Czytaj dalej, Kraj

Nie rzucim ziemi, skąd nasz bóbr

Pocztówka z Polski to ogłowiona wierzba, bocian i żeremie. Jednak na ileś pokoleń zapomnieliśmy, że to bóbr jest zwornikiem tego układu. Rozmowa z Adamem Robińskim autorem książki „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”.

Katarzyna Przyborska: Bobry wracają. Z pomocą pasjonatów. O jednych i o drugich piszesz w książce Pałace na wodzie. Jak długo bobrów u nas nie było?

Adam Robiński: W dorzeczu Wisły wybiliśmy je doszczętnie mniej więcej w XVIII wieku. Ostatnia populacja polska przetrwała nad Niemnem, w dobrach Radziwiłłów. Mówimy o dwudziestoleciu międzywojennym.

Tyle że Niemen znalazł się poza granicami Polski.

Tak, w 1945 roku to przestała być Polska. Ale być może w czasie drugiej wojny światowej i po tej stronie obecnej granicy w sposób niezauważony funkcjonowały jakieś bobrze rodziny? Nie mamy na to żadnych dowodów, nie możemy też tego jednoznacznie wykluczyć. Ważne, że jeśli mówimy o ciągłości gatunkowej polskiego bobra, na myśli mamy przede wszystkim Suwalszczyznę.

Fot. Andrzej Czech

Zdaje się, że nad Niemnem nie było im źle, skoro zaczęły się rozmnażać i w poszukiwaniu siedlisk trafiły do północno-wschodniej Polski?

To była samoistna migracja, chociaż troszkę przyspieszona przez Związek Radziecki. Tamtejsi przyrodnicy mieli poczucie, że bobrowi trzeba pomóc, i przesiedlano bobry ze wschodu na zachód, wzmacniając populację nadniemeńską. Potem te nadniemeńskie bobry zaczęły po prostu migrować do Polski, pojawiać się w latach 50. w Czarnej Hańczy, na Marysze, bo to są te cieki transgraniczne. Suwalską populację polscy przyrodnicy uzupełnili jeszcze bobrami, które hodowano na fermie w Popielnie. To one stały się zalążkiem współczesnego, wszechobecnego bobra pod flagą biało-czerwoną.

Bobry, jak wynika z twojej książki, mają dobre, polskie, konserwatywne obyczaje: są monogamiczne, rodzinne, nie lubią porzucać swoich domów, wychowują dzieci, które po osiągnięciu dwóch lat wyprowadzają się od rodziców i ruszają w podróż.

Generalnie gatunek jest osiadły poza tym jednym etapem  − to taki gap year, kiedy w trzecim roku życia bóbr musi zwolnić w domu miejsce dla młodszego rodzeństwa i wyrusza na poszukiwanie samego siebie. Może migrować na duże odległości. W tym kontekście w literaturze przedmiotu pojawia się liczba 80 kilometrów jako najdalszy zmierzony dystans migracji bobra, ale bylibyśmy głupi, gdybyśmy się kurczowo trzymali tego wyniku.

Podróżują same, czy po drodze szukają partnera lub partnerki? 

Optymalne jest znalezienie w jednym roku i siedliska, i partnera. Ten model dotyczy obu płci.

Piszesz jednak, że wkroczenie na teren zamieszkany przez inne bobry może być dla takiego podróżnika niebezpieczne. Zawsze?

Zmiennych jest bardzo dużo. Jeśli taki szwendający się, szukający sobie siedliska samiec znajdzie się na terytorium innej rodziny, gdzie akurat jakiś czas temu samiec zginął, to może wejść jako brakujące ogniwo. Ale jeśli to będzie dobrze funkcjonująca rodzina, z parą dorosłych i dziećmi, to prawdopodobnie nie przyjmą go zbyt ciepło.

Rozlewisko powstałe dzięki budowie bobrzej tamy. Fot. Andrzej Czech

A jeśli tam akurat jest potencjalna partnerka?

Pozostaje kwestia miejsca. Wszystko zależy od siedliska. Być może taka nowo połączona para znajdzie siedlisko nieopodal swoich rodziców. Przykładem może być rozległe bagno Całowanie niedaleko Góry Kalwarii, gdzie w bliskim sąsiedztwie mieszka parę rodzin bobrów. Możemy przypuszczać, że wszystkie są ze sobą spokrewnione, a dzieci nie musiały specjalnie daleko szukać terytorium.

Podróżują zawsze wzdłuż cieków wodnych?

Bóbr trzyma się blisko wody, bo kiedy nurkuje, jest bezpieczny. Żaden drapieżnik za nim nie pójdzie. Za to na lądzie bóbr jest zwierzęciem wyjątkowo nieporadnym. Jakiś czas temu odławialiśmy z wolontariuszami Stowarzyszenia Nasz Bóbr zwierzę z ogródka pewnej pani. Bóbr znalazł u niej wybetonowane oczko wodne, gdzie nie da się wykopać nory. Obgryzł i przewrócił dwa drzewa, więcej nie mógł tam zdziałać, schował się więc w kępie trawy, ale tak, że cały tyłek mu wystawał. Był jak dziecko z kocem na głowie – ja nic nie widzę, to znaczy, że mnie też nie widać. Przygotowaliśmy podbierak, wypłoszyliśmy go z tej trawy i trzydzieści sekund później był w klatce. Gdyby udało mu się uciec do wody, siłowalibyśmy się z nim pół dnia.

Świat musi ugrząźć w bagnie. I to dosłownie, bo inaczej zabraknie nam wody

Bobry są patriarchalne czy równościowe?

Jedyny moment w ich życiu, kiedy zarysowuje się jakoś różnica płci, następuje wtedy, gdy samica rodzi młode. W wielu przypadkach na jakiś czas samiec i starsze dzieci wyprowadzają się z domu, kopią sobie nieopodal jakąś tymczasową norę, żeby dać matce spokój w pierwszych tygodniach połogu.

Dokarmiają ją?

Nie muszą. Cała ta bobrza inżynieria wodna ma dwa cele. Raz – bezpieczeństwo, zalanie wejść do nory lub żeremia po to, by żaden drapieżnik nie dostał się do środka. Dwa – zapewnienie sobie dostępu do pokarmu bezpośrednio z wody. Żeby nie trzeba było zbyt daleko dreptać po lądzie. Dlatego stanowiska bobrów są bardzo dynamiczne, jeśli jakaś kępa zostanie obżarta w całości, to bobry sobie tak przekonstruują tamy, że woda podejdzie do kolejnej.

Żeremie. Fot. Andrzej Czech

Z twojej książki wynika, że bobry mają bardzo ciekawe i różnorodne osobowości, chociaż z zewnątrz są do siebie tak bardzo podobne, że pracownicy Popielna próbowali rozmaicie przypiłowywać im pazurki, żeby je odróżnić.

Często zapominamy o tym, że zwierzęta, tak samo jak ludzie, różnią się między sobą w ramach jednego gatunku. Bobry dodatkowo mają ogromne zdolności adaptacyjne. Potrafią poradzić sobie w najprzeróżniejszych środowiskach, byle była woda i coś do jedzenia. Na rzece o wysokich skarpach wykopią sobie norę, nie będą musiały stawiać żadnych zapór. Z kolei inne osiedlą się na mokradłach, gdzie będą zmuszone w pierwszej kolejności podnieść poziom wody, zbudują więc tamę, a potem wysokie żeremie i co roku będą wkładać dużo pracy w utrzymanie tej infrastruktury. Jeszcze inne zdecydują się na życie w mieście, co wiąże się z całkiem innymi wyzwaniami − nie ma drapieżników, ale są psy, samochody i pijani ludzie.

Opowiedz o bobrze taterniku…

To świeża, piękna historia o przekraczaniu granic. Bóbr taternik, który zaprzeczył temu, co człowiek zdążył się dotąd o bobrach dowiedzieć. Postanowił przezimować w środowisku niezwykle niesprzyjającym, nieopodal Morskiego Oka, przetrwał tę zimę, a potem zginął jak taternik, spadając ze Szpiglasowej Przełęczy, czyli z ponad 2100 metrów nad poziomem morza. Co za historia! Od razu przypomina mi się film Wernera Herzoga Spotkania na krańcach świata, gdzie jeden samotny pingwin skierował się w zupełnie inną stronę niż pozostałe, szedł w antarktyczny interior na pewną śmierć, a Herzog tym swoim charakterystycznym głosem pytał spoza kadru: „But why?”. Nazwał go „deranged”, obłąkanym. Dlaczego? Ten pingwin, a w naszym przypadku bóbr, zrobił po prostu coś, czego inni nie robią. I tyle. Ludziom też to się zdarza, prawda?

Wydaje mi się, że w przypadku bobrów cechy osobnicze są być może jeszcze istotniejszym czynnikiem niż na przykład u zwierząt typowo leśnych, bo zmienność warunków bytowania jest bardzo duża. W książce wychodzę zresztą daleko poza biologiczny dyskurs, bo stawiam pytania humanisty: czy są wśród bobrów pragmatycy i artyści? Czy są takie, które wolą, żeby było solidnie, ale brzydko, i takie, które zrobią tamę o 10 metrów za długą, kierując się przede wszystkim formą, a nie treścią?

A próbujesz na te pytania odpowiedzieć?

To są pytania, które rodzą ci się w głowie podczas długich wieczorów spędzanych na bobrzych rozlewiskach. Siedzisz nad taką tamą i kombinujesz, zastanawiasz się, widzisz te wszystkie podobieństwa między człowiekiem i bobrem i pytasz o konsekwencje. Czy możemy na przykład stwierdzić, że bóbr żyjący w mieście różni się jakoś od tego, który mieszka w Karpatach? Biologicznie się nie różni. A czy ten „miejski” mógł wykształcić taką, a nie inną kulturę…

 Carl Safina napisał o kulturach zwierząt książkę, wydaną w Polsce przez Krytykę Polityczną. On akurat nie pisał o bobrach, ale dlaczego i na nie nie mielibyśmy w ten sposób popatrzeć? Choćby śledząc bobrzą architekturę, to, jak potrafią nie tylko dostosować się do warunków, ale je sobie stworzyć. O tym przecież myślimy, kiedy mówimy „kultura”, o przetwarzaniu.

Czasem spotyka się stwierdzenia, jakoby budowanie tam było wpisane w genotyp bobra, i że jak się zamknie bobra w pomieszczeniu i puści dźwięk lecącej wody, to on automatycznie zacznie układać w poprzek pokoju leżące patyki. To oczywiście wierutna bzdura, czego przykładem liczne polskie rzeki, w których żyją bobry, ale zapór nie ma.

Mamy z kolei dowody archeologiczne na to, że bobry zaczęły stawiać żeremia w północnej części Ameryki, kiedy tamtejszy klimat się ochłodził. Żeremie z patyków i mułu lepiej chroni przed zimnem niż zwykła nora. Czy kiedy bobry wykombinowały, że tak można i że dzięki temu będzie im w życiu łatwiej − to były narodziny kultury?

Bobrza tama w Bieszczadach. Fot. Andrzej Czech

Porównujesz bobrze miasta do naszych. W przeciwieństwie do naszej, kultura bobrów nie pcha ich jednak do samozagłady.

Miasta bobrów są zielone i tętniące życiem, nasze zamieniają się w monogatunkowe pustynie. Smutne w tym wszystkim jest to, że ostoje bioróżnorodności, a więc miejsca, które są enklawami życia w naszym biało-czerwonym świecie betonu, to – pomijając oczywiście parki narodowe i rezerwaty – na ogół miejsca zapomniane, przeoczone, takie, którymi po prostu nie zdążyliśmy się jeszcze zająć. Przykładem może być Zakole Wawerskie w Warszawie.

Mokry sen o Warszawie

Może warto od razu przypomnieć, co robią bobry dla różnorodności?

Jest w biologii pojęcie ekotonu, czyli ekosystemu granicznego, przejściowego. Można to opowiedzieć na chłopski rozum: jak się zestawi ekosystemy wodny i lądowy, to na ich granicy będzie dwa razy więcej życia, bo się ono zsumuje. Z takiego środowiska granicznego korzystać będą zwierzęta żyjące i na lądzie, i w wodzie. I rzeczywiście, kiedy w sąsiedztwie tamy powstaje staw bobrowy, to przebudowuje się skład roślinności, pojawiają się ryby, płazy, częściej gniazdują ptaki, nagle okazuje się, że takie niepozorne bagienko tętni życiem.

Nad rzeczką Małą w Konstancinie deweloperzy weszli w konflikt z bobrami. Czemu właściwie?

To jest ta sama historia, którą opowiadamy sobie co chwilę na przykładzie różnych miejsc i przypadków. Kiedy w gminie nie ma planu zagospodarowania przestrzeni, a wszystko opiera się na tzw. warunkach zabudowy, to ludzie zaczynają kombinować.

Fot. Andrzej Czech

Szara strefa władzy lokalnego burmistrza czy sołtysa.

I nawet jeśli uda się kogoś powstrzymać przed dewastacją przyrody, to nie oznacza, że tuż obok ktoś inny nie postawi osiedla. Śmieję się czasem, że Mała to najsłynniejsza rzeka w Polsce, a przynajmniej w polskim internecie. Za sprawą sprawnego aktywisty, który po prostu zaczął jej pilnować, wyręczając instytucje państwowe do tego powołane, takie jak Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska. Ale to nieustająca walka. Teraz głośno jest o Jeziorce, której Mała jest dopływem. Pojawił się projekt zbudowania nad nią ścieżki ekologicznej. Ale żeby powstała, trzeba zniszczyć określoną liczbę siedlisk zwierząt i roślin. Duża część społeczeństwa nie pyta, bo zakłada szczere intencje. Słyszysz „ścieżka ekologiczna”, to się cieszysz, bo myślisz, że chodzi o bioróżnorodność. A nie wiesz, że za tym kryje się absurd − dewastacja w imię jakiejś symbolicznej krajobrazowej ochrony. No, ale trudno, żebyśmy wymagali od społeczeństwa szczegółowej analizy każdego z takich projektów…

Możemy wymagać od urzędników.

Widziałem kiedyś nagranie z fotopułapki, na którą przypadkiem nagrała się urzędniczka z ekipą robotników, którzy niszczyli tamy i zasypywali nory. Pani komentowała przy tym: „Szczurki, szczurki, wyłaźcie i gińcie”. To taka anegdota, która dużo mówi o realiach. Inny przykład: nad Małą miało powstać osiedle Wierzbowa Ostoja. Pierwsze, co zrobił inwestor, to wyciął wierzby.

Bobry kontra ludzie. Jeśli wygramy, poniesiemy klęskę

Na to też w książce zwracasz uwagę, że o naszej i bobrów wspólnej historii świadczą nazwy miejsc, miejscowości, rzek.

Kiedyś człowiek, nazywając przestrzeń wokół siebie, odnosił się do rzeczywistości. Mamy rzekę Bóbr, Bobrzą, Bobrówkę, wieś Bobrowniki, Bobrowiec… Te nazwy nie wzięły się z przypadku, bo pula terminów, jakimi kiedyś dysponowano, była dość wąska i wiązała się ze składowymi świata, które potrafiliśmy zidentyfikować. Nadwiślańskiej wsi nikt o zdrowych zmysłach nie nazwałby przecież Tarasami Dionizosa… Tak, na Białołęce jest takie osiedle. Ale wracając do bobrów: mając ten zasób nazw miejscowych i relacje z Ameryki Północnej z czasów kolonizacji, możemy z dużą pewnością stwierdzić, że obecność bobrów była dawniej jednym z decydujących o naszym krajobrazie czynników.

Używasz w odniesieniu do bobra pojęcia „zwornik”. Polska przez całe wieki była opisywana przez podróżników jako kraj tonący w błocie. Przez jakiś czas wydawało się, że to synonim zacofania, dziś, w perspektywie katastrofy klimatycznej, bagna to warunek naszego przetrwania.

Gatunek zwornikowy to termin biologiczny zaczerpnięty z architektury. Zwornik to kamień podtrzymujący łuk albo całe sklepienie. Jak się ten element wyjmie, to sklepienie runie. W przypadku przyrody − ekosystem się rozpadnie, a raczej zmieni nie do poznania.

Czynnikiem warunkującym życie na naszej planecie jest woda. Tam, gdzie jest woda, tam jest życie. Możemy kombinować, ale akurat tego nie zmienimy. Powołuję się w książce na ludową mądrość, którą znalazłem w opowieści Nad rzeką bobrów Erica Colliera. Stara Indianka Lala mówi mu: „jak zabijecie bobry, to zniknie woda, jak zniknie woda, to zniknie wszystko inne”.

Młody bóbr pod opieką aktywisty. Fot. Andrzej Czech

Nie będzie bobra, nie będzie wierzb, które potrzebują wilgoci, a nie będzie wierzb, to nie będzie i Chopina?

Właśnie! Powiedzmy sobie jasno: pocztówka z Polski to ogłowiona wierzba, bocian i imponujące żeremie na miedzy. Jednak na ileś pokoleń zapomnieliśmy o tym, że to bóbr jest zwornikiem tego układu. Chodzę za tymi bobrami od dawna, ale wciąż na widok dwumetrowego żeremia wielkiego jak chałupa mam radochę jak dziecko w sklepie z zabawkami. Kiedyś takie żeremia były w krajobrazie czymś oczywistym.

Można powiedzieć, że bóbr niemal mówi po polsku?

Bóbr jest gatunkiem rodzimym, świetnie przystosowanym do funkcjonowania w tym klimacie i środowisku. Podobnie jak dąb, brzoza czy jeleń. Pojawił się tutaj najprawdopodobniej w tym samym czasie co pierwsi paleolityczni łowcy, którzy przywędrowali za reniferami. To było w czasach, kiedy lodowiec się cofnął, jego przedpole pokryła tundra, a z czasem pierwsze lasy. Wcześniej bóbr przetrwał w Europie kilka zlodowaceń.

Bóbr plus rzeka równa się rozlewisko, kaskada, szerokie tereny zalewowe, meandry. To jest naturalny widok rzeki, dowolnego cieku wodnego w naszej strefie klimatycznej. Wciąż nas to szokuje, bo przez długi czas to równanie nie miało racji bytu z uwagi na brak bobra. W tym czasie zaczęliśmy osiedlać się tam, gdzie powinien mieszkać on, a nie my, czyli na terenach zalewowych.

Bobrom zalanie nie szkodzi, a nam owszem, więc czemu byśmy nie mieli im oddać terenu zalewowego?

Obraliśmy w Polsce zły punkt wyjścia do rozmowy o bobrze. Traktujemy go jak problem, zamiast mówić o tym, że naprawia szkody, które sami w XX wieku wyrządziliśmy, osuszając, meliorując…

Stawialiśmy na rolnictwo wielkoobszarowe.

Zadziwiające jest nazywanie bobra szkodnikiem czy doszukiwanie się w jego działalności jakiejś złośliwości. Szokuje nas, że zwierzę wytnie drzewo, by zbudować sobie z niego dom, a nie szokuje nas, że ścina się całe połacie, ładuje na statek i wysyła do Chin. Możemy śmiało powiedzieć, że walka z bobrem jest próbą wynaturzenia krajobrazu między Bugiem a Odrą.

Podsumujmy: bóbr jest polskim patriotą, elementem naszego kulturowo-przyrodniczego dziedzictwa, mieszka tam, gdzie człowiek nie powinien, niezastąpiony w walce z wysuszaniem się gleby i zanikiem bioróżnorodności. Czy to wystarczy, by wprowadzić „dopłaty do bobra” dla rolników?

To pytanie do polityków, a nie autora książki o bobrach. Ale dopłaty za retencjonowanie wody stają się faktem, więc jeśli rolnik będzie sprytny, to może na tym skorzystać. W granicach rozsądku oczywiście. Bóbr będzie skuteczny, jeśli damy mu święty spokój. Nie chodzi przecież o to, by przywieźć dziesięć bobrów na pastwisko i słać wnioski o dopłaty. To zwierzę musi zadecydować, które miejsce będzie dla niego odpowiednie do życia.

Zaprzyjaźniłeś się z jakąś bobrzą rodziną?

Tam, gdzie najczęściej bywam, bobry są nauczone działać w nocy, nagrywają się na fotopułapki i to mi wystarcza. Mam też oczywiście zidentyfikowane miejsca, gdzie łatwo się je ogląda w świetle dnia. No i jest jeszcze Warszawa, gdzie wydaje się, że nic sobie nie robią z ludzi i zgiełku miasta.

Żeremie. Fot. Andrzej Czech

Jednak bliższa znajomość może być ryzykowna, bo kolejny człowiek może już nie być przyjazny.

Owszem. Kanadyjka Hope Ryden, autorka książki Lily Pond, przychodziła nad jezioro regularnie, przyzwyczajając bobry do swojej obecności, aż pewnego dnia zobaczyła w tym miejscu innego człowieka i zorientowała się, że wyrządziła im sporą krzywdę. Z podglądaniem bobrów jest jak ze wszystkim innym – nie wolno przesadzić, trzeba to robić z umiarem i mieć na uwadze dobrostan zwierzęcia, a nie tylko nasze proprzyrodnicze fascynacje.

Czyli postulujesz poskromić narcyzm. Nie myśleć o tym, jak zaprzyjaźniamy się z przyrodą, tylko dać jej żyć, nie stawiając siebie w roli głównej?

Absolutnie. Jeśli mamy mówić o przetrwaniu na planecie, która nie jest monogatunkowa, to musimy przestać o niej myśleć jako o królestwie człowieka. Istnieje pojęcie usług ekosystemowych – chodzi o korzyści ekonomiczne, które odnosi człowiek tylko dlatego, że obok niego funkcjonuje świat pozaludzki. Argument usług ekosystemowych jest dziś powszechnie stosowany przez ludzi zaangażowanych w ochronę przyrody. Robię to zresztą sam w Pałacach na wodzie. Mało tego, połowa naszej rozmowy to zastanawianie się, co my z tego bobra mamy. Żyjemy w świecie, w którym trzeba chwytać się tak bezdusznych argumentów, żeby cokolwiek zdziałać. Opowiadać o retencji wody czy zwiększaniu bioróżnorodności tylko po to, żeby dać innemu organizmowi prawo do życia. Mam jednak nadzieję, że kiedyś osiągniemy jako cywilizacja pewną dojrzałość i nie będziemy już mówić, że bóbr nam się opłaca, bo jest taki i owaki. Zamiast tego powiemy „Bóbr jest” i postawimy kropkę.

**

Adam Robiński jest dziennikarzem związanym m.in. z „Pismem” i „Tygodnikiem Powszechnym”, przewodnikiem po Kampinoskim Parku Narodowym i autorem książek Hajstry, Kiczery oraz Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów (Wydawnictwo Czarne, 2022).

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Katarzyna Przyborska
Katarzyna Przyborska
Redaktorka strony KrytykaPolityczna.pl
Redaktorka strony KrytykaPolityczna.pl, antropolożka kultury, absolwentka The Graduate School for Social Research IFiS PAN; mama. Była redaktorką w Ośrodku KARTA i w „Newsweeku Historia”. Współredaktorka książki „Salon. Niezależni w »świetlicy« Anny Erdman i Tadeusza Walendowskiego 1976-79”. Autorka książki „Żaba”, wydanej przez Krytykę Polityczną.
Zamknij