Kraj, Psychologia

Naprawdę nikt nie chce mieć depresji

Gdyby felieton Magdaleny Środy opowiadał o nadużyciach w psychiatrii czy manipulacjach przemysłu farmaceutycznego, bez nazywania między wierszami chorych na depresję leniuchami i symulantami, prawdopodobnie skala powszechnego oburzenia nie byłaby tak rażąca.

Cieszę się, że nie przeczytałam tekstu Magdaleny Środy niecałe dwa miesiące temu, gdy wróciłam z pogrzebu mojego kuzyna. Odebrał sobie życie niedługo po tym, gdy skończył trzydziestkę. Był moim rówieśnikiem. Do dziś pluję sobie w brodę, że nie odezwałam się z życzeniami, że w ogóle ostatnio mało rozmawialiśmy, a przecież jako smarkacze i zachłannie spieszący się do dorosłości nastolatkowie spędziliśmy ze sobą mnóstwo czasu.

Nie było dnia, w którym nie płakałam w łazience, udając, że myję ręce [list]

Dopiero dziś doceniłam momenty, w których byliśmy ze sobą niezwykle blisko. Łączyła nas samotność i niewypowiedziany smutek dzieciaków, które z różnych powodów nie pasują do reszty i mierzą się z niezdiagnozowanymi wtedy jeszcze problemami. Czy fakt, że rozmawialibyśmy nadal, miał szansę cokolwiek zmienić? Czy urodzinowy telefon skończyłby się szukaniem specjalisty? A może wcale nie wydarzyłoby się nic dobrego i ból dziś okazałby się jeszcze trudniejszy do zniesienia? Nigdy się nie dowiem.

Pewność mam natomiast co do tego, że gdyby felieton profesory Środy wpadł w moje ręce tamtego grudniowego dnia, jednego z najsmutniejszych w moim życiu, nie miałabym możliwości na przyjęcie (z pewnością wciąż nieukończonej) żałoby. Ta musiałaby ustąpić wściekłości, na którą wtedy absolutnie nie miałam przestrzeni i która mogłaby doprowadzić mnie w najciemniejsze, niepozwalające pisać teraz tego tekstu miejsce.

Dziś jest inaczej, czuję, że mogę i mam prawo być oburzona faktem, że dorosła, wykształcona osoba o szerokich horyzontach i dużych zasobach kulturowo-społecznych posługuje się nomenklaturą wyjętą z podręcznika strażników patriarchatu i krzywdzącego status quo, z którymi ponoć walczy.

Czym twierdzenie „nie mieć depresji, to jakby nie być dość nowoczesnym” różni się od podyktowanych rozmaitymi fobiami (z mizoginią włącznie) haseł wytrychów, które mają zdyskredytować osoby sygnalizujące np. przemoc i seksizm? Tym ostatnim też sugeruje się, że przesadzają, podążają za modą, która sprawi, że teraz „każda kobieta okaże się molestowana i oskarży kogoś o gwałt”.

Pamiętamy przecież doskonale, że przełomowy ruch #MeToo nazywano efektem jakiegoś nowego, wymyślonego przez feministki polujące na czarownice (swoją drogą, jakże perfidne jest owo przejęcie przez mężczyzn figury kobietobójstwa do własnych, antykobiecych narracji) trendu.

Ten sam argument powtarza środowisko transfobiczne wobec osób dotkniętych dysforią lub kwestionujących binarny podział płci. Podobnie mówi się o ludziach z różnymi typami neuroodmienności albo – było tak jeszcze całkiem niedawno – sugeruje się rodzicom dzieci z autyzmem, że „nagle stwierdza się go u wszystkich”.

Lepsze i gorsze? Nie, mózgi mamy po prostu różne [rozmowa o neuroróżnorodności]

Byłoby kłamstwem twierdzić, że nadużycia, fałszywe oskarżenia, pomyłki czy niewłaściwe diagnozy motywowane cyniczną chęcią zarobku, nadmierną wiarą w nieomylność nauki czy po prostu brakiem kompetencji się nie zdarzają. Ale czy to sprawia, że przemoc, transpłciowość, neuroróżnorodność, a wreszcie – przywoływana przez profesorę depresja – nie istnieją lub są zjawiskiem całkowicie marginalnym, zasługującym wyłącznie bagatelizację i drwiny?

Nie, pomimo istnienia lekarzy-szarlanatów, farmaceutów-oszustów, kobiet-kłamczyń ludzie wciąż umierają i cierpią z powodu przemocy, chorób i wielu innych zjawisk, z którymi wreszcie zaczynamy jako ludzkość próbować sobie radzić, a przynajmniej – nazywać je i zauważać, że związane z nimi cierpienie to produkt zachodniej, patriarchalnej kultury, kapitalizmu i antropocenu. Tych samych, które kastrują nas z uczuć, generują przemoc, uniemożliwiają kontakt z własnym ciałem, żerują na odczuwaniu deficytów i w pogoni za ego oraz zyskiem demolują ochronę zdrowia i inne usługi publiczne.

Trudno mi więc zrozumieć, jak żyjąc w homogenicznym, fatalnie reagującym na odstępstwa od tzw. norm społeczeństwie i opresyjnym państwie, które w 2022 roku odnotowało „rekord”, jeśli chodzi o liczbę prób samobójczych u dzieci, można zrównywać depresję z „grzechem lenistwa umysłowego”. Grzechy proponuję zostawić dokładającemu się do traumatyzacji społeczeństwa klerowi, ale lenistwo umysłowe obciąża raczej sumienie osób publicznych, które śmiertelne choroby nazywają wstydliwą oznaką słabości, a nie samych chorych.

Profesora Środa nie odkryła jednak Ameryki. Ludzie z depresją naprawdę czują, że są słabi, nie trzeba im o tym specjalnie przypominać. Każdego dnia biczują się za niemożność poradzenia sobie z rzeczywistością, z emocjami, na które reagują czymś, co sami ochoczo nazywają lenistwem, a nie chorobą i motywacją do szukania pomocy. Ci ludzie czują się bez przerwy winni, najgorsi na świecie. Nienawidzą się za to, że nie mają siły żyć.

Komuś, kto nigdy nie doświadczył takiego stanu lub skutecznie go w sobie zagłuszył, bardzo trudno jest zrozumieć, co dzieje się z chorym na depresję. Ale Magdalena Środa wcale nie musi tego robić. Nie musi też kończyć doktoratu z psychologii, by miała prawo o depresji się wypowiadać. Wystarczy, by zamiast złościć się na to, że po burzy medialnej z udziałem Beaty Pawlikowskiej tak wiele osób uznało: „niechaj podróżniczki piszą o podróżach, a psychiatrzy o depresjach”, wykazała się empatią i odwagą troski, o której w przedmowie do książki o takim właśnie tytule pisała: „Nie będzie nam łatwo zmienić sposób myślenia o świecie i o nas samych, zwłaszcza że nie o samo myślenie tu chodzi, ale o uczucia, empatię, współodczuwanie, które powinny być włączone do naszych badań, prac, relacji, ekonomii, polityk”.

Uderz w stół… Co nam mówi dyskusja o lekach antydepresyjnych wywołana filmem Beaty Pawlikowskiej

Gdyby puszczony przez redakcję chyba wyłącznie w oczekiwaniu na ferment i kliki felieton w „Wyborczej” opowiadał o nadużyciach w psychiatrii czy manipulacjach przemysłu farmaceutycznego, bez nazywania między wierszami chorych na depresję leniuchami czy osobami ślepo podążającymi za modą, prawdopodobnie skala powszechnego oburzenia nie byłaby tak rażąca.

A jest zaskakująco duża, bo o tekście Magdaleny Środy nie dowiedziałam się z internetu, a od mojej mamy – reprezentantki pokolenia niespecjalnie pochylającego się nad ważkością dbania o zdrowie psychiczne, kobiety, która z dużą dozą podejrzliwości podchodziła do tego, że zamiast do kościoła uczęszczałam na terapię. A przynajmniej tak mi się do tej pory wydawało, bo ku swojemu zaskoczeniu usłyszałam od niej, że wbrew temu, co pisze profesora Środa, z jednej strony skarżąca się na zmedykalizowany, ekspercki dyskurs, a z drugiej za wszelką cenę protekcjonalnie racjonalizująca cudze doświadczenia i uczucia, „nikt nie chce być nieszczęśliwy, nikt nie chce mieć depresji”.

Jestem pewna, że mój kuzyn, za którym tak bardzo tęsknię i o którym nie mogę przestać myśleć od tygodni, a teraz jeszcze bardziej po lekturze tekstu w „Wyborczej”, miał dokładnie tak samo. Nie chciał dłużej cierpieć. Może dla osób takich jak profesora był po prostu kolejnym z wielu płatków śniegu. Ale to przykre, że wciąż bronimy świata, w którym tak szybko topnieją.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij