Kraj

Lis, Tusk, Kongres: gdzie baby się biją, tam chłop korzysta, a i księdzu skapnie

„Kiedy ja mówię o świeckim państwie, nazywają mnie radykałką. Gdy robi to Tusk, jest mężem stanu” – mówi Joanna Scheuring-Wielgus ze sceny podczas tegorocznego Kongresu Kobiet i dostaje gromkie brawa. Chwilę później, gdy sala we wrocławskiej Hali Stulecia pustoszeje, przewodniczący Platformy Obywatelskiej odbiera nagrodę dla mężczyzny wspierającego równość. Bareja by tego nie wymyślił.

Laur z rąk prof. Magdaleny Środy dostała też pierwsza polska kobieta ksiądz, Halina Radacz. Ciekawe, że wciąż nie utworzono feminatywu od tej funkcji. Jako ateistka modlę się jednak o to, by nie powstał, bo nie ma gorszego ucisku dla kobiety niż ten religijny.

Kościół na straży patriarchatu

O konieczności zakończenia dominacji Kościoła i usunięciu wiary z życia publicznego słyszałam na Kongresie Kobiet we Wrocławiu co najmniej kilka razy. Nie tylko od opozycyjnych polityczek, ale też Olgi Tokarczuk czy Agnieszki Graff, przestrzegającej przed rosnącą potęgą Ordo Iuris i innych fundamentalistów; od aktywistek takich jak Justyna Wydrzyńska, która ze łzami w oczach mówiła o czekającej ją rozprawie za „pomocnictwo w aborcji”, czy queerowych dziewczyn, którym gwałcący dzieci faceci w sutannach mówią, że chłop w sukience bez koloratki i kobieta kochająca kobietę ściągają na siebie gniew siły wyższej.

Opowiadałyśmy sobie w kuluarach i na panelach o tym, że posłuszeństwo i poczucie wstydu wpajane nam od dziecka w katolickich rodzinach i publicznych instytucjach przesiąkniętych paternalistycznym seksizmem religijnym odbierają nam odwagę i radość z seksualności, skazują na tkwienie w przemocowych związkach i rodzenie martwych płodów, opróżniają kieszenie naszych bogobojnych straszonych piekłem matek, a mężczyzn utwierdzają w przekonaniu, że jesteśmy ich służebnicami. Albo siłaczkami – tak właśnie brzmiał tytuł jednej z kongresowych dyskusji o sytuacji opiekunek dzieci z niepełnosprawnościami.

Gdzie są te dzieci? W dupie!

czytaj także

Uczestnicząca w niej Agnieszka Szpila powiedziała „dość” martyrologicznemu cierpiętnictwu na wzór umierającego za cudze grzechy typa na krzyżu. Szpila nie chce miana bohaterki dzielnie przyjmującej na klatę krzywdy i wyzwania, bo poza byciem matką neuronietypowych córek ma też ciało, ochotę na seks, aspiracje zawodowe, prawo do donośnego zabierania głosu i legalnych, godnych zarobków.

Jednak patriarchat, którego Kościół strzeże wraz z państwem od początku swego istnienia, zmusza ją do porzucenia podmiotowości i wymazuje z życia publicznego. A my przyzwyczajamy się do tej narracji, czując dumę z wytrzymałości i determinacji naszych sióstr. Jednak w pracy ponad siły nie ma nic chlubnego – jest wyniszczenie. Choć korzystający z usług gosposi tyrającej na plebanii, eksploatowanych na różne sposoby sióstr zakonnych i namawianych w konfesjonałach do dźwigania krzyża kobiet ksiądz powie wam inaczej, a polityk poklepie go po plecach, zakazując nam usuwania niechcianej ciąży i odbierając możliwość zarobku.

Kultury zapierdolu nie wymyślił Marcin Matczak, lecz Kościół – wzór dla mafijnych, korporacyjnych i wszelkich innych struktur wyzysku. Zwykły grzeszniku i grzeszniczko, pracujcie i módlcie się, oddajcie dziesięcinę, ale my do Betlejem pojedziemy bentleyem.

Nieudane małżeństwa

To skandal, że w 2022 roku wciąż jesteśmy dziećmi niedopasowanych do siebie rodziców, których związek nie ma w sobie ani krzty zdrowej miłości. Tak, mówię o małżeństwie tronu z ołtarzem, które od wieków nie chce wypuścić kobiet z lochu sfery prywatnej, choć to właśnie wiara i uczucia religijne powinny się w nim urządzić na dobre.

Mam dość upominania się o wolność wyznania. Żądam – przede wszystkim jako kobieta – prawa do niewyznawania czegokolwiek. I robię to w odpowiedzi na zarzut od lat podziwianej przeze mnie Barbary Labudy, która – słusznie – wytknęła mnie, dziennikarce lewicowego dziennika, godną pożałowania miękkość w antyklerykalnej krucjacie. Ma rację. Obiecuję poprawę.

Zdaje się, że podobną deklarację mogłyśmy usłyszeć z ust Donalda Tuska – niedawno czyniącego znak krzyża nad chlebem, a dziś publicznie opowiadającego się za legalizacją związków partnerskich i zapowiadającego brak akceptacji na listach wyborczych kandydatów przeciwnych prawu kobiet do wolnego wyboru w kwestii aborcji.

Za tę zmianę – deklarowaną, niezweryfikowaną na razie przez rzeczywistość – Donald Tusk zostaje rozgrzeszony przez Stowarzyszenie Kongres Kobiet z dotychczasowych zaniedbań w tych kwestiach i odznaczony tytułem mężczyzny działającego na rzecz równości. Brzmi to co najmniej tak, jakby Oscara wygrał reżyser, autor kilku kiepskich filmów, który obieca, że następne jego dzieło będzie dobre. Ale tu chodzi o życie i prawa kobiet, a nie o kolejny hollywoodzki blockbuster, o którym zapomnimy tuż po seansie.

Nagroda dla Tuska: nowy początek starego sporu w polskim feminizmie

Ja na pewno nie zapomniałam czynów – i zaniechań – lidera Platformy Obywatelskiej, dlatego w żadne jego obiecanki nie wierzę. Wiem natomiast – i tu posłużę się celnym stwierdzeniem słusznie oburzonego internetowego komentariatu – że największy wróg Jarosława Kaczyńskiego potrafi celnie czytać sondaże i ściemniać na zawołanie.

Pora na kopanie Kongresu?

Doskonale rozumiem, że powodem wyróżnienia Tuska są kalkulacje i sympatie czysto polityczne, które zresztą oficjalnie potwierdziła już prof. Magdalena Środa. „Współpraca z PO i koalicją nie hańbi” – powiedziała „Wysokim Obcasom”.

Nie jestem tym zaskoczona, choć się z tym nie zgadzam. Przyznaję też prof. Środzie rację, gdy mówi o rozczarowaniu lewicowym „patriarchalnym tercetem: Czarzasty-Biedroń-Zandberg”. Też czuję frustrację, wiedząc, że po strajkach kobiet w 2020 roku lewicą nadal rządzi trzech facetów. Wkurzam się jeszcze bardziej, gdy widzę spotkanie opozycji, na które zaprasza się Jarosława Gowina, ale kobiet już nie.

Profesora Środa najwyraźniej też. Ale twierdzi, że sojuszników najprędzej znajdzie w Koalicji Obywatelskiej. Dla siebie – z pewnością tak, dla innych, zwłaszcza mniej uprzywilejowanych od niej lub ode mnie kobiet – obawiam się, że niekoniecznie. Jej chłodny realizm w kraju politycznego duopolu może się wydawać jedyną dostępną strategią przetrwania i przepychania praw kobiet do mainstreamu. Czy moją wymarzoną? Zdecydowanie nie. Ale z powodu różnicy w sposobach na realizację wspólnego marzenia nie będę teraz kopać Kongresu Kobiet z całych sił.

Donald Tusk otrzymał kredyt od Kongresu Kobiet

Musiałabym to zrobić dużo wcześniej albo choćby dzień przed nagrodzeniem Tuska, widząc, że kongresowej debacie plenarnej, którą prowadziłam, przysłuchiwała się siedząca w pierwszym rzędzie zwolenniczka zgniłego kompromisu aborcyjnego Małgorzata Kidawa-Błońska. Dodam tylko, że z wyraźnym niesmakiem spoglądała na przemawiającą obok mnie Sylwię Spurek, która opowiadała o tym, jak wygląda przemysł hodowlany, i odważnie stwierdziła, że nie ma feminizmu bez weganizmu. Choćby dla widoku grymasu twarzy Kidawy warto było przyjechać do Wrocławia.

Dla wciąż jeszcze młodej i pełnej ideałów feministki Stowarzyszenie Kongres Kobiet to ciało ważne, nawet jeśli nie tak progresywne, jak bym sobie tego życzyła. Niemniej zaproszenie na tegoroczne dwudniowe spotkanie osób, którym równość płci leży na sercu, umieściłam w zakładce „wielki zaszczyt”. I czuję wdzięczność, że mogłam wziąć w nim udział, bo dostałam o wiele więcej niż kwaśną minę Kidawy-Błońskiej – cenną lekcję o feminizmie, który wciąż nie ma komitetu centralnego, ale za to ma mnóstwo ciekawych oblicz – ekofeministyczne, włączające matki, uchodźczynie, osoby z niepełnosprawnościami, postępowe, queerowe, siostrzeńcze.

Krew, smród i łzy [Prawo Spurek]

Czy liczyłam na to, że we Wrocławiu wydarzy się rewolucja? Nie, co najwyżej mogłam mieć nadzieję na zasianie jej ziaren w paru niezdecydowanych sercach. KK nie jest zamkniętą imprezą dla zatwardziałych liberałek. Do Wrocławia mogła przybyć każda i każdy – zarówno na miotle, jak i (niestety) emitującym tony CO2 samolotem.

Jednym z pierwszych tematów, który pojawił się na dyskusji tzw. kongresowego gabinetu cieni, były jednak klimat i ubóstwo energetyczne, o których Bogusława Matuszewska i Ewa Sufin-Jacquemart opowiadały – jak by to ujęła podstarzała już nieco młodzież – z rigczem.

Pozytywnym zaskoczeniem było również to, że jedna z głównych debat dotyczyła przerwania marazmu antropocenu, pokładania nadziei na zmiany we wciąż nieprzebijającym się do głównego nurtu ekofeminizmie i tworzeniu biowspólnoty. W obliczu kryzysu klimatycznego i ekologicznego polska klasa polityczna wciąż nie zauważa, że grozi nam katastrofa, która nie zna pojęcia równości i najgorzej doświadcza kobiety, zwłaszcza te z najbiedniejszych grup społecznych i z globalnego Południa.

Obecną na panelu prof. Beatę Kowalską zapytałam więc o to, jak o wiszących nad nami zagrożeniach mówić sprawiedliwie. Opowiedziała o tym, czego możemy się uczyć od afrykańskich ekofeministek i rolniczek, które z taranem antyprzyrodniczego kapitalizmu walczą, m.in. tworząc banki nasion, by w ten sposób zachować lokalną bioróżnorodność niszczoną przez międzynarodowe koncerny.

Radykalizm i pragmatyzm

Czy zgadzam się z większością decyzji „matek założycielek” Kongresu Kobiet? Ani trochę. Nie podoba mi się sposób, w jaki zakomunikowały nagrodę dla Tuska – w chwili, gdy większość uczestniczących w tej – cokolwiek by o niej mówić – inspirującej imprezie była w pociągach powrotnych do domów. Powiedzieć, że to wydarzyło się za plecami wszystkim, to nic nie powiedzieć.

Ale zarząd Kongresu ma takie prawo. A z przepisami się ponoć nie dyskutuje, chyba że prosi o to Kościół – wtedy na przykład PiS-owscy spece prawa zaostrzają prawo antyaborcyjne, a PO-wscy posłowie głosują przeciwko jego liberalizacji. Ale wróćmy do Wrocławia. Gdybym była na sali w chwili przemowy Tuska, zapewne bym buczała, wyszła, protestowała. I być może nikt by mnie już na Kongres nie zaprosił.

Ale jednocześnie nie chcę teraz brać udział w linczu na stowarzyszeniu. Mleko się rozlało i jedyną osobą, którą chcę z czegokolwiek rozliczać, jest kolejny chłop, który obiecuje mi, że od jutra będziemy pić tylko wegańskie. Niesamowicie irytuje mnie to, że nikt nie pyta samego Tuska, dlaczego bez cienia żenady przyjął nagrodę, która mu się nie należy. Do męskiej hipokryzji i egotyzmu przywykliśmy na tyle mocno, by ich nie zauważać i godzić się z wyższością pragmatyzmu nad tym strasznym, ryzykownym radykalizmem, który w polskich warunkach oznacza upominanie się o minimum godności.

Co obieca nam lewica, czego nie obiecał Tusk?

Od feministek – czyli siebie samych i swoich koleżanek – wymagamy więcej, ale potem i tak kończymy z ręką w konserwatywnym nocniku, bo zaczynamy się dzielić i skakać sobie do gardeł za bycie niekrystalicznie czystymi. Tymczasem taki Jacek Żakowski nie ma żadnego problemu, żeby za wszelką cenę bronić swojego kolegi, któremu prokuratura wisi nad głową.

Nie twierdzę, że mamy brać z niego przykład, ale możemy dać sobie więcej luzu w różnicach światopoglądowych, których nie przeskoczymy, i walić w patriarchat, a nie w siebie nawzajem.

Razy za Lisa

Na tegorocznym Kongresie Kobiet ze sceny, na której debatowano o konieczności obalenia mentalnego i systemowego dziaderstwa, nieraz usłyszałam solidarnościowe hasło: „nigdy nie będziesz szła sama”. Nie było to jednak przeszkodą do jednoczesnego zaocznego wylewania wiadra pomyj na Agnieszkę Wiśniewską i bezpośrednio na mnie – jej redakcyjną koleżankę.

Lis: Przyznaję, moje metody były retro. A może bardzo retro

Dostało się nam za to, że do niedawna kierujący „Newsweekiem” Tomasz Lis udzielił Agnieszce wywiadu, w którym zaprzeczył zarzutom dotyczącym jego metod zarządzania – według niego były one „retro”, ale nie przemocowe czy naruszające prawo pracy. Usłyszałam też, że jako osoba, która sama w „Newsweeku” pracowała i napisała tekst o gównodziennikarstwie, nie powinnam dopuścić do publikacji tego – w opinii wielu osób – zbyt mało konfrontacyjnego wywiadu.

Dla mnie dyskutowanie w lewicowym piśmie z osobą oskarżaną o mobbing jest co najmniej problematyczne, bo sama besztam dziennikarzy Onetu i Polsatu, kiedy zapraszają do swoich programów faszystów i homofobów. Jak sobie z tym radzicie? Bo ja nie najlepiej. Ale nie mogę też zgodzić się z twierdzeniem, że ta rozmowa została zrobiona na klęczkach czy w pogoni za zachowaniem miejsca w tzw. trzódce, czyli programie emitowanym na antenie radia Tok FM, gdzie redaktorka naczelna Krytyki Politycznej zastępuje eksnaczelnego „Newsweeka”.

Wiśniewska, zamiast rozpaczać, postanowiła spytać Lisa wprost, czy to, co o nim mówią, to prawda. Środa na Kongresie zmusiła Tuska do prokobiecej deklaracji.

Jednemu awans, drugiemu gówno. Jak rozmawiać o ciężkiej pracy, żeby to miało sens

Tomasz Lis broni się – w mojej ocenie – bardzo nieudolnie. Tusk zrobił w sprawie kobiet całe NIC. Ale naszym zadaniem jako dziennikarek nie jest wydawanie wyroków, lecz stawianie pytań i dostarczanie takich informacji, które sprawią, że być może ktoś, kto ma realne dowody w sprawie dziennikarza, zechce mówić głośno, a opinia publiczna nie zamiecie pod dywan problemów, których eksredaktor „Newsweeka” i wielbiony przez niego ekspremier są ucieleśnieniem.

Czy Agnieszka Wiśniewska wyczerpała pulę trudnych pytań? Nie. Ale miała odwagę porozmawiać z nim jak równa z równym. Nie wiem, czy zdobyłabym się na to samo, choć bardzo chciałabym jako była pracownica „Newsweeka” dowiedzieć się, ile Tomasz Lis zarabiał, gdy mnie płacono 1300 zł za 5 dni pracy (w tym dwa w weekendy) na umowie o dzieło.

Zmiana pieśni

Co może zrobić zwolenniczka calloutowania ich wszystkich, rozliczania lub usuwania z przestrzeni publicznej w sytuacji, gdy sprawiedliwości nadal nie ma? Gdy oburzenie i artykuły obnażające praktyki mobbingowe i mizoginiczne niczego nie wskórały, a Tusk po 30 latach w polityce nadal może uchodzić za najlepszego partnera dla liberalnych feministek do wprowadzania w Polsce progresywnych postulatów?

W pierwszym odruchu wszystko we mnie krzyczy, że dialog z uprzywilejowanymi facetami nie ma sensu. Ci mężczyźni nie traktują przecież osób takich jak ja poważnie i po partnersku. Wciąż mam także wątpliwości, czy radykalne odcinanie się od nich i symboliczne ucinanie im penisów ma sens i nie przegrywa przypadkiem z pragmatyzmem, którego pokaz obejrzałyśmy we Wrocławiu i który wskazuje, że zanim z medialnego i politycznego pejzażu znikną wszyscy starsi, a raczej mentalnie nieprogresywni panowie i panie w spodniach, to zdążę sama dożyć emerytury. Mam czekać na ich nekrologi, żeby móc coś wskórać?

Koniec bycia „w zastępstwie Tomasza Lisa”?

I czy ludzi takich, jak Tusk czy eksnaczelny „Newsweeka”, którzy Sejm mylą z boiskiem, a miejsce pracy z folwarkiem, naprawdę stać na posypanie głowy popiołem? Nie bronię więc całym ciałem ani wywiadu Wiśniewskiej, ani też nagrody dla Tuska. Ale wiecie co? Może to i dobrze, że są. Potrzebowałam ostatecznego dowodu na to, że męskie gadające głowy nie mają już zbyt wiele sensownego do powiedzenia. O ile w chórze brzmią donośnie, o tyle solo fałszują tak, że nie da się ich słuchać.

Uczmy się solidarnościowej melodii feminizmu. Patriarchat w strukturach władzy prędko pewnie nie upadnie, a na pewno nie wydarzy się to bez obalenia jednocześnie dominacji katolickiego kleru. Musimy pozbawić politycznych graczy dotychczasowych sojuszników i wejść do gry jako bezkompromisowe, wybaczające, ale niezapominające krzywd równe im partnerki.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij