Konfederacja – dzieci kukurydzy III RP

Konfederaci są dziećmi zideologizowanych lekcji przedsiębiorczości w szkole i biegów śladami żołnierzy wyklętych. Choć przedstawiają się jako siła antysystemowa, to są nieodrodnymi dziećmi III RP.
Sławomir Mentzen i Konrad Berkowicz. Fot. Nowa Nadzieja/Facebook

Skąd się bierze aż taka popularność Mentzena? Wydaje się przecież na pierwszy rzut oka dość nudny – zwłaszcza na tle swoich tak barwnych kolegów jak Korwin-Mikke – ale być może trochę drobnomieszczańskiej nudy i przewidywalności było tym, czego Konfederacja potrzebowała, by złapać polityczny oddech.

Zeszły tydzień sondażowo należał do Konfederacji. Już wcześniejsze badania opinii publicznej wskazywały na wzrost poparcia dla skrajnie prawicowej formacji, ale zarówno sondaż obywatelski opublikowany w poniedziałek w „Gazecie Wyborczej”, jak i sondaż dla OKO.press dały jej wyniki, których jeszcze na początku roku mało kto się spodziewał.

W tej sytuacji wszyscy zadają sobie pytanie: „dlaczego Konfederacji rośnie?”. Choć bardziej precyzyjna odpowiedź wymagałaby badań konfederackiego elektoratu, to możemy spróbować postawić kilka roboczych hipotez do dalszej weryfikacji.

Mniejsza o listy opozycji. Sondaż obywatelski pokazuje, jak umacnia się prawica

Nowa piątka Konfederacji

Nie jest najpewniej przypadkiem, że Konfederacja wychodzi z sondażowego dołka w momencie, gdy przywództwo jej „wolnościowego” – czyli faktycznie rynkowo-populistycznego – skrzydła przejął Sławomir Mentzen. Choć Mentzen nie zasiada w Sejmie ani nie pełni żadnej funkcji w samorządzie lokalnym, stał się dziś najważniejszym publicznie głosem Konfederacji, przesłaniając nawet Krzysztofa Bosaka.

Komentatorzy polityczni dość długo Mentzena nie zauważali albo lekceważyli – czemu sprzyjało to, że nie było go w Sejmie – jednak osoby uważniej obserwujące politykę, zwłaszcza w sieci, wskazywały na jego duży polityczny potencjał, wyrażający się choćby w zasięgach, jakie robił w mediach społecznościowych. Liczby faktycznie są imponujące: w styczniu na TikToku filmy Mentzena miały 40,29 miliona wyświetleń – prawie osiem razy więcej niż filmy drugiego w zestawieniu Janusza Korwin-Mikkego i prawie dziesięć razy więcej niż trzeciej Klaudii Jachiry. Nawet jeśli wiele osób ogląda je dla „beki”, jest to potężna publiczność, z którą można politycznie pracować.

Jak zamierzam złupić Sławomira Mentzena

Skąd bierze się aż taka popularność Mentzena, czemu aż tak angażuje on odbiorców TikToka? Wydaje się przecież na pierwszy rzut oka dość nudny – zwłaszcza na tle swoich tak barwnych kolegów, jak wspomniany Korwin-Mikke – ale być może trochę drobnomieszczańskiej nudy i przewidywalności było tym, czego Konfederacja potrzebowała, by złapać polityczny oddech. W propozycjach Mentzena nie ma żadnej ciekawej myśli, ale chyba tak właśnie ma być: to polityk zupełnie nieinteligencki, nietraktujący polityki jako starcia idei, ale jako projekt marketingowy.

Choć Mentzen sprzedaje siebie jako polityk antysystemowy – co jest niezbędne, gdy ma się taki elektorat jak konfederaci – to jednocześnie ma też w sobie teflonową gładkość starannie przygotowanego produktu politycznego marketingu, w którym na podstawie precyzyjnych wyliczeń algorytmów zawarto tyle antysystemowości, by zadowolić własną, radykalną bazę, ale jednocześnie nie na tyle dużo, by odstraszać bardziej umiarkowanych wyborców.

Co by nie przyciągało ludzi do Mentzena, sprawdza się on jako lider. Jego zasięgi pomagają całej formacji, która w ostatnich miesiącach trochę zdyscyplinowała swój przekaz – usunęła treści najbardziej otwarcie „szurskie”, postawiła na komunikat, który na wstępie nie zraża swoim radykalizmem.

Sam Mentzen nie pomógłby aż tak bardzo notowaniom Konfederacji, gdyby partia nie trafiła w dobrą polityczną koniunkturę i nie wyrażała nastrojów społecznych, emocji i interesów nieobsługiwanych przez inne formacje. Przed wyborami europejskimi w 2019 roku Mentzen przedstawił słynną „piątkę Konfederacji”, zestaw pięciu haseł, które, jak miało wyjść z wewnętrznych badań, najsilniej oddziaływały wtedy na konfederacki elektorat. Były to: „Polska bez Żydów, Polska bez gejów, Polska bez aborcji, Polska bez podatków, Polska bez Unii Europejskiej”.

Dziś, cztery lata później, te hasła układają się inaczej. Nie dysponując niestety potwierdzającymi to badaniami, możemy jednak zaryzykować hipotezę, że współczesna „piątka Konfederacji” wyglądałaby mniej więcej tak: „Nie chcemy wojny i nadmiernej pomocy Ukraińcom, ograniczania konsumpcji w imię klimatu, dalszej emancypacji kobiet, PO-PiS-u, socjalu i rozdawnictwa”.

Wojna już im nie szkodzi

Jeszcze pod koniec zeszłego roku mogło się wydawać, że temat wojny i Ukrainy wręcz zatopi politycznie Konfederację. Do koalicji przylgnęła łatka formacji prorosyjskiej i antyukraińskiej. W mediach społecznościowych coraz częściej pojawiał się zapis nazwy formacji rosyjskim alfabetem, o jej politykach mówiło się jako o onucach, zarzucało się im powtarzanie propagandowych tez Kremla. Te zarzuty nie były bezpodstawne, zwłaszcza gdy posłuchało się tego, co o wojnie i Ukrainie mówili tacy politycy jak Grzegorz Braun i Janusz Korwin-Mikke – już wcześniej znani ze swoich cokolwiek ekscentrycznych rosyjskich kontaktów i aktywności.

Zmęczenie wojną, a przede wszystkim wzrost negatywnych nastrojów wobec Ukraińców – co pokazywał raport Sadury i Sierakowskiego z jesieni zeszłego roku – wydają się dziś jednak sprzyjać Konfederacji.

Formacja Bosaka i Mentzena jest obecnie jedyną polityczną siłą tak otwarcie wyrażającą opozycję wobec polityki ukraińskiej rządu PiS. Zjednoczona Prawica podjęła na samym początku wojny strategiczną decyzję, że Polska stanie się głównym rzecznikiem Ukrainy w tym konflikcie, że zaangażujemy maksimum swoich zasobów w pomoc Kijowowi. Była to decyzja, którą osobiście oceniam jako strategicznie słuszną – choć towarzyszyła jej irracjonalna polityka wobec Niemiec i Brukseli. Z punktu widzenia historii i tożsamości partii, zwłaszcza dziedzictwa Lecha Kaczyńskiego, nie mogła ona być inna. PiS za zmarłym prezydentem przyjmował bowiem zawsze w odniesieniu do narodów poradzieckich (minus te z Azji Środkowej) tradycję prometejską, tradycję walki za wolność waszą i naszą.

Konfederacji ten sposób myślenia o polityce wschodniej i stosunkach międzynarodowych jest zupełnie obcy, postrzega je ona w czysto transakcyjnych kategoriach. Gdy z tej perspektywy spojrzymy na wojnę w Ukrainie, to podstawowe pytanie brzmi „co dostajemy od Kijowa” za pomoc Ukrainie i czy jeśli dostajemy zbyt mało, to nie powinniśmy przemyśleć skali naszej pomocy.

Podobny sposób myślenia trafia też do tych grup elektoratu, które obserwując wojnę, żywią obawy o to, czy angażując się w konflikt, nie narażamy się na retorsje ze strony Rosji, czy nie rozbrajamy się, wysyłając broń Kijowowi, czy mamy jakąś strategię wyjścia, plan B, gdyby Rosja tę wojnę przegrała. Często podobne pytania stawiane są w złej wierze, niejednokrotnie stoi za nimi ideologiczna niechęć do Kijowa i sympatia do putinowskiego reżimu. Ale wyrażają one też autentyczne społeczne obawy, które dziś politycznie obsługuje wyłącznie Konfederacja.

Polacy za Ukrainą, ale przeciw Ukraińcom. Raport z badań socjologicznych

To Konfederacja była też jedyną formacją gotową od samego początku inwazji Putina grać antyukraińską kartą, politycznie rozgrywać napięcia, które w nieunikniony sposób musiały się pojawić w związku z napływem takiej liczby ukraińskich uchodźców do Polski.

Na początku Konfederacja rozgrywała tę sprawę dość topornie, w sposób atrakcyjny głównie dla skrajnych, kierujących się antyukraińskim szowinizmem wyborców. Dziś jednak konfederaci nauczyli się trochę lepiej grać w tę grę. Coraz mniej mówią o „ukrainizacji Polski” i „Ukropolinie” – a przynajmniej te treści coraz mniej przebijają się w ich przekazie – coraz więcej o takich kwestiach jak dopuszczenie ukraińskich przewoźników na polski rynek czy ukraińskim zbożu, które wbrew obietnicom rządu zalewa Polskę i „niszczy polskie rolnictwo”.

Są to sprawy, które żywo obchodzą całkiem liczne grupy elektoratu. Im bardziej kryzysowa będzie w tym roku sytuacja gospodarcza, tym mocniej podobne treści będą rezonować.

Na froncie wojen klimatycznych

Na początku roku PiS przypuścił ofensywę, w której bronił prawa do jedzenia mięsa przed zakusami PO, Trzaskowskiego i Brukseli, która tradycyjnego schabowego na polskim talerzu chce zastąpić robakami. Kampania ta wywołała zdumienie i rozbawienie w liberalno-lewicowej bańce. Nie ma w niej jednak nic zabawnego. PiS i Solidarna Polska rozpoznały wyraźnie zaznaczający się trend: lęków społeczeństwa przed narzucanymi w imię obrony klimatu ograniczeniami konsumpcji, przed „zielonym austerity”. Jak pokazują wydarzenia z ostatnich kilku lat z Europy – od protestów żółtych kamizelek we Francji po ostatnie protesty farmerów w Holandii – walki społeczne przeciw klimatycznemu austerity mogą mieć wielki mobilizacyjny potencjał.

Oczywiście, polskie żółte kamizelki raczej nie wyjdą na ulice w obronie prawa do jedzenia steków za 100 złotych z hakiem, z jakimi fotografowali się Patryk Jaki czy Łukasz Mejza. Ale już takie tematy jak ceny energii elektrycznej i unijny system handlu uprawnieniami do emisji czy dostępność względnie tanich samochodów spalinowych mogą stać się bardzo zapalną kwestią. Czuje to dziś Solidarna Polska – populistycznie obiecująca Polakom tanią energię z polskiego węgla do końca świata i jeden dzień dłużej – oraz Konfederacja, która bardziej skupia się na takich kwestiach jak prawo do taniego samochodu spalinowego.

To ostatnie przybiera czasem kuriozalne formy – np. w atakach na zdroworozsądkową ideę miasta 15-minutowego, porównywaną przez konfederatów dosłownie do niemieckich obozów zagłady – ale czasem trafia w realne społeczne nastroje. Bo o ile samochodoza w dobrze skomunikowanym mieście jak Warszawa faktycznie przybiera często charakter bez mała chorobowy, to na obszarach wiejskich i wykluczonych komunikacyjnie tani samochód jest jedyną szansą na uczestniczenie w rynku pracy, w ogóle jakiejkolwiek aktywności społecznej. Tam komunikaty, jak bardzo nie byłyby półprawdami, że Unia zakaże diesla i pozwoli tylko na kupowanie drogich elektryków, mogą trafiać na podatny grunt.

Partia wkurzonych mężczyzn

Mówiąc o Konfederacji, nie można nie mówić o genderze. W sondażu IPSOS dla OKO.press Konfederacja jest pierwszą (!) partią w grupie mężczyzn w wieku 18–39 lat z poparciem 37 proc. Nawet biorąc poprawkę na niewielką próbę, ten wynik daje do myślenia. A przy tym w jakimś sensie nie dziwi.

Konfederacja jest dziś środowiskiem politycznym o najbardziej męskim genderowo wizerunku, w zasadzie jedyną parlamentarną formacją, która nawet nie próbuje udawać, że ma jakąś ofertę dla kobiet i że zależy jej na tym, by promować kariery polityczne kobiet w swoich szeregach. Konfederacja była w 2019 roku jedyną listą – jeśli nie liczyć Mniejszości Niemieckiej – z której nie wybrano ani jednej posłanki. Także wśród pozaparlamentarnych liderów formacji nie ma żadnych kobiet.

Konfederacja dużo lubi mówić o wolności, ale jest to wolność, która wyraźnie kończy się tam, gdzie zaczynają się prawa kobiet. Pod wnioskiem do Trybunału Konstytucyjnego o zbadanie zgodności „przesłanki eugenicznej” z konstytucją podpisało się wszystkich 11 posłów Konfederacji, w tym ci z frakcji „wolnościowej”, łącznie z uchodzącym za najbardziej „cywilizowanego” przedstawiciela tego środowiska Arturem Dziamborem – dziś już poza Konfederacją.

Także rzekomo „wolnościowy” Mentzen wśród pakietu ustaw firmowanych swoim nazwiskiem zaproponował ustawę o wprowadzeniu dla chętnych – normalne małżeństwo cywilne dalej istniałoby w systemie prawnym – „nierozerwalnego małżeństwa”, którego nie będzie można rozwiązać bez zgody biskupa diecezjalnego.

Choć sprawa wymaga pewnie dalszych badań, to można zaryzykować hipotezę, że Konfederacja jest dziś partią męskiego backlashu przeciw emancypacji kobiet, jaka dokonała się już w III RP, i przeciw zmieniającemu się kontraktowi płci. Backlash ten napędza poczucie niepewności wokół tego, jakich właściwie wzorców męskości oczekuje się od współczesnych mężczyzn, oraz niepewna, sprekaryzowana sytuacja wielu młodych mężczyzn, zwłaszcza z Polski lokalnej.

Konfederacja udziela na to wszystko odpowiedzi odwołującej się z jednej strony do rynku, z drugiej do narodu. Obiecuje mężczyźnie, że dzięki zniesieniu biurokratycznych barier i wyzwoleniu energii przedsiębiorczości zbuduje sobie stabilną pozycję ekonomiczną, a wraz z nią odzyska szacunek i atrakcyjność w oczach kobiet, które pozbawione wsparcia państwa opiekuńczego inaczej zaczną patrzeć na mężczyzn zdolnych zapewnić im bezpieczeństwo ekonomiczne. Z drugiej strony mężczyznom, którzy w rynkowej grze przegrywają, oferuje poczucie dumy płynące z przynależności do wspólnoty narodowej.

Problem oczywiście w tym, że rynek w wersji Mentzena i spółki stworzy jeszcze więcej przegranych, sprekaryzowanych ekonomicznie, wypadających z rynku matrymonialnego i randkowego mężczyzn niż dzisiejsza rzeczywistość, a ersatz w postaci haseł o narodowej dumie, wykrzykiwanych przy okazji tzw. marszu niepodległości nie zastąpi ludziom godnego życia, możliwości rozwoju i szacunku do samego siebie, płynącego z wykonywania sensownej i sensownie wynagradzanej pracy.

Wyborcy, do których ten przekaz jest adresowany, wydają się go jednak na razie kupować. Także dlatego, że inne partie nie poruszają kwestii, które są źródłem backlashu, np. pewnych autentycznych problemów mężczyzn z klas ludowych: niskich aspiracji edukacyjnych wcześniej wypychających młodych mężczyzn do prac fizycznych, krótszej średniej oczekiwanej długości życia, większego ryzyka bezdomności itd.

Konfederacja jest też „partią wkurzonych mężczyzn” w odniesieniu do całego systemu politycznego. Jest dumna ze swojej nieprzysiadalności, za kibicami londyńskiego Millwall mogliby zaśpiewać No one like us, we don’t care. Antysystemowość jest być może najgłupszą, najbardziej pozbawioną treści emocją, jaka pojawiała się w polskiej polityce po ’89 roku. Niemniej jednak w społeczeństwie, gdzie dwiema partiami walczącymi o władzę kierują politycy o najniższym poziomie zaufania społecznego, gdzie słowo „partyjny” kojarzy się jak najgorzej, a partie jak na liczbę ludności Polski mają bardzo wąską bazę członkowską, emocja antysystemowa po prostu działa.

W każdych kolejnych wyborach pojawia się nowa siła obiecująca wywrócić system: Ruch Palikota, Kukiz ’15, do pewnego stopnia w 2015 roku Razem (choć już nie później) czy Hołownia w 2020. Dziś jednak Kukiz układa się z PiS, a Hołownia z najbardziej establishmentową ze wszystkich partii III RP – PSL. Jedyną siłą zdolną odpowiedzieć na antysystemową emocję jest Konfederacja. I dostaje za to bonus. Ten bonus tylko powiększy się, gdy cała pozostała opozycja zbierze się w jednym bloku i Konfederacja będzie się wydawała jedyną alternatywą dla duopolu PO-PiS.

Partia XXVII RP

Wreszcie ostatnia kwestia, gospodarka. Tacy klasycy polskiego liberalizmu jak Witold Gadomski czy Leszek Balcerowicz twierdzą, że wzrost poparcia dla Konfederacji wynika z tego, że Platforma za bardzo skręciła w lewo i porzuciła wolnorynkowych wyborców. Zamiast straszyć Konfederacją, partia Tuska powinna więc, zdaniem Balcerowicza, włączyć się w walkę o rynkowego wyborcę.

Pytanie tylko, czy Tusk jest w stanie wygrać z Mentzenem, ścigając się z nim na liberalny populizm, i czy w ten sposób nie zrazi do siebie większości wyborców PO, przywiązanych do bardziej pragmatycznej wersji liberalizmu. Wreszcie Tusk wolnorynkowy byłby wymarzonym prezentem dla propagandy PiS, mobilizującej wyborców lękami przed „powrotem biedy”, jaka miała panować za „antyspołecznej” Platformy.

Jednak intuicja, że pewien socjalny zwrot pozostałych partii może sprzyjać Konfederacji, nie jest najpewniej do końca błędna. Nawet centrowi wyborcy, pozbawieni ideologicznej wrogości do „rozdawnictwa”, mogą się dziś czuć przestraszeni skalą wydatków państwa i zadawać sobie pytanie, czy Polskę na to faktycznie stać. Inni są przekonani, że to socjal napędza drożyznę, która jest coraz bardziej odczuwalnym problemem. Konfederacja jest jedyną siłą, która nie obiecuje nowych świadczeń, przedstawia się za to jako siła najbardziej antyinflacyjna.

Pojawia się jednak pytanie, czemu rynkowym, a nawet antyinflacyjnym wyborcom nie przeszkadza cały pakiet, z jakim idą poglądy Konfederacji. I to nie tylko w kwestiach kulturowo-cywilizacyjnych, ale także gospodarczych. Sam Gadomski we wspomnianym tekście przyznaje, że pomysł Konfederacji na walkę z inflacją jest populistyczny i antyeuropejski. Można dodać, że bez polexitu raczej nie uda się go zrealizować.

Ale nawet poza kontekstem unijnym program gospodarczy Konfederacji to zbiór haseł populizmu rynkowego, a nie sensowna rynkowa propozycja, której lewica czy socjalne centrum winne byłyby poważną polemikę. Potencjalnym wyborcom Konfederacji radykalizm i populizm tej formacji może nie przeszkadzać z braku wiedzy, co naprawdę głoszą konfederaccy liderzy. Ale nie tylko dlatego. Konfederacja może dziś rosnąć siłę, bo cała sfera publiczna ostatnich dwóch, trzech dekad skonstruowana była tak, by ułatwić legitymację podobnie radykalnej partii.

Narodowe skrzydło Konfederacji legitymizowała prawica głównego nurtu, zdolna wziąć na sztandar najbardziej skrajnie prawicowe tradycje z historii Polski – np. Brygadę Świętokrzyską NSZ – byle tylko były one antykomunistyczne. To główny nurt prawicy zalegitymizował tzw. marsz niepodległości i latami robił podchody pod liderów ruchu narodowego, oswajając ich jako „patriotyczną młodzież”, ignorując jej związki z europejską skrajną prawicą.

Z kolei liberalne centrum zawsze miało bardzo dużo wyrozumiałości dla gospodarczej filozofii spod znaku Janusza Korwin-Mikkego i kolejnych pokoleń jego uczniów. Do dziś można usłyszeć z ust jego przedstawicieli, że Mentzen jest, jaki jest, ale „zna się na gospodarce”, bo niestety polski ekonomiczny zdrowy rozsądek ustawiony jest bardzo daleko od tego, co uchodzi za centrowe, zdroworozsądkowe poglądy w większości państw Europy Zachodniej.

Konfederaci są dziećmi zideologizowanych lekcji przedsiębiorczości w szkole i biegów śladami żołnierzy wyklętych. Choć przedstawiają się jako siła antysystemowa, to są nieodrodnymi dziećmi III RP. Profesor Jarosław Flis lubi powtarzać, że PiS zapowiadał, że chce budować IV RP, ale zbudował IX – czyli trzecią do kwadratu. Analogicznie można powiedzieć, że Konfederacja, gdyby zdobyła władzę, zbudowałaby nam XXVII RP – trzecią do sześcianu. Gdzie do potęgi trzeciej podniesiono by to, co najgorsze w III RP – brak szacunku do praw kobiet, społeczną znieczulicę, braki państwa opiekuńczego itd.

Wzrost Konfederacji wywołuje panikę liberalnych i lewicowych elit. Często przebiega ona wzdłuż pokoleniowych linii: pokolenie rodziców z przerażeniem patrzy na to, co prezentuje pokolenie ich dzieci. To częsty motyw w kulturze, w tym w horrorach. Faktycznie, gdy patrzy się na konfederatów, przypominają się filmy typu Dzieci kukurydzy. Tam dzieci z małej miejscowości w Nebrasce w morderczych psychopatów zmieniała demoniczna siła. W przypadku Konfederacji niestety nie ma mowy o żadnych demonach. Stworzyła ich po prostu III RP.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij