóle ograniczeń dotyczących stosowania umów czasowych, a jednak pracuje na nich jedynie 9 procent zatrudnionych. Gdzie więc jest pod tym względem lepiej?

Chile: krach wolnorynkowej dystopii

Poza tym zatrudnieni na umowach o pracę na czas określony i tak są szczęściarzami. Według niedawnego raportu GUS liczba Polek i Polaków, którzy pracują tylko na umowach zlecenie lub o dzieło, w 2018 r. wyniosła 1,3 miliona i od 2017 roku wzrosła o 8,3 procent. Nie obejmują ich ani dodatki za nadgodziny, ani nawet okres wypowiedzenia. Dokładnie tyle samo było samozatrudnionych, którzy nikogo nie zatrudniają – tutaj również zanotowano ponad ośmioprocentowy wzrost w zaledwie rok. Mamy więc grupę ponad 2,5 miliona osób, których Kodeks pracy w ogóle nie obejmuje. Nie dotyczą ich niemal żadne prawa socjalne wywalczone w ciągu XX wieku przez ruch robotniczy – jedynie nie można już do nich bezkarnie strzelać, jak to robiono w XIX wieku.

Kolejna sprawa to przestrzeganie zapisów Kodeksu pracy. W ustawie można zapisać najwspanialsze rzeczy, jednak gdy nie będzie instytucji realnie egzekwujących przepisy, to na niewiele się one zdadzą. W Polsce takimi instytucjami nie są ani Państwowa Inspekcja Pracy, najczęściej bezradnie rozkładająca ręce, ani sądy pracy, na których wyrok można czekać latami. Nic więc dziwnego, że zwalnianie związkowców jest polskim sportem narodowym – w ostatnim czasie zrobiły to chociażby Poczta Polska, nasz narodowy czempion LOT, Polskie Radio, Lidl Polska czy Castorama Polska. Tym zwolnionym pracownikom nie przysługiwał okres wypowiedzenia, który pieczołowicie wyliczyli twórcy „Indeksu Elastyczności Zatrudnienia”.

Międzynarodowa Konfederacja Związków Zawodowych (ITUC) co roku publikuje Global Right Index, w którym grupuje państwa pod względem przestrzegania prawa pracy. W najnowszej jego edycji, za 2019 rok, Polska trafiła do grupy trzeciej – do grona krajów, w których ma miejsce „regularne łamanie prawa pracy”. Kto nam w tej grupie towarzyszy? No na przykład Boliwia, Rosja, Maroko czy Gruzja. Za to w najwyższej grupie – „sporadyczne łamanie prawa pracy” – znalazły się chociażby Irlandia i Dania, które w „Indeksie Elastyczności Zatrudnienia” zostały sklasyfikowana odpowiednio na szóstym i siódmym miejscu. W tych dwóch krajach przepisy dotyczące zatrudnienia są względnie liberalne, ale przestrzegane. W Polsce względnie sztywne, ale masowo olewane. Zagadka – w których z tych państw sytuacja pracowników jest bardziej przewidywalna?

Elastyczność bez bezpieczeństwa

Autorom tego feralnego raportu umknął jeszcze jeden drobny szczegół: układy zbiorowe. W ogromnym stopniu wpływają one na stabilność zarówno zatrudnienia, jak i warunków pracy. Wiążą zakłady pracy zatrudniające miliony ludzi, nawet jeśli formalnie krajowe kodeksy pracy są całkiem liberalne. Właśnie dlatego Niemcy przez długi czas w ogóle nie stosowały płacy minimalnej, ponieważ nie była im ona do niczego potrzebna – branżowe płace minimalne były określone w układach zbiorowych, które jeszcze w 1990 roku obejmowały 85 procent zatrudnionych.

Jeśli flexi, to bezpiecznie

czytaj także

Gdy odsetek ten zaczął spadać – do obecnych 50–60 procent – federalna płaca minimalna została wprowadzona. W niemal wszystkich krajach nordyckich odsetek zatrudnionych objętych układami zbiorowymi wynosi powyżej 80 procent – poza Norwegią, gdzie jest to „jedynie” 70 procent. W Belgii ponad 90 procent pracowników jest objętych układami zbiorowymi, a w Holandii 80 procent. W takiej sytuacji naprawdę nie potrzeba specjalnie rozbudowanych kodeksów pracy. Co innego w Polsce, w której układy zbiorowe dotyczą jedynie nieco ponad 10 procent zatrudnionych, a liczba ta ciągle spada.

Zwalnianie związkowców jest polskim sportem narodowym.

Warto jeszcze przyjrzeć się Danii, którą wolnorynkowcy często podają za przykład – chcecie mieć jak w Skandynawii, to proszę, zliberalizujmy prawo pracy jak w Danii, powiadają. W rankingu elastyczności zajęła ona wysokie 7. miejsce, a w poprzednich dwóch latach była nawet pierwsza. Oczywiście w tych rozważaniach zwykle umyka fakt, że elastyczne prawo pracy, pozwalające na łatwe zwalnianie pracowników, jest tylko jednym z elementów tamtejszego systemu zwanego „flexicurity”, łączącego elastyczność zatrudnienia z gwarancją bezpieczeństwa dla tych, którzy pracę stracili. Zabezpieczenie socjalne dla bezrobotnych w Danii jest wręcz niewyobrażalne dla polskich prekariuszy. Dania wydaje na politykę rynku pracy 3,2 procent PKB, przy średniej OECD 1,3 procent. A Polska? Dokładnie 0,7 procent. Zwolnionym z pracy Duńczykom przysługuje zasiłek dla bezrobotnych dochodzący nawet do 90 procent ostatniej pensji, a można go otrzymywać nawet do czterech lat.

W Polsce jest nieco gorzej – zasiłek nie jest powiązany z wcześniejszymi zarobkami, tylko ze stażem pracy, i wynosi maksymalnie nieco ponad tysiąc złotych. Można go otrzymywać pół roku lub rok, jeśli zamieszkuje się powiat o szczególnie wysokim bezrobociu. Przysługuje on mniej niż 15 procentom bezrobotnych. Przy takim zabezpieczeniu socjalnym, jakie Dania zapewnia bezrobotnym, jakiekolwiek regulacje dotyczące okresu wypowiedzenia są średnio potrzebne. No ale miłośnicy duńskiego rynku pracy chcieliby przenieść nad Wisłę jedynie część tamtejszych rozwiązań. Gigantyczne zasiłki dla bezrobotnych, finansowane z równie gigantycznych podatków, zapewne nie byłyby już im w smak.

Progresywna polityka w interesie średniaków

„Indeks Elastyczności Zatrudnienia” ma taką wartość poznawczą, jaką mają wywiady Marcina Roli w telewizji wRealu24. Zero kontekstu, pominięte mnóstwo lokalnych restrykcji i regulacji niezwiązanych bezpośrednio z prawem pracy, brak odniesienia do realnego funkcjonowania danych przepisów. Praca w Polsce jest niestabilna, rynek pracy jest poszatkowany na wiele segmentów różniących się poziomem zabezpieczenia, układy zbiorowe to zupełny margines, a zasiłek dla bezrobotnych jest tak żałośnie niski, że w sumie równie dobrze mogłoby go nie być – i tak mało kto w ogóle na niego liczy. Można zrozumieć analityków z Litwy – pewnie dostali jakiś grant od któregoś z amerykańskich bogaczy i muszą się teraz wykazać. Ale FOR mógłby nie udostępniać tych głupot, nawet z nieco prostującym je komentarzem, skoro chce być poważnym think tankiem. O, przepraszam, co ja w ogóle napisałem.

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij