Wyścig na dno trwa od wielu miesięcy, ale w sobotę 28 października możemy być świadkami efektownego przebicia go od spodu. Organizacja Clout MMA zaprasza do Orlen Areny na kuriozalną galę, gdzie plujący Marcin Najman wydaje się ostoją normalności.
Czego tu nie będzie… Na pewno rozumu i godności człowieka, ale poza tym zapowiada się rzeczywiście grubo. Walka jednego na dziesięciu? Proste. Pierwszy pojedynek niepełnoletnich? Czemu nie. Starcie kontrowersyjnej patostreamerki po wyroku z 19-letnią byłą dziewczyną syna? A można, jak najbardziej. A to tylko część długiej „karty walk”, która prowokuje do rozważań o stanie polskiego społeczeństwa.
Szum wokół tego wydarzenia rozpoczął się w czwartek 19 października od filozoficznej rozkminy dwóch Denisów – Załęckiego i Labrygi. Ten pierwszy to 26-letni kibol Elany, który zyskał rozpoznawalność, walcząc na gołe pięści. Otwarcie opowiada też o testosteronowych kuracjach, które aplikuje sobie między walkami. Jest znany z prawilnych deklaracji i dymów, do których wyjątkowo łatwo go sprowokować. Labryga z kolei wygrał wcześniej z… jego ojcem – Dawidem Załęckim, który również walczy na freakowych galach.
Dlaczego dwóch Denisów nie może żyć w zgodzie? Wyjaśnia to poniekąd krótki dialog z programu promującego najbliższą galę:
Potem doszło do krótkiej bójki, którą przerwała interwencja ochrony. Klipy z tej werbalno-fizycznej batalii podbiły internet, a zasięgi można liczyć w milionach. Co najciekawsze, walka Denisów nie odbędzie się nawet na najbliższej gali, ale nie ma to w sumie większego znaczenia.
Jeszcze nie opadł kurz po tej zadymie, a kolejny tydzień rozpoczął się od potężnego liścia, który spadł na głowę Marcina Najmana – i to właściwie za nic. Adrian Cios tłumaczył, że chciał w ten sposób zmobilizować „El Testosterona” do podjęcia wyzwania. Ten, mimo 44 lat na karku, rzeczywiście jest nie do zdarcia i szybko przystał na propozycję stoczenia dwóch walk podczas jednej gali. Wbrew zapowiedziom nie udało mu się wcześniej dobrać do Ciosa – zdążył go za to dwukrotnie opluć i zwyzywać.
To wszystko przestało mieć znaczenie, gdy federacja Clout w środę ogłosiła walkę-niespodziankę – starcie Małgorzaty „Gochy” Zwierzyńskiej z Nikolą „Nikitą” Bielą. Przydałoby się pewnie wprowadzenie do kolejnego uniwersum (tym razem ul. Urzędniczej), ale nie czas, nie miejsce. Esencja sprowadza się do tego: „Nikita” to była dziewczyna syna „Gochy”, która zamieszkała nawet w słynącym z alkoholowym libacji i patostreamów domu Zwierzyńskich. W maju uciekła i od tamtej pory trwa głośny konflikt. Po drodze były chamskie plotki, wyciek prywatnych zdjęć i dużo więcej.
Mimo wszystko chyba nikt się nie spodziewał, że finałem tej dramy może być walka. Ten pomysł jest niedorzeczny nie tylko ze względu na krótkie wyprzedzenie (zaledwie trzydniowe), dużą różnicę wieku (31 lat), ale przede wszystkim ze względu na kompletny brak doświadczenia Zwierzyńskiej.
Trzeba powiedzieć jasno: 50-latka z długą historią alkoholowych wybryków i wyrokami jest w klatce MMA tykającą bombą zegarową, ale też i dowodem na to, że w zdegenerowanym środowisku freak fightów wszystkie chwyty są już dozwolone.
Polscy fajterzy, leczenie gejów i „Duch Słowian”, czyli skrajna prawica infiltruje sporty walki
czytaj także
A twarzą organizacji Clout jest przecież były piłkarz Sławomir Peszko, który sam śmieje się głównie z alkoholu (wiadomo – śmieszniejszy jest chyba tylko facet przebrany za babę). Próbuje też nadać całemu przedsięwzięciu sportowy wymiar, angażując w ostatnich miesiącach kolejnych sportowców – boksera Andrzeja Fonfarę, siatkarza Zbigniewa Bartmana i piłkarza Tomasza Hajtę.
Jak to działa?
Biznesowy mechanizm jest w sumie prosty. Fenomen freak fightów opiera się na popularności walczących w nich influencerów – głównie tych, którzy potrafią stworzyć zaangażowane społeczności fanów. Twórcy internetowi sami sprzedają dostęp Pay-Per-View do swoich walk w mediach społecznościowych – rekordziści z pomocą dedykowanych reflinków potrafią rozprowadzić po kilkadziesiąt tysięcy pakietów, które kosztują ok. 30–40 zł.
Nieco trudniej za to odpowiedzieć na pytanie, dlaczego influencerzy postanowili się bić. Moda na tego typu dziwne walki – w małych ringach, małych rękawicach lub na osobliwych zasadach – pojawiła się u nas właściwie znikąd. Historycznie długie tradycje miał przecież boks – w czasach PRL najbardziej obfitująca w sukcesy dyscyplina olimpijska obok lekkoatletyki. W latach 90. z tego ziarna wyrósł fenomen boksu zawodowego – walki Gołoty, Michalczewskiego i Adamka oglądały miliony widzów.
To właśnie „Andrew” połączył tradycje olimpijskie z zawodowymi. W 1988 roku zdobył brązowy medal igrzysk – przedostatni w polskiej historii. Od 1992 roku trwa już posucha, a w XXI wieku sukcesem wydawał się już sam udział w olimpijskim turnieju. Gołota z kolei zrobił pionierską karierę zawodową w Stanach Zjednoczonych.
Za sprawą niezrozumiałych zachowań, dziwnych porażek i nieprawdopodobnych emocji, które wzbudzał, stał się bohaterem masowej wyobraźni. W 1997 roku jego pierwszy pojedynek w ojczyźnie przyciągnął przed telewizory ponad 12 milionów widzów, co było ówczesnym rekordem.
czytaj także
Sporty walki przez wiele lat broniły się bez specjalnych udziwnień. W 2004 roku w Polsce zadebiutowała Konfrontacja Sztuk Walki (KSW) – organizacja promująca mieszane sztuki walki (MMA). I to właśnie w tym środowisku doszło do wydarzenia, które po latach możemy chyba uznać za wypuszczenie dżina z butelki w kontekście freak fightów.
W grudniu 2009 roku podczas gali KSW 12 zadebiutował Mariusz Pudzianowski – strongman uważany za najsilniejszego człowieka świata. Jego rywalem został Marcin Najman – skompromitowany w swoim środowisku bokser, znany głównie z programów telewizyjnych. Pojedynek odbył się w bokserskim ringu, ale w formule MMA, z którą żaden z uczestników nie miał wcześniej nic wspólnego. Pudzian walczył w butach, jego rywal bez – podobne absurdy są dziś przecież esencją freak fightów, choć granica została od tej pory mocno przesunięta.
Walkę obejrzało ponad 6 milionów widzów, a wejście do gry Pudzianowskiego zmieniło sposób postrzeganie MMA w Polsce. Jak na ironię, 14 lat później obaj uczestnicy tego pionierskiego pojedynku wciąż są w grze. Strongman nadal toczy głównie sportowe walki dla KSW, z kolei Najman rozmienia się na drobne, ale na pewno nie za drobne. Dziś przedstawia się jako „ojciec chrzestny polskich freak fightów” – tak zatytułowana jest nawet wydana przez niego książka.
To rzeczywiście weteran tej branży. Po porażce z Pudzianem przegrywał jeszcze między innymi z Przemysławem Saletą, Robertem Burneiką, kulturystą Piotrem Piechowiakiem i taksówkarzem Szymonem Wrześniem. Oczywiście zdarzały się również zwycięstwa, ale trudno uznać pokonanie 60-letniego „Miśka z Nadarzyna” i triumf nad lżejszym o prawie 40 kilogramów Ryszardem „Szczeną” Dąbrowskim za imponujące wyczyny.
Trendsetter z Częstochowy
Osobliwy fenomen „El Testosterona” z pewnością doczeka się kiedyś pogłębionych analiz. Bohater jest tego wart – jego losy to coś więcej niż tylko kolejna wariacja na temat losów Nikodema Dyzmy. O sportowej karierze Najmana trudno mówić z poważną miną. Boksował zawodowo przez 18 lat – z długimi przerwami.
Na dorobek 21 walk składa wprawdzie 15 zwycięstw, jednak tylko raz taka sztuka udała się z rywalem, który miałby więcej wygranych walk niż porażek. Doug Phillips (6–4) wrócił do boksu po sześciu latach przerwy i przegrywał przez nokaut w pierwszej rundzie. Polakowi też ta sztuka się udała. Phillips po tej walce dał sobie spokój z boksem – to chyba jedyny pięściarz, któremu Marcin Najman faktycznie zakończył karierę.
Gdyby o „El Testosteronie” miał powstać film lub serial (widzę w nim szansę na polskie Eastbound & Down), to trudno byłoby znaleźć do niego lepszą puentę niż pożegnanie z boksem. W maju 2018 roku został organizatorem Narodowej Gali Boksu. Przedsięwzięcie już na papierze wydawało się karkołomne – boks w tamtym momencie już dawno przegrał rywalizację o masowego widza z MMA. Organizacja KSW potrafiła zrobić wcześniej wielką galę na Stadionie Narodowym, gdzie wyprzedano wszystkie bilety.
Zainspirowany tym sukcesem Najman przygotował bokserską odpowiedź. Niestety – obiekt nie wypełnił się nawet w połowie, a wiele biletów i tak rozdano. Walka wieczoru została skasowana na ostatniej prostej, a po wszystkim zostały głównie pretensje. Jakby tego było mało, organizator postanowił też wyjść do ringu. Pierwotnie miał walczyć z Arturem Binkowskim, ale Stowarzyszenie „Nigdy Więcej” za rasistowskie wypowiedzi podcięło skrzydła orłowi białemu z Kanady.
Tenże Binkowski – na co dzień bokser, który w 2000 roku reprezentował nawet Kanadę na igrzyskach – wrócił do Polski w październiku 2013 roku. Z miejsca wniósł do krajowego boksu klimat zwiastujący nadejście freaków. Na konferencjach prasowych rozkminiał, czy jego rywal Krzysztof Zimnoch jest konfidentem, bo kiedyś stanął w obronie kolegi zaatakowanego maczetą, co skończyło się zeznaniami w sądzie. Co zabawne, w 2023 roku „Binio” znów jest w grze, a jego walka dla którejś z freakowych federacji wydaje się dość prawdopodobna.
Może to i szkoda, że nie spotkał się z Najmanem… „El Testosteron” wybrał więc anonimowego Łotysza – Rihardsa Bigisa. Jakież musiało być zdziwienie przyjezdnego, gdy wychodził na pusty w połowie Stadion Narodowy, gdzie do ringu wezwał go legendarny Michael Buffer. Konsternacja musiała tylko rosnąć, a zenit osiągnęła zapewne wtedy, gdy Najman poddał się z powodu kontuzji. Rok później doszło do rewanżu – tym razem w skromnej hali szkolnej w Starachowicach, gdzie organizator znów przegrał przed czasem.
Od tamtej pory został freak fighterem na pełny etat. Podkreśla zresztą, że to tylko zabawa, bo „poważna kariera” skończyła się po porażce z Bigisem – oczywiście przy założeniu, że wcześniej w ogóle się rozpoczęła. Najman boksował potem dla największej freakowej organizacji Fame, ale ta przygoda dobiegła końca, gdy zaczął obalać i kopać „Dona Kasjo” w walce bokserskiej, a jego trener skręcił mu nogę.
Potem spróbował pójść na swoje – jego autorski projekt MMA VIP przełamywał kolejne tabu. To tam doszło nawet do pierwszej walki kobieta kontra mężczyzna. Na początku 2022 roku „El Testosteron” ogłosił, że nowym bossem federacji będzie Andrzej Zieliński – gangster lepiej znany pod pseudonimem „Słowik”.
czytaj także
Wtedy słynną antymafijną krucjatę rozpętał Krzysztof Stanowski, ale nawet ktoś z takimi zasięgami i kontaktami nie potrafił pokonać Najmana. Częstochowski feniks powstał z popiołów się po raz kolejny – owszem, federacja MMA VIP odpadła z wyścigu o widza, ale on sam nie może narzekać na brak ofert. Można tu odświeżyć znany greps, którego bohaterem był w oryginale trener Andrzej Strejlau:
Wsiada Marcin Najman do taksówki. Taksówkarz pyta:
– Do której federacji, panie Marcinie?
– Obojętnie. Wszędzie mnie potrzebują.
W sobotę Najman najpierw zmierzy się z lżejszym (tym razem już o ponad 50 kilogramów) rywalem. Na koniec ma wyjaśnić „konflikt” z Ciosem. Freak fightowa Polska wciąż czeka na jego walkę z Jackiem Murańskim, ale w kolejce do „Cesarza” ustawiają się nowi chętni – ostatnio do tego grona dołączył nawet Albert Sosnowski, który w bokserskim ringu dzielnie stawiał czoła Witalijowi Kliczce.
Kolejna ofiara patriarchatu. Epitafium dla Mateusza Murańskiego
czytaj także
Z wiekiem zmieniło się jedno – wydaje się, że Najman nabrał do siebie wreszcie nieco dystansu. Coraz częściej świadomie gra kiczem, w czym przypomina zawodników wrestlingu. Znakomicie odnajduje się w konferencjach, które z jego udziałem przypominają najlepsze programy Jerry’ego Springera.
Gdzie kończy się sport
Oglądając ten zmyślny show, łatwo zapomnieć o największych problemach związanych z freak fightami – gloryfikację patologii i kibolstwa śledzą głównie dzieci. Jak to w kapitalizmie – w pogoni za pieniędzmi stale szuka się czegoś jeszcze bardziej szokującego. W ostatnich latach pojawił się choćby projekt Speluna MMA, który chyba najbardziej zbliżył się do walk osiedlowych żuli pod sklepem.
Czy w takim wypadku można mówić w ogóle o sporcie? Sens prawnej akceptacji sportów walki opiera się na kontratypie związanym z wyrażeniem zgody w ramach określonej konwencji. Wchodząc do ringu i klatki, każdy sportowiec podejmuje ryzyko – pytanie tylko, na ile jest tego świadomy ktoś walczący we freak fightach.
Zawodowi sportowcy muszą zdawać sobie z tego sprawę. Dużo wiemy zwłaszcza o obrażeniach odnoszonych przez bokserów. „Pijani od ciosów” – tak jeszcze na początku XX wieku opisywano w prasie byłych pięściarzy, którzy mieli kłopoty z wysławianiem się. Dziś wiadomo już, że to efekt choroby – chronicznej encefalopatii pourazowej (CTE). Szok – przyjmowanie ciosów w głowę nie jest dobre dla zdrowia.
Przez wiele lat dominowało jednak przekonanie, że tym schorzeniem są zagrożeni tylko słabi pięściarze – tacy, którzy nie potrafią się bronić. Zmieniło się to nieco za sprawą Muhammada Alego – jednego z najlepszych w historii. On również przedłużał karierę o wiele za długo, bo w sporcie zaczęły się pojawiać ogromne pieniądze. Zaledwie trzy lata po ogłoszeniu ostatecznej emerytury zdiagnozowano u niego Parkinsona. Najbardziej pyskaty człowiek świata coraz częściej zaczął wybierać milczenie.
czytaj także
„Nie chciał myśleć, że boks – który kochał całym sercem – mógł doprowadzić go do takiego stanu. Za każdym razem, gdy ktoś opowiada o urazach mózgu wśród futbolistów, tak naprawdę mówi o tym, że futbol te uszkodzenia powoduje. Co miał zrobić Ali? Wstać i powiedzieć »mówię w ten sposób, ponieważ boksowałem za długo – to boks mi to zrobił«? Następny logiczny wniosek to »nie boksuj«, ale Muhammad nie był gotowy, by to powiedzieć” – ocenił Thomas Hauser, autor znakomitej biografii Alego.
Skoro nawet „Największy” nie jest wolny od tego zagrożenia, to co powiedzieć o mniej zdolnych pięściarzach? Nie ma zresztą roku, by w ringu nie ginęli bokserzy. Na różnych poziomach – gdzieś w obskurnych salkach w Meksyku i Tajlandii, ale również podczas gal pokazywanych przez największe telewizje. Czasami w sytuacjach, w których nikt nie zawinił.
Środowisko jest jednak świadome tego ryzyka i w jakiś upiorny sposób nauczyło się z nim żyć. Z lepszym lub gorszym skutkiem prowadzona jest walka z dopingiem, a do tego są procedury, których nadrzędnym celem jest dbanie o zdrowie pięściarzy. Przykład? Każdy znokautowany musi odpoczywać około trzech miesięcy przed kolejnym wyjściem do ringu. Bez zgody lekarza i ważnych badań nie ma mowy o następnych walkach.
Tymczasem we freak fightach temat podobnych obostrzeń w ogóle nie istnieje. Doping nie jest tematem tabu – potrafi się nim chwalić nawet uznawany za sportowca Robert Karaś. Przekraczanie tych granic zbliża nas do kolejnej tragedii. Tak, kolejnej – bo jedna zdążyła się wydarzyć, a jednak niewiele to zmieniło. W listopadzie 2021 roku, miesiąc po udziale w gali PunchDown zmarł strongman Artur „Waluś” Walczak. Powód – rozległy uraz mózgu.
Co z tą ustawą?
Rewolucyjny pomysł federacji PunchDown przyszedł zapewne z Rosji, gdzie zawody w wypłacaniu sobie „liści” cieszyły się furorą. W tym przypadku trudno mówić o walce – dwóch zawodników biło się po twarzy otwartą ręką, dopóki ktoś nie miał dosyć. Tym bardziej wątpliwe jest to, że można tu mówić o sporcie – w końcu podstawą wszystkich sportów walki jest defensywa. A kontratyp dozwolonego ryzyka sportowego – jak sama nazwa wskazuje – odnosi się do sportu.
W tym przypadku zawodnicy nie mają możliwości się bronić – wygrywa ten najbardziej odporny. Sprawa śmierci Walczaka wciąż nie zakończyła się wyrokiem. Organizacja PunchDown na szczęście zniknęła z Polski. Pomysł przeniósł się do Ameryki, gdzie jednym z ambasadorów nowej rozrywki został nawet Arnold Schwarzenegger. W Krainie Wolności uznano, że bicie się po twarzach z otwartej można nazwać sportem. Miliony na tym procederze zarabia dziś Dana White – szef organizacji UFC, największej w światowym MMA.
Na tym przykładzie widać najlepiej, jak z czasem zmienia się społeczne przyzwolenie. A przecież jeszcze kilkanaście lat temu senator John McCain doprowadził do tego, że MMA – które porównywał do walk kogutów – na moment zniknęło z telewizji. Dziś traktowanie MMA jako kolejnej odmiany sportów walki nie budzi już żadnych wątpliwości – być może nawet coś tak absurdalnego jak „slap fighting” podąży tą drogą.
Warto przy tym pamiętać, że w Stanach Zjednoczonych jeszcze w latach 70. dochodziło do walk ze zwierzętami. Na jakim etapie jesteśmy dzisiaj? Mimo wszystko nie sposób wyrokować. Jedno jest pewne – narzędzia do walki z freak fightami istnieją, ale rzadko się ich używa. Organizacja High League spadła z rowerka nie dlatego, że poszła po bandzie – okazało się, że ma powiązania z ludźmi Ramzana Kadyrowa.
W maju 2023 roku do Sejmu trafił projekt przewidujący do dziesięciu lat więzienia za patostreaming. Mimo szumnych zapowiedzi sprawa ucichła – być może wróci w nowym parlamentarnym rozdaniu. Wprowadzenie takich regulacji rozwiąże przynajmniej część problemów i w teorii (choć dużo zależy od interpretacji tych przepisów) powinno ograniczyć najbardziej ordynarne „dymy”.
Projekt ustawy o patostreamerach – koniec zarabiania na przemocy w sieci albo czysty populizm
czytaj także
Na delegalizację freak fightów raczej nie ma co liczyć. Środowisko sportów walki na początku mocno protestowało, ale z czasem granice się zatarły. Dziś ruch jest otwarty w obie strony. Jeszcze w styczniu 2023 roku Tomasz Adamek wyśmiewał pomysł walki na takiej gali. „Freak fighty to jest śmiech na sali. Nie nazywajmy tego sportem. Nie zniżam się do takiego poziomu” – tłumaczył. Dziesięć miesięcy później słynny bokser został nowym zawodnikiem Fame MMA. Kurtyna.
Trzeba też zaznaczyć, że inkorporacja środowiska „freakowego” przez „sportowe” dokonała się również przy dużym udziale branżowych mediów. Poznałem to zjawisko od środka – informacje o „freakach” klikają się jak nic innego. Może to dlatego informacje o bójkach i wyzwiskach na konferencjach Clout MMA od tygodnia nie schodzą z głównej strony portalu sport.pl i innych?
Między innymi dzięki temu systemowi naczyń połączonych pojawiła się jakaś forma społecznej akceptacji. Kto ma wiedzieć, ten wie, jak robić na tym wyświetlenia i hajs. Inni za to wiedzą, kiedy odbywają się gale i jak je oglądać. Nie jest to marginalne zjawisko – najpopularniejsze gale kupiło z legalnych źródeł po 400–500 tysięcy osób. Łatwo policzyć, o jakich zyskach mowa, ale faktyczna widownia mogła być znacznie większa. Wystarczy popytać – zwłaszcza wśród młodzieży. Choć czasem pewnych rzeczy chyba lepiej nie wiedzieć.
Nie ma w polskim boksie nikogo lepszego niż Piątkowska. Gwiazda, która nie chce być twarzą rewolucji
czytaj także
Jedyną realną nadzieją na „wygaszenie” freak fightów wydaje się bojkot konsumencki. Organizacje freakowe muszą zacząć źle kojarzyć się sponsorom, ale do tego jeszcze długa droga. Na pewno Orlen nie jest zadowolony, że sobotnia gala Clout MMA odbędzie się w płockiej Orlen Arenie, choć nie ma w tej sprawie nic do gadania. Pismo jednak powstało, a w obliczu medialnej burzy patronat medialny nad galą wycofał „Super Express”.
Głosów oburzenia wciąż jest mimo wszystko za mało, by móc realnie marzyć o delegalizacji tego procederu. Istnieje jednak szansa, że dotrze on do naturalnego końca. Już teraz widać, że influencerzy wrzuceni w sportowe realia tracą swój powab. Im więcej sportu, tym na dłuższą metę gorzej dla samych freak fightów.
**
Kacper Bartosiak – dziennikarz sportowy i komentator zajmujący się głównie boksem. Twórca audioserialu Gołota. Polski sen, były redaktor polskiej edycji „Playboya” oraz portali Weszło i Porcys. Socjolog, pasjonat sportu i popkultury.