Kraj, Weekend

Czemu służy żałoba po umarłej rzece? [rozmowa z psycholożką Magdaleną Budziszewską]

Tak abstrakcyjne rzeczy jak rzeka czy klimat to wciąż obiekty spoza tradycyjnego horyzontu żałoby. Co nie znaczy, że przeżywanie ich utraty jest nieprawdziwe. I że nie ma wymiaru politycznego. Z psycholożką Magdaleną Budziszewską rozmawia Michał Sutowski.

Michał Sutowski: Po co maszerować dla umarłej rzeki? Czy wszyscy Polacy powinni odbyć żałobę po martwych rybach i małżach?

Magdalena Budziszewska: Chyba na początek rozmowy powinnam się żachnąć o te „martwe ryby”! Ich śmierć sama w sobie byłaby jeszcze częścią jakiegoś porządku, choć oczywiście nie w tej skali. Ryby zjadają i są zjadane, czasem masowo giną w jakichś katastrofach, na przykład w wyschniętym starorzeczu, zjadają je też ptaki i te małże też zjadają. Dlatego żałoba po tych partykularnych istotach brzmi trochę absurdalnie.

No więc?

To, co się zdarzyło z Odrą – że ginie wszystko naraz, cały ten łańcuch pokarmowy – to coś jakościowo innego. Rzeka się odrodzi, możemy ją też zarybić, ale to nie będzie już ta sama rzeka. W ekosystemach chronimy nie tyle pojedyncze istnienia, ile ciągłość i całość takich procesów, ich długie trwanie. I kiedy w ten sposób umiera rzeka, to coś jest stracone na zawsze. Łatwo to przegapić, kiedy mówisz „ryby”.

Poza tym te długie procesy, rzeki, morze, puszcze są też kawałkiem ludzkiej specyfiki, historii, modulują język, którym mówimy, mamy z nimi wspólnotę długiego istnienia, dorastaliśmy z nimi i nasi przodkowie też. Dla mnie Polska bez polskiej przyrody byłaby nie sobą, byłaby trochę jednak martwa. Można się sprzeczać, co czemu nadaje wartość, ale na pewno nie jest to rozłączne.

Marsz żałobny dla Odry na bulwarach wiślanych w Warszawie. Fot. Jakub Szafrański

Czyli tę żałobę powinniśmy jako wspólnota odprawić?

Tak. Kiedy w sierpniu na bulwarach wiślanych w Warszawie organizowaliśmy marsz żałobny dla Odry, nie byliśmy przekonani, że na pewno się uda – że ludzie przyjdą i że cokolwiek to zmieni. Obawialiśmy się, że nawet jeśli powiedzą o nas w telewizorze, to demonstrację w sprawie umierającej rzeki wciągną w doraźny spór polityczny. Ostatecznie jedna telewizja pokazała nas obszernie i życzliwie, inne w ogóle o wydarzeniu nie wspomniały. Niemniej dla nas zrobienie tego było istotne – kiedy przeżywasz żałobę po czymś lub kimś ważnym, kiedy przeżywasz utratę, to nie myślisz, czemu to służy.

A jednak były tam kamery, były relacje w mediach społecznościowych. Rytuał żałoby nie był wyłącznie dla jego uczestników.

Doświadczenie i wyrażanie żałoby publicznie może ludziom przypomnieć o tym, co straciliśmy – i w ten sposób pozwolić im to poczuć. A myśmy w latach 80., 90. i później tracili bardzo dużo wartości przyrodniczych – wyciętych i uschniętych lasów, uregulowanych i zatrutych rzek, parków zamienionych w parkingi – ale nie mieliśmy kontaktu z tym, co tracimy.

Dlaczego?

Bo nikt tej straty nie nazwał, nie pokazał? Bo byliśmy zbyt zabiegani? Powody są różne, ale bez świadomości utraty można nam to wszystko zabierać, okradać nas z lasów, parków i rzek.

Oddać rzece sprawczość

I żałoba ma pomóc nazwać tę stratę, a przez to jej doświadczyć?

Chodzi o skupienie uwagi na tym, czego już nie ma, aby zaczęło nam tego brakować. Tego lasu, w którym można było spacerować, tej rzeki, w której można się było wykąpać, ale też niezagospodarowanych przestrzeni na osiedlach – jak te wykopy pod metro na Ursynowie z czasów mojego dzieciństwa. Kiedy przypomnę ci, że kiedyś w sierpniu były chłodne noce, że kiedy oglądało się nocą gwiazdy pod koniec wakacji, trzeba było wkładać sweter – łatwiej zauważysz, że teraz tak często mamy tropikalne, duszne noce, podczas których trudno się zregenerować czy nawet zasnąć. Bo zmiana klimatu sprawia, że w naszej strefie noce robią się cieplejsze jeszcze szybciej niż dni.

Chodzi właśnie o ten rodzaj zapomnianych wrażeń, odczuć, zapachów…

Marsz żałobny dla Odry na bulwarach wiślanych w Warszawie. Fot. Jakub Szafrański

Żeby inni poczuli nostalgię?

Raczej żeby zaczęli dostrzegać te zmiany detali: choćby to, że polska wiosna oznaczała wilgoć, deszcz, rozmiękłą trawę, błoto. Wodę, która nasącza glebę i w niej pozostaje. A teraz zamiast wiosny mamy taką ni to wiosnę, ni to zimę, kiedy panuje dość nijaka, stabilna pogoda bez deszczu i bez wiatru. Bo tak wyglądają kierunki zmiany klimatu w Polsce. A za nimi idzie na przykład wymieranie gatunków, z którego nie zdajemy sobie sprawy, jak choćby zanik owadów.

To akurat niektórzy mogą odczuwać pozytywnie – teraz nad jeziorem w Borach Tucholskich można siedzieć wieczorami i komary człowieka nie zeżrą jak kiedyś.

Tak, choć jeśli wiatr przewróci w tych borach drzewa, z powodu ich wysuszenia, albo zjedzą je korniki – to już gorzej, prawda? Abstrahując od faktu, że ptaki nie mają co jeść. Tak czy inaczej, chodzi o aspekt nieuświadamianych strat w przyrodzie. Kolejne pokolenia dzieci traktują świat jako dany i zastany, jako coś oczywistego – dla mnie jeszcze oczywiste było, że można się w mieście bawić na łąkach, w rowach czy innych wykrotach, a dla dzieci urodzonych w ostatnich latach normą jest ten placyk 4×4 metry z ogrodzeniem i regulaminem placu zabaw.

Subtelne efekty inne od śmierci

I chodzi o to, byśmy doświadczyli, że to, co wydaje się oczywiste, nie jest wcale normalne?

Jeśli nie wiesz, co straciłeś, to łatwo się przyzwyczajasz i myślisz, że przecież lato zawsze było gorące, a wiosna raczej sucha i bezwietrzna. A czasem nawet ci się podoba, że tyle nie pada i że ma nie być mrozów. Albo że łąki porośnięte są kwitnącą na żółto nawłocią – tylko nie pamiętamy bogactwa gatunków, jakie żyły tam, zanim ta nawłoć się pojawiła.

Nazywanie tego i pokazywanie, także w bardzo subtelnych rejestrach, na przykład, jak powinien wyglądać trawnik na wiosnę, pomaga uświadamiać ludziom wagę tych rzeczy. I dlatego to jest działanie polityczne, bo jako społeczeństwo możemy stawać się trochę mniej bezbronni – żeby nam tych dóbr wspólnych, czystej wody, lasów i przestrzeni nie dało się tak łatwo odebrać i przemielić na czyjś zysk.

Żałoba to zjawisko dość mocno osadzone w naszej kulturze, ale dotyczy raczej sfery prywatnej, wiąże się ze śmiercią bliskich nam osób – z wyjątkami w rodzaju katastrof o znaczeniu ogólnokrajowym, czasem instrumentalizowanych politycznie. Czy żałoba po rzece pasuje do naszego… skryptu kulturowego?

Żałoba o tyle nie jest prywatna, że przecież rytuały w rodzaju pogrzebu służą właśnie przekładaniu wewnętrznego doświadczenia na płaszczyznę społeczną. Organizując pogrzeb i stypę, informuję świat, że ktoś umarł, zapraszam do traktowania mnie jako osoby w szczególnej sytuacji, ale też honoruję osobę zmarłą. A już żałoby oficjalne często kapitalizują potencjał zbiorowych emocji na rzecz jakiejś zmiany politycznej. Ale oczywiście tak, to prawda, że obiekty żałoby są mniej lub bardziej zalegitymizowane.

Marsz żałobny dla Odry na bulwarach wiślanych w Warszawie. Fot. Jakub Szafrański

Rzeka należy do tych zalegitymizowanych mniej?

Na pewno najsilniej zalegitymizowana jest żałoba po utracie bliskiej osoby, do tego mocno obudowana konwencjami kulturowymi. Ale potem jest już całe kontinuum tych mniej usankcjonowanych, na przykład po zmarłych zwierzętach. Jeszcze w poprzednim pokoleniu to była bardzo egzotyczna myśl, że można przeżywać żałobę po psie czy kocie, a teraz już w głównym nurcie rozumiemy, że to rodzaj ważnej utraty i autentycznego przeżycia. Kiedyś też okrutnie traktowało się dzieci w tym kontekście: „Chomik zdechł? To kupimy ci nowego”.

Fakt faktem, że tak abstrakcyjne rzeczy jak rzeka czy klimat to wciąż obiekty spoza tradycyjnego horyzontu żałoby. Co nie znaczy, że przeżywanie ich utraty jest nieprawdziwe.

Tęsknota w kształcie kota

Rozumiem, że te granice kulturowe się przesuwają. Ale czy można w sposób przekonujący, sugestywny, wiarygodny dla ludzi i poruszający ich – odbywać żałobę po utracie życia w rzece w kraju, gdzie nie dokonała się żałoba po blisko 200 tysiącach ludzkich ofiar pandemii?

Kojarzy mi się to z kontrastowaniem czy wprost rywalizacją różnych cierpień i poczuciem, że uznanie czyjegoś cierpienia pomniejsza to nasze. W Polsce to znany wątek, który pojawia się w kontekście zagłady Żydów.

To znaczy?

Mam na myśli głosy, że kiedy ją upamiętniamy, to tak, jakbyśmy zapominali lub umniejszali cierpienie Polaków. Ale to założenie, że cierpienia się nawzajem umniejszają lub jakoś rywalizują, można zdekonstruować, jeśli weźmiemy pod uwagę, co psychologia mówi o kategorii wrażliwości.

A co mówi?

Że jest odwrotnie – nasza wrażliwość na jeden rodzaj cierpienia zwiększa, a nie zmniejsza zdolność do dostrzeżenia innego rodzaju cierpienia i kategorii ofiar, której ono dotyka. Jeśli dostrzegamy cierpienie rzek, to lepiej widzimy też ofiary pandemii czy wojny. To się łączy z pewną cechą naszej psychiki, która powoduje, że jeśli uciekamy od jednych tematów postrzeganych jako nadmiernie obciążające, to nasze wnętrze, nasz organizm nie potrafi uciekać od nich wybiórczo. Ucieka raczej od wszystkich naraz, metodą wyłączania ogólnej wrażliwości.

Czyli to nie działa na zasadzie koncentracji zasobów wrażliwości na jednym kierunku, zamiast ich rozpraszania?

Wrażliwości nie są konkurencyjne względem siebie, tylko się raczej wzmacniają lub osłabiają generalnie. Co więcej, to dotyczy także doznań pozytywnych – jeśli wyłączam swoją wrażliwość na jakieś cierpienie, to trudniej jest mi przeżywać też rzeczy radosne. Po prostu czuję mniej. Tyle że to działa w obydwie strony, to znaczy, że opór przed rozszerzaniem sfery moralnej wrażliwości na świat przyrody może wynikać z tego, że kiedy dopuszczę współodczuwanie na przykład ze zwierzętami, to stanę się wrażliwy na wszystko i to będzie nie do zniesienia.

Bo ta wrażliwość nas do czegoś zobowiązuje?

Tak, a ponieważ w świecie jest tak dużo impulsów do działania wynikających z wrażliwości, to rodzi się pokusa, by tę wrażliwość wyłączyć. I zapomnieć nie tylko o Odrze, ale też choćby o ofiarach wojny w Ukrainie. Po prostu nie jesteśmy w stanie obsłużyć wszystkich kryzysów.

Gdzie oni są? Czyli kto na granicy pomaga, a kto nie [reportaż]

Tylko inflacją się nie znużyliśmy.

Tak, bo mowa tu o wrażliwości na nie swoje cierpienie. To, co jest współczuciem dla mojego portfela, a mówiąc poważniej – dla trosk kręgu mi najbliższego, czyli dzieci i rodziny, jest tak naprawdę czystym interesem własnym. Kiedy ten krąg rozszerzamy na innych, na przykład społeczność lokalną czy wszystkich Polaków, można już mówić o wrażliwości. A im bardziej ci inni są różni od nas, tym ona wydaje nam się radykalniejsza. Oczywiście pozaludzka przyroda, jak ryby w Odrze, jest już bardzo daleko.

Ale czy faktycznie jest tak, że im ten krąg wrażliwości jest szerszy, tym zobowiązanie większe? Może jednak łatwiej jest się przejąć Odrą niż uchodźcami? Praktyczne zobowiązanie, które z tego wynika, może być mniej uciążliwe w przypadku ryb niż ludzi…

To prawda, że są takie sytuacje, kiedy ktoś bardzo daleko – głodne dzieci w Afryce, osierocone kangurki w Australii – stają się tanim obiektem empatii. Możemy im współczuć, ale albo nie czujemy się zobowiązani, by coś z ich losem zrobić, albo możemy ich problem obsłużyć względnie tanio. Na tym zresztą żeruje płytki ekologizm dobroczynny, który sprowadza się do wywoływania wzruszeń nad skutkami bez analizy przyczyn stanu rzeczy.

Marsz żałobny dla Odry na bulwarach wiślanych w Warszawie. Fot. Jakub Szafrański

Czyli rozszerzanie empatii może rodzić różne koszty?

Empatie dzielą się między innymi według tego, jak zagrażają naszym praktycznym interesom. Na przykład empatia wobec zwierząt jest silnie zagrażająca – jak ją za bardzo rozszerzysz, to nie będziesz mógł czegoś jeść. Zresztą badania Michała Bilewicza to wykazały: empatia wobec zwierząt jest silnie skorelowana z tym, czy te zwierzęta jemy, czy nie. Stąd mamy silną empatię wobec psów, a niewielką wobec świń, mimo że to bardzo inteligentne, czujące i wrażliwe istoty. I dlatego też to, co niedawno na łamach Krytyki Politycznej pisała mecenas Karolina Kuszlewicz – o języku dystansującym nas od zwierząt, który nazywa ryby „śniętymi” czy „zdechłymi” – może być dla wielu ludzi graniczne.

Moja siostra Ryba – epitafium

Przykład z rybami jest przekonujący, ale czy rzeczywiście problemem zawsze są bezpośrednie, prywatne interesy? Przecież mało kto wierzy, że uchodźca to na pewno terrorysta czy inny ekstremista religijny. A jednak w przypadku pushbacków na granicy białoruskiej bardzo duża część społeczeństwa popierała działanie państwa.

W psychologii jest jeszcze coś takiego jak skłonność do usprawiedliwiania systemu. Ona mówi, że ludzie uznają za swój jakiś porządek świata, który najczęściej reprezentuje status quo ustrojowe i społeczne, ale też pewne konwencje i tradycje. Na przykład takie, że myśmy zawsze jedli świnie, a nie jedliśmy psów, bo tak robi cały cywilizowany świat. Ale też, że przyroda, w tym zwierzęta, zajmuje w hierarchii podległe miejsce. I dlatego właśnie te narracje, w których ryby są ważne, budzą w ludziach to, od czego wyszliśmy.

Czyli opór i niezrozumienie.

Nie dlatego, że jeśli ktoś współczuje rybom, to ignoruje ludzi, lecz dlatego, że taki sposób myślenia podważa nasz porządek świata, dezorientuje, wzbudza potrzebę jego obrony. A przecież nasz porządek usprawiedliwia to, jak traktujemy środowisko, i jest ideologiczną podbudową do jego wykorzystywania. Skoro zwierzęta są na samym dole, to możemy się nimi nie przejmować i wybudować kolejną fermę. Albo traktować rzeki jako zbiorniki na ścieki.

Ale przecież podległe miejsce znaczy tyle, że przyroda ma służyć zaspokajaniu naszych potrzeb, a jej niszczenie utrudnia ich zaspokajanie. Może więc nie trzeba zaraz wielkiej empatii wobec rzek, ryb i ptaków, wystarczyłby zwykły, elementarnie oświecony interes własny? Zatrute wody podziemne zmuszają do dowożenia wody beczkowozami, fermy hodowlane śmierdzą i trują otoczenie, wymarłe rzeki są średnio atrakcyjne turystycznie, no i nie można się w nich wykąpać…

Kryzys ekologiczny faktycznie dałoby się opowiedzieć nawet i bez etyki uwzględniającej pozaludzką przyrodę – właśnie w kategoriach żywotnego interesu ludzi, skoro przyroda, a w każdym razie życie w jakiejś formie, jakoś sobie poradzi i przetrwa. Zwłaszcza mitygację zmian klimatu, a już na pewno adaptację do nich można jak najbardziej umotywować na gruncie indywidualnego czy narodowego, ale w każdym razie partykularnego interesu. Także to, żeby w polskich rzekach była woda, to kwestia bezpieczeństwa narodowego, a nie tylko empatii. Zresztą widać to dobrze w dyskusjach mainstreamu wokół Odry, gdzie głośno wybrzmieli wędkarze czy spacerowicze. Wszystko to opowiadano w poetyce prawa do korzystania z przyrody.

Jak wkurzyć wędkarzy, czyli PiS uczy nas, że wszystko jest polityką

Czyli można mieć gdzieś los żab, małży czy nawet bobrów, ale nie można zignorować tego, że jak rzeki wyschną, to elektrownie nie będą produkować prądu.

Teoretycznie tak, ale tylko pod warunkiem, że rozumiemy, jak jedno wynika z drugiego. A w praktyce – widać to na przykładzie zatrucia Odry – opowiadając w ten sposób o katastrofie ekologicznej, jakoś jednak przegapiamy optykę kryzysu klimatycznego. A przecież pierwotną przyczyną umierania ryb od Oławy po Szczecin było to, że w rzekach jest za mało wody, przez co ścieki się kondensują i cały ekosystem reaguje w nowy sposób. Przyczyna jest zatem rozległa i złożona, związana z wielkimi procesami w przyrodzie. I z tego samego powodu temat Odry jest też tak trudny do przeżycia – bo jest nieskończony.

Co to znaczy?

Trochę jak pandemia – wydarzenie w Odrze z jednej strony ma szereg złożonych przyczyn, a z drugiej to tak naprawdę dopiero pierwsze z serii wydarzeń, których za mojego życia będzie więcej. Bo rzeki będą wysychać.

Ale w jakim sensie „pierwsze z serii”? W Polsce zdarzały się przecież – za twojego życia – zatrucia rzek, i to praktycznie wszystkich, jak w latach 80., kiedy ścieki z fabryk płynęły prosto do wody. Przez dwutlenek siarki i tlenek azotu umierały lasy w Górach Izerskich i Karkonoszach.

Tak, ale tamte katastrofy ściśle wiązały się z produkcją przemysłową i brakiem regulacji środowiskowych. Ten problem częściowo został potem rozwiązany poprzez regulacje, instalacje filtrujące, oczyszczalnie ścieków, ale też fakt, że najbardziej trujący ciężki przemysł w Europie Wschodniej po prostu upadł. Z tego względu możemy przyjąć, że to przeszły model.

A przyszły jest jaki? Albo inaczej: czego początkiem jest Odra?

Chodzi o katastrofy rozumiane w optyce kryzysu klimatycznego, gdzie główną przyczyną będzie nie tyle zatrucie przemysłowe, ile fakt, że stosunki wodne zostaną zaburzone. Że będziemy mieli, a właściwie już mamy długie okresy susz z niskimi poziomami wody nie tylko w Odrze, ale i w całej Europie. A potem ulewne deszcze, powodzie i podtopienia. To wszystko stawia pod znakiem zapytania sensowność projektów rodem z XIX i pierwszej połowy XX wieku, czyli regulacji rzek i budowy dróg wodnych, ale też cały sposób myślenia o przyczynach katastrof i reagowaniu na nie. Systemowość kryzysu sprawia, że sposoby opowiadania o nich muszą być bardziej rozległe.

Od martwej Odry nie da się już odwrócić wzroku

Ale na końcu i tak wychodzi na to, że dosięgnięcie przyczyn kryzysu klimatycznego jest w naszym, mieszkańców miast, Polaków, Europejczyków, ludzi – interesie?

Dyskurs bezpośredniej dbałości o nasz interes mógłby pomóc, ale tylko gdyby prowadzony był na podstawie wiedzy, jaką na przykład o stosunkach wodnych dysponuje współczesna nauka. Żeby w ocieplającym się klimacie wody w rzekach wystarczyło, trzeba zmienić sposób gospodarowania zlewniami. To się zaczyna od ochrony górskich lasów, które są wodonośne, przez oddawanie szerokich zlewni przyrodzie, tak aby ulewne deszcze wsiąkały w glebę, zamiast nas podtapiać, aż po likwidację progów wodnych i zabetonowanych nadbrzeży. Ale to oczywiście rodzi konflikt z doraźnymi interesami ludzkimi, bo nasze rzeki są często blisko obudowane.

Bo renaturyzacja oznacza, że jakieś obszary w pobliżu rzek będą regularnie zalewane?

Tak, przywracanie naturalnych ekosystemów, nawadnianie bagien i torfowisk, zakazy wykaszania łąk traktorami czy oddanie przestrzeni bobrom rodzą napięcia – ktoś tam nie będzie mógł mieszkać, a kto inny uprawiać ziemi.

Ale to są tak naprawdę konflikty między ludźmi – jedni mają interes w tym, żeby pobierać dopłaty czy po prostu mieszkać tam, gdzie dotąd. Inni, żeby zasoby wody były dostępne w dłuższej perspektywie dla wszystkich. Jeśli ci drudzy wygrają, to i bobry wyjdą na tym lepiej, choć raczej przy okazji – jako sojusznicy nieludzcy. Zmierzam do tego, że za cywilizowanym postępowaniem wobec przyrody naprawdę da się argumentować nawet bez szczególnej empatii wobec niej samej…

Marsz żałobny dla Odry na bulwarach wiślanych w Warszawie. Fot. Jakub Szafrański

Być może, ale kluczowe jest to, że empatia, tak samo jak przeżywanie żałoby, nie jest utylitarna. Nie muszą one służyć celom politycznym, mają wartość same w sobie – jako część naszego wewnętrznego stosunku do świata.

Z drugiej strony poziom empatii względem zwierząt, o czym już mówiłam, bardzo wyraźnie przekłada się na traktowanie ludzi. Nie jest przypadkiem to, że sprawcy przemocy domowej bardzo często są wcześniej notowani jako sprawcy okrucieństwa wobec zwierząt. Tak samo jak to, że pracownicy ferm przemysłowych są traktowani jak bydło, podobnie jak mieszkańcy ich okolic – moja studentka prowadzi niezwykle ciekawe badania etnograficzne wokół układów folwarcznych, jakie tam się odtwarzają.

OK, kupuję, że bez empatii wobec samej przyrody trudniej nam o empatię wobec ludzi – i na przykład łatwiej przerzucać koszty środowiskowe, ale też koszty polityk ekologicznych, na słabsze grupy. Rozumiem, że żeby dostrzec złożoność zmian, najpierw trzeba dostrzec, że coś tracimy i że żałoba odpowiada na obydwa problemy. Ale czy w żałobie nie chodzi raczej o powrót do normalności? Mówisz, że Odra to początek, że tego będzie więcej. Czy to nas nie skazuje na wieczne przeżywanie żałoby na nowo, a w efekcie – ja wiem, depresję?

Na szczęście w psychologii odeszliśmy już od klasycznego rozumienia żałoby, która zaczyna się od jednego wydarzenia, ma linearny przebieg, do tego w ramach określonych faz, od zaprzeczenia po akceptację, i prowadzi do szczęśliwego przepracowania traumy. Współcześnie mówimy raczej o procesie, który nie ma jednego wydarzenia początkowego, tylko częściej kilka stresorów i traum związanych z utratą, które nieraz nie mają końca. Po drugie proces ten nie przebiega linearnie i według uporządkowanych faz, a po trzecie nie zostaje zakończony w konkretnym momencie.

Tak było w przypadku pandemii, tak było też z wojną w Ukrainie, które – nawet jeśli zaczęły się w określonym momencie, warunkowane wieloma przyczynami – nie mogą się skończyć. Podobnie jest z Odrą – to pierwsze z serii wydarzeń, które nas dopiero czekają. Nie da się więc go tak po prostu przeboleć i wrócić do normalnego życia.

Uregulowana rzeka, rozregulowana planeta, czyli ludzie i ryby

A czy tych strat – wymieniasz ofiary pandemii, wojny, kryzysu klimatycznego – nie robi się zwyczajnie za dużo, żeby móc przeżywać żałobę po każdej?

Powtórzę, nie chodzi o przepracowanie każdej z tych kwestii po kolei czy równocześnie, lecz o to, co dotknięcie jakiejś utraty, choćby na moment, zrobi z tobą, i ze wspólnotą też. Jednym z efektów może być zorganizowanie się do pomocy uchodźcom, ale też zainteresowanie sytuacją środowiska wokół siebie. To się wzajemnie wzmacnia, bo na przykład, gdy wybuchła wojna w Ukrainie, studenci z Koła Naukowego UW dla Klimatu poszli na dworce kolejowe pomagać. Jedna wrażliwość rodzi drugą albo obie płyną z tego samego źródła.

A jednak dane o czytelnictwie, ale też badania opinii pokazują znużenie takimi tematami jak pandemia czy wojna. O Odrze duże media też już przestały pisać.

Na pewno długość i nawarstwianie się tych kryzysów sprawiają, że wiele z nas nie ma już siły i cierpliwości się nad nimi zastanawiać, wypieramy je. Ale z drugiej strony, gdy myślę o kryzysie klimatycznym, mam poczucie zajmowania się czymś, co jest ważne niezależnie od docierających newsów i poszczególnych wydarzeń. Co jest bliskie esencji tego, co się z nami dzieje. Osoby, które poszły maszerować dla Odry, i wiele innych związanych z ruchem ekologicznym, rozumieją, że i konflikty wojenne, i pandemie są częścią tej samej sprawy co klimat i środowisko.

Wojna sprawia, że jesteśmy w dupie jeszcze głębiej [rozmowa]

 

**
Magdalena Budziszewska – psycholożka, pracowniczka Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Naukowo zajmuje się analizą narracji, metodami jakościowymi w psychologii, emocjami, tożsamością i rozwojem w biegu życia. Współzałożycielka inicjatywy UW dla Klimatu. Współredaktorka podręcznika do edukacji klimatycznej: Klimatyczne ABC.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij