Jeśli mężczyzna sam siebie nazywa przegrywem, to prawdopodobnie znaczy, że stoi za tym realne cierpienie. Kiedy ktoś jest z jakiegoś powodu wykluczony, mówienie mu, że sam jest sobie winien, z pewnością nie powinno być strategią lewicy.
Kiedy w swoich mediach społecznościowych ogłosiłam, że po kilku latach działania na rzecz kobiet zamierzam pochylić się nad problemami młodych mężczyzn, którzy identyfikują się jako incele i przegrywi, okazało się to kontrowersyjne dla obu stron. Część feministek zarzuciła mi, że przeszłam na stronę wroga, normalizuję mizoginię i układam się z potencjalnymi gwałcicielami. Przeczytałam też, że samo podjęcie tego tematu jest splunięciem w twarz ofiarom przemocy, które w przeszłości wspierałam.
Z kolei incele zastanawiali się, co jest grane. Czy jestem koniem trojańskim próbującym wzbudzić zaufanie, a następnie wyśmiać ich społeczność lub – śladem większości dziennikarzy, którzy dotąd zajmowali się tym tematem – ukazać ich jako terrorystów i psychopatów?
Cierpienie inceli
Incele to mężczyźni, którzy żyją w mimowolnym celibacie – chcieliby nawiązywać relacje seksualne, ale napotykają przeszkody, które im to uniemożliwiają. Większość łączy przekonanie, że głównym powodem ich udręki jest ich nieatrakcyjność fizyczna. Są i tacy, którzy źródła problemu upatrują w swoim niskim statusie społecznym czy chorobie psychicznej (ci ostatni określają się jako mentalcele).
Media najczęściej przypominają sobie o nich, kiedy gdzieś w Stanach Zjednoczonych, gdzie środowisko inceli jest najbardziej zradykalizowane, a przy tym upolitycznione, powiązane z Trumpem i skrajną prawicą, dopuszczają się napaści seksualnych czy zabójstw, planują „rozszerzone samobójstwa”, publikują manifesty, w których nienawiść do kobiet przeplata się z szeregiem najbardziej obłąkanych teorii spiskowych.
czytaj także
Choć ekstremiści gotowi wcielić słowa w życie stanowią zaledwie promil osób identyfikujących się jako incele, nie sposób zaprzeczyć, że fora, na których się spotykają, przesiąknięte są mizoginią. Nie lekceważę niebezpieczeństwa, jakie to stwarza, ani krzywd, które wyrządza. Wierzę jednak, że wszystkie negatywne zjawiska mają bardzo konkretne przyczyny, którym należy się przyglądać i poszukać narzędzi, które w przyszłości pomogą nam je zminimalizować. Bo cierpią osoby, które incele – rzadko czynem, często słowem – ranią, ale cierpią też oni sami. Nienawiść rodzi się z frustracji i poczucia krzywdy, a przemoc rodzi przemoc. Nawet kiedy wróg jest błędnie określony.
Polskie środowisko inceli znacząco różni się od amerykańskiego. Skupia zwolenników wszystkich opcji politycznych, od faszystów po komunistów, bez wskazania na żadną konkretną partię (choć Konfederacja z pewnością ma wśród nich spore poparcie). Większość − choć w różnym stopniu − wyznaje determinizm genetyczny, czyli wierzy, że cechy, które różnią mężczyzn i kobiety, ukształtowała ewolucja, a zmiany kulturowe nie mogą zmienić naszej natury.
Podobnie jak amerykańscy, dzielą się na kilka odłamów, tzw. pilli (tj. pigułek, to inspiracja Matrixem). W ostatnim czasie media zainteresowały się tzw. przegrywami, czyli tymi, którzy uważają, że odnieśli porażkę we wszystkich sferach życia, nie tylko romantyczno-seksualnej.
To oni stoją za „eksperymentem” polegającym na tworzeniu fałszywych profili na Tinderze i obrażaniem dziewczyn, które skusiły się na fotkę przystojniaka. Należą do różnych pilli, ale większość utożsamia się z czarnym − blackpill oznacza, że nie ma dla nich nadziei. To smutna, dość nihilistyczna wizja, w której tylko piękni i bogaci mają szansę na szczęście, a nieatrakcyjni fizycznie mężczyźni z niższych sfer skazani są na wieczną samotność i odrzucenie.
Dlaczego tylko mężczyźni? Bo to kobiety mają zbyt wysokie, według nich, wymagania i marzą o przystojniakach, a przystojniacy są na tyle niewybredni (i jurni), że − nawet będąc w mniejszości − są w stanie je wszystkie zaspokoić. Blackpillowcy posługują się ciekawymi, ale często wątpliwej jakości badaniami, zwykle z zakresu psychologii ewolucyjnej − interesującej, ale kontrowersyjnej dziedziny, której podstawy metodologiczne są kwestionowane przez rzesze naukowców i naukowczyń. Jest to jednak dziedzina akademicka, której rozwojowi warto się przyglądać.
Zrozumieć przegrywa
Logika przegrywów jest mniej więcej taka: kobiety są z natury hipergamiczne, a więc szukają partnera o statusie społecznym wyższym od własnego, zaś mężczyźni wykazują tendencję odwrotną. Kiedyś, gdy jedynym akceptowalnym modelem relacji romantyczno-seksualnych był monogamiczny związek małżeński, często zawierany z rozsądku, a kobiety mogły wybierać spośród wąskiej grupy kandydatów z okolicznych wsi, każdy miał szansę na zawiązanie relacji.
Równouprawnienie kobiet, rewolucja seksualna lat 70., osłabienie instytucji patriarchalnej rodziny i popularyzacja aplikacji randkowych sprawiły, że kobiety znacznie podniosły swoje oczekiwania względem potencjalnego partnera − coraz rzadziej zależą od mężczyzn finansowo, nie muszą chwytać się pierwszego lepszego, który zapewni byt rodzinie. Za to coraz większą wagę przywiązują do wyglądu, a aplikacje pozwalają na porównywanie mężczyzn z całego kraju, a nawet spoza jego granic.
Porównujemy przede wszystkim zdjęcia, więc brzydcy mężczyźni odpadają w przedbiegach. Dlaczego nie kobiety, które odbiegają od kanonu urodowego? Bo mężczyźni − choć w nie mniejszym stopniu zwracają uwagę na wygląd − są bardziej skłonni do kompromisów (innymi słowy: chętniej obniżą standardy, byle tylko zaliczyć).
Według przegrywów winne tej sytuacji są nie tylko kobiety, ale również chady i simpy − ci pierwsi to przystojniacy, którzy w doborze partnerek idą w ilość, nie jakość, sypiając nie tylko z modelkami, ale również znacznie mniej atrakcyjnymi od siebie dziewczynami, drudzy to wszyscy ci, którzy karmią kobiece ego, starając się sprostać wciąż powszechnemu przekonaniu, iż to mężczyzna powinien wykazywać inicjatywę, co z kolei sprawia, że kobiety mierzą coraz wyżej. Podnieść standardy można z dnia na dzień, ale dostosować się do nich jest już trudniej.
Chcą żyć tak, jak gdyby znów nastał rok 1959. Kim są TradWives?
czytaj także
Nie ma dowodów na to, by kobiety były „naturalnie” hipergamiczne − psycholodzy ewolucyjni są jedynie w stanie stwierdzić, że przejawiają taką tendencję, ale nie mają narzędzi, by zbadać, w jakim stopniu jest to adaptacja wykształcona w procesie ewolucji, a w jakim produkt patriarchalnej kultury. Co ciekawe, badania pokazują, że w krajach, w których nierówności płacowe między płciami są mniejsze, kobiety rzadziej szukają partnerów o statusie wyższym od swojego. A fakt, że młodzi mężczyźni uprawiają dziś mniej seksu niż dziesięć czy dwadzieścia lat temu, naukowcy tłumaczą raczej późniejszym zawieraniem małżeństw − osoby będące w związkach formalnych co do zasady częściej uprawiają seks.
Nie ma też dowodów potwierdzających teorię, według której niewielki odsetek najbardziej atrakcyjnych mężczyzn zaspokaja potrzeby coraz większej liczby kobiet − z badań przeprowadzonych w USA wiadomo za to, że na 20 proc. najbardziej aktywnych pod tym względem mężczyzn przypada 50−60 proc. wszystkich kontaktów seksualnych, co nie zmienia się na przestrzeni lat.
Choć incele lubią hiperbolizować, a w doborze cytowanych badań wybierać te, których wyniki pasują pod daną tezę, często mylą korelację z przyczynowością i zbyt dużą ufność pokładają w psychologii ewolucyjnej − ich problemy nie biorą się znikąd. Jest za mało danych, by dokładnie się im przyjrzeć, wiemy natomiast, że z pokolenia na pokolenie mężczyzn rodzi się więcej niż kobiet, że rzadziej niż kobiety opuszczają oni wsie i małe miasteczka, rzadziej podejmują studia, częściej mieszkają z rodzicami. I myślę, że są to kwestie warte uwagi.
czytaj także
Wielu inceli zanurza się w nostalgii za minionymi czasami, a feministki słusznie zarzucają im tęsknotę za możliwością sprawowania władzy nad kobiecymi ciałami i przekonanie, że seks po prostu im się należy, choć na pomysł utworzenia obozów przymusowej pracy seksualnej wpadli tylko amerykańscy ekstremiści. Większość inceli, z którymi rozmawiałam, nie uznaje nawet korzystania z płatnego seksu − chcą chęci z drugiej strony, potwierdzenia swojej wartości, a nie transakcji.
Jakkolwiek potępiam wszelkie działania mające na celu ograniczyć prawo kobiet do podejmowania wyborów dotyczących własnego ciała, daleka jestem od umniejszania problemów, jakimi są frustracja seksualna, niezaspokojona potrzeba bliskości czy samotność.
Moje zainteresowanie incelami dzieli feministki. Część twierdzi, że dałam się zmanipulować, uwierzyłam w neuroseksizm i szkodzę kobietom. Nie mniejsze kontrowersje budzi ono wśród inceli − moim celem nigdy nie było godzenie tych środowisk. Wierzę jednak, że zawsze warto zastanawiać się, jak zmniejszyć ilość cierpienia w świecie, a jego źródłem zbyt często jest ślepota na krzywdę, która nie jest nasza i którą trudniej sobie wyobrazić.
A ogromna część tych chłopaków naprawdę cierpi − nikt nie wybiera tożsamości przegrywa dla zabawy. Chyba że trolle, którzy − jak mówiło mi wielu rozmówców − stanowią większość najpopularniejszych użytkowników na portalach takich jak Wykop, siejąc ferment i manipulując pozostałymi.
czytaj także
Granice empatii
Empatia feministek, które udzielają incelom dobrych rad, jest równa empatii Bronisława Komorowskiego, proponującego młodym zmianę pracy i wzięcie kredytu albo Beaty Pawlikowskiej na depresję zalecającej bieganie i picie soku pomarańczowego. Po prostu rusz tyłek i przestań być przegrywem, ok?
„Nie będę się pochylać nad ludźmi, którzy fantazjują o mordowaniu, i zastanawiać się, co ich doprowadziło do tego punktu, bo absolutnie wszystko, co spotyka inceli, spotyka też dziewczyny” − mówi w nowym odcinku swojego vloga Kasia Babis, artystka i influencerka, a od niedawna również youtuberka, nawiązując do dyskusji, która wywiązała się po moich wpisach na ten temat.
czytaj także
Nikogo nie zmuszam, by pochylał się nad incelami. Nie pamiętam, bym namawiała do tego Kasię Babis czy kogokolwiek innego. Pod feministycznym parasolem jest, a przynajmniej powinno być, miejsce dla wszystkich, którzy pogardę do kobiet i mniejszości zostawią na zamoknięcie. Zajęłam się tym tematem, dlatego że mnie interesuje, i nie uważam, by fakt bycia mężczyzną chronił od doświadczenia systemowej krzywdy. Chciałabym też zapobiec spełnieniu się scenariusza, w którym coraz większe grupy polskich mężczyzn docierają do punktu, o którym Kasia wspomina.
Podejrzewam, że do wniosku, że polscy incele marzą o mordowaniu, doprowadziły dziewczyny artykuły opisujące to zjawisko w USA i kalki z nich pojawiające się w polskich mediach. Tymczasem na polskich forach dla inceli nie ma planów „rozszerzonych samobójstw”, zbiorowych gwałtów, nie ma uwielbienia dla Elliota Rogera − słynnego amerykańskiego incela zamachowca, fantazji o pogromach. Są za to nastoletni chłopcy, którzy fantazjują o swojej śmierci, bo uważają się za „genetyczne ścierwo”, pozbawione wartości jednostki.
Większość inceli zdaje sobie sprawę, że fizyczne odstępstwo od kanonu urodowego nie jest ich jedynym problemem. Piszą o biedzie, niemożliwości wyprowadzenia się od rodziców, a problem ten dotyczy obecnie ponad 40 proc. młodych mężczyzn i − zdaniem inceli − jest jednym z wyznaczników „życiowego przegrywu”, bo dodatkowo utrudnia nawiązywanie relacji.
Mówią też o ciężkiej pracy w „Januszexie”, prywatnej firmie polskiego wyzyskiwacza, odrzuceniu przez rówieśników, prześladowaniu w szkole, niskim poczuciu własnej wartości, samotności, zaburzeniach psychicznych − najczęściej wspominane są depresja, choroba afektywno-dwubiegunowa, schizofrenia. Mówią o fobii społecznej i spektrum autyzmu. Nie mają pieniędzy na wizyty u psychoterapeuty, w ramach NFZ kolejki sięgają dwóch lat, a od rodziców słyszą, że powinni wziąć się w garść i „wyhodować jaja”. Jednak na uwagę mediów mogą liczyć tylko wtedy, kiedy dadzą budzący słuszną grozę pokaz mizoginii.
Czy psychodeliki uratują świat? Na razie pomagają leczyć depresję [rozmowa]
czytaj także
Miłosne rozczarowanie a wbijanie czarodzieja
Kultura, w której żyjemy, wmawia nam, że powodzenie seksualne świadczy o naszej wartości. Seksem sprzedaje się wszystko, od serialu po dachówki, coraz częściej i śmielej dzielimy się swoimi podbojami ze znajomymi, a nawet w sieci. Kobieta nie musi już czekać do ślubu, by „zrzucić wianek”, nie narażając się na ostracyzm, w zachodnich społeczeństwach kult „dziewictwa” przechodzi − na całe szczęście − do historii.
Presja posiadania bogatego życia seksualnego, która zaczyna dotykać kobiety, już od wieków stanowi jeden z wyznaczników „prawdziwej” męskości. Dlatego uważam, że frustracja seksualna, a przede wszystkim samotność, o której mówią incele, ale którą odczuwają też chłopcy, to problemy, których nie warto ignorować.
Umniejszanie ich twierdzeniami w rodzaju „każdy się czasem nieszczęśliwie zakochuje i trzeba sobie radzić” może wywołać słuszną wściekłość mężczyzny, który z innymi incelami świętuje na Wykopie „wbijanie czarodzieja”, czyli trzydzieste urodziny bez doświadczenia kontaktu seksualnego, a często nawet pocałunku czy trzymania za rękę.
Słowa bolą, zwłaszcza kiedy osobą, która je wypowiada, jest atrakcyjna, popularna dziewczyna, a odbiorcą chłopak z cofniętą szczęką, krzywym zgryzem i łysieniem plackowatym, który sięga jej do ramienia i nie ma na dentystę.
czytaj także
Babis i jej koleżanka Marta Nowak słusznie zauważają, że trudno sobie wyobrazić, by kobiety, przekonane o swojej fizycznej nieatrakcyjności, mściły się na przypadkowych mężczyznach, zakładając fałszywe profile w aplikacjach randkowych, obrażając ich czy wystawiając. Ale już wyśmiewanie niskich facetów czy małych penisów jest zjawiskiem coraz bardziej powszechnym. „Mężczyzna zaczyna się od 185 cm” − tego typu twierdzenia nie są rzadkością w opisach na Tinderze czy kobiecych grupach na Facebooku, a bywa, że wychodzą poza nie.
Brak życia seksualnego coraz częściej się wyszydza, chyba wszyscy z lewicowej bański słyszeli żarty oparte na przekonaniu, że „kuce nie ruchają”. Nieuprawianie seksu jest czymś szczególnie wstydliwym, zwłaszcza dla mężczyzn, bo uderza w mit samca zdobywcy.
Babis i Nowak sprowadzają frustrację inceli do tego, że piękne kobiety nie chcą uprawiać z nimi seksu − czym ostatecznie dowodzą, że wiedzą o nich mniej więcej tyle, ile oni o dziewczynach. Przegryw tymczasem nie marzy o modelce z Instagrama, nie barykaduje się w swojej ciemnej piwnicy dlatego, że ktoś raz czy dwa razy złamał mu serce, tylko doświadcza ciągłego odrzucenia, a Tinder wyświetla mu komunikat: „Nie masz żadnych polubień! Sprawdź, czy z twoim profilem wszystko w porządku”.
Często nie ma nawet znajomych, kogokolwiek, z kim mógłby wyjść do ludzi, a w pracy może poznać co najwyżej kumpla do flaszki. Dodajmy do tego introwertyzm, skrajnie niskie poczucie własnej wartości i zaburzenia psychiczne, a „wyjście z piwnicy” może okazać się ponad siły.
Zastanawia mnie, czy incelowi, który ze względu na chorobę genetyczną ma niecały metr wzrostu i jeździ na wózku, jak jeden z moich rozmówców, youtuberki również powiedziałyby, aby po prostu „zmienił mental”, bo „sam skazuje się na bycie piwniczakiem”.
Wielu rzeczywiście robi to, o co obwinia kobiety − celuje w partnerki z „wyższej ligi”, dużo oczekując i niewiele oferując, a przy tym bardzo surowo oceniając kobiecą urodę, chętnie wyśmiewając nadwagę czy „zbyt wysokie” czoło. Sporo jednak marzy o tym, by wzbudzić pożądanie w jakiejkolwiek dziewczynie i chociaż raz dostać pozytywny feedback.
W serii pt. Harlekiny dla przegrywów użytkownik Wykopu o nazwie Blackpill_RAW, do niedawna główny polski teoretyk ideologii „czarnej pigułki” i nieoficjalny król inceli, opisywał szereg niesprawiedliwości, które ich spotykają. Te humorystyczne, choć bez wątpienia mizoginistyczne opowieści zawierają wyraźną krytykę nierówności społecznych, wyzysku pracowników czy śmieciowego zatrudnienia.
Mirek, główny bohater i przegryw, z zazdrością spogląda na Oskara Deweloperskiego, jego uprzywilejowaną pozycję klasową, łatwiejszy start, drogi samochód, czas i pieniądze, by dostosować swoje ciało do obowiązującego kanonu atrakcyjności. Autor dostrzega problem konfliktu klasowego, choć nie nazywa go w ten sposób.
Fabuła wszystkich opowieści jest prosta i powtarzalna: zmieniają się okoliczności, a nawet okresy historyczne, ale czytelnik może mieć pewność, że „samiec alfa”, a więc Oskar lub Klaudiusz Deweloperski, będzie cieszył się życiowym sukcesem, kąpiąc się w morzu młodych kobiecych ciał, Mirek zaś spędzi kolejny wieczór w samotności, oddając się kompulsywnej masturbacji i marzeniom o szarej myszce, która pokocha go bezinteresownie.
A kiedy Mirek, za pomocą anonimowego konta wylewa swój żal w sieci, słyszy, że gdyby przestał nienawidzić kobiet, nie miałby problemu z wejściem w relację. Kolejne często proponowane rozwiązanie brzmi: „Należy wysłać inceli na terapię” − owszem, powszechny dostęp do dobrej jakości opieki psychologicznej i psychiatrycznej poprawiłby sytuację niektórych, a przy okazji kondycję całego społeczeństwa, ale co w sytuacji, kiedy zaburzenia psychiczne są skutkiem, a nie przyczyną odrzucenia, frustracji i samotności?
czytaj także
Jednak najbardziej pozbawiona empatii, a zarazem jedna z najczęściej udzielanych przegrywom rad brzmi: „weź prysznic” lub: „idź do fryzjera/na siłownię” − bo większość z nich stosuje tzw. lookmaxing, robiąc wszystko, by jak najbardziej przybliżyć swój wygląd do obowiązującego kanonu atrakcyjności. Możliwości są ograniczone zarówno z przyczyn ekonomicznych, jak i genetycznych − chłopak, który ma 165 cm wzrostu, tyłozgryz i tyłożuchwie, niewiele może z tym zrobić. Nie bez znaczenia jest też fakt, że najszerzej dostępne sposoby, by bez większego wysiłku poprawić swój wygląd, jak stosowanie makijażu czy zapuszczenie włosów, wciąż są kulturowo przypisane kobietom.
Co do twierdzenia, że wszystkie problemy, które dotykają inceli, dotykają również kobiety − można mieć wątpliwości, czy dyskryminacja ze względu na wzrost czy brak środków, by pójść na randkę, to problemy, które dotyczą nas w równym stopniu. Wciąż powszechne jest przekonanie, że to mężczyzna powinien wychodzić z inicjatywą, a nawet płacić za kobietę.
Minusy posiadania penisa (istnieją)
Kobiety socjalizowane są do bycia grzecznymi i uległymi, co stanowi podstawę patriarchatu, ale rozsądna feministka nie powinna kłócić się z faktem, że na mężczyznach ciąży większa presja udowodnienia, że są godni przynależności do swojej płci, a okazywana przez nich słabość rzadziej spotyka się ze zrozumieniem i współczuciem. Mężczyznom z większą trudnością przychodzi wyciągnięcie ręki po pomoc, a nawet wyrażanie i nazywanie emocji. Trudniej znoszą porażki, bo porażka odziera ich z męskości, która w powszechnym wyobrażeniu wymaga grubej skóry, życiowej zaradności, samodzielności.
Kiedy kilka lat temu pisałam reportaż o osobach, które przychodzą po pomoc do organizacji walczących o prawa lokatorskie, były to niemal wyłącznie kobiety. Ilekroć przychodziłam na spotkania, w ramach których ludzie z nakazem eksmisji mogli uzyskać darmową pomoc prawną, w kolejce czekało kilkadziesiąt kobiet, mężczyzna trafiał się rzadko. Działacze mówili mi, że tak jest niemal zawsze, być może dlatego, że mężczyźni niemożność zapewnienia bytu rodzinie odczuwają często jako ostateczne odarcie z godności. Proszenie o pomoc to jak przyznanie się do tego.
Dlatego w sytuacjach kryzysowych łatwiej się załamują, gorzej znoszą samotność, częściej wpadają w alkoholizm i popełniają samobójstwa − to ostatnie aż siedmiokrotnie częściej. Poznałam mnóstwo silnych, dzielnych kobiet, ofiar dzikiej reprywatyzacji i gentryfikacji, które samodzielnie walczyły z czyścicielami kamienic, bo ich mężowie nie wytrzymali psychicznej presji.
To, że być kobietą co do zasady jest trudniej, nie znaczy, że nie istnieje większa lub mniejsza grupa mężczyzn, którzy mają naprawdę przesrane. Mężczyźnie łatwiej nadrobić deficyty urodowe pewnością siebie, poczuciem humoru, statusem społecznym, ale kiedy przez cały okres dorastania odbiera od świata feedback, że jest brzydki czy „inny”, i nikt nigdy nie okazał mu cienia seksualnego czy romantycznego zainteresowania − pewność siebie i cięty dowcip mogą przychodzić z trudem.
Wśród inceli, z którymi rozmawiałam, były osoby o poglądach lewicowych i prawicowych, odżegnujące się od mizoginii i wprost się do niej przyznające, osoby z niepełnosprawnościami i transpłciowe, różniące się wszystkim poza doświadczeniem samotności, poczuciem braku akceptacji i drastycznie niskim poczuciem własnej wartości. Sprowadzanie ich wszystkich do miana potencjalnych morderców jest zwyczajnie krzywdzące, choć kusi, bo pozwala na odsunięcie problemu, umycie rąk.
Sami sobie winni?
Lewica nie powinna zrzucać odpowiedzialności za problemy systemowe na jednostki, niezależnie od ich płci i poglądów. Im dłużej będziemy ignorować realne problemy inceli, zbywając ich jako grupę niebezpiecznych, chcących mordować kobiety, potencjalnych gwałcicieli, tym bardziej prawdopodobne, że tacy się staną. Na razie wylewają swoją frustrację, nazywając kobiety „lochami”, tocząc „bekę z feministek”.
Jestem feministką, ale zdaję sobie sprawę, że jestem znacznie bardziej uprzywilejowana niż zdecydowana większość ludzi, choćby ze względu na miejsce zamieszkania, kapitał kulturowy, wsparcie rodziny, urodę w miarę w kanonie, brak poważnych zaburzeń psychicznych i wiele innych. Oni nie czują się uprzywilejowani, a pola wykluczenia są różne, płeć jest tylko jednym z nich.
czytaj także
Uważam, że problemy systemowe, które dotyczą również mężczyzn, są ważne i poważne. Nie twierdzę jednak, że zajmowanie się nimi jest obowiązkiem feministek, choć chciałabym, byśmy więcej uwagi poświęcały kwestiom takim jak wykluczenie ekonomiczne czy zdrowie psychiczne, które dotyczą wszystkich płci.
Chciałabym również zachęcić, a przynajmniej nie odwodzić mężczyzn od działania we własnym interesie, od zajmowania się problemami, które dotyczą ich bardziej niż nas − jak choćby rosnąca skala samobójstw czy zagrożenie bezdomnością. Tymczasem to kwestie podnoszone niemal wyłącznie przez konserwatywne, antyfeministyczne ruchy i organizacje „na rzecz praw mężczyzn”, które wskazują kobiety jako winne ich trudnego położenia.
Jeśli mężczyzna sam siebie nazywa przegrywem i samcem beta, to prawdopodobnie znaczy, że stoi za tym realne cierpienie. Mówienie takiej osobie, że nie powinna narzekać, bo należy do płci uprzywilejowanej, wydaje mi się mało wrażliwą postawą. Kiedy ktoś mówi, że jest z jakiegoś powodu − niezależnego od swojej woli − wykluczony, mówienie mu, że sam jest sobie winien, i wskazywanie pojedynczych przykładów osób, którym udało się przezwyciężyć przeciwności, nie jest strategią, która ma szanse przynieść długofalowe korzyści, a z pewnością nie powinno być strategią lewicy.