Kraj, Weekend

Drugie życie ze śmietnika

Świat tonie w odpadach – by to zauważyć, nie trzeba oglądać zdjęć stosów ubrań na pustyni Atakama albo Wielkiej Pacyficznej Plamy Śmieci. Wystarczy przejść się po lokalnych śmietnikach. Często można tam znaleźć prawdziwe skarby. Ale w drugim życiu rzeczy wyrzuconych jeszcze bardziej chodzi o kontakt z ludźmi.

Napędzani kapitalistyczną żądzą zysku, produkujemy i konsumujemy zdecydowanie za dużo. Moda zmienia się w mgnieniu oka, co chwilę pojawiają się nowe, lepsze wersje urządzeń (w starych nie można wymienić baterii), a producenci nie tylko celowo postarzają swoje towary, ale też utrudniają ich naprawę. To problem systemowy o tak gigantycznej skali, że konieczne są nowe, ścisłe regulacje. Jednak coraz więcej osób stara się z nim walczyć na miarę swoich sił i potrzeb.

Harzyna, projekt managerka, i Paweł, aktywista oraz artysta mający na koncie międzynarodowe sukcesy, są sobie bliscy na wielu płaszczyznach ideowych – oboje należą do społeczności LGBTQ+, oboje mają poglądy antysystemowe, anarchistyczne i feministyczne. Dodatkowo połączyło ich zamiłowanie do skipowania, czyli ratowania rzeczy, nie tylko jedzenia, ze śmietników. W ten sposób się zresztą poznali, a internetowa znajomość przeniosła się do realu.

– Któregoś razu Paweł po prostu napisał, że jest właśnie na śmietniku, znalazł dużo fajnych rzeczy i może mam ochotę wpaść, by wziąć coś dla siebie – wspomina Harzyna.

Oboje zaczynali nieco inaczej. Paweł mówi, że już od dziecka przynosił do domu mnóstwo rzeczy. Rodziców to nie dziwiło i w żaden sposób go nie ograniczali. Na pełną skalę zaczął jednak działać sześć lat temu, gdy pracował na umowę-zlecenie w wymiarze dwunastu godzin dziennie, z obowiązkiem ciągłego bycia pod telefonem. Grzebanie w śmieciach było dla niego formą odreagowania. Harzyna zaczęła od ratowania książek i roślin, zdarzało jej się nawet spóźnić z tego powodu do pracy. Już wcześniej zdawała sobie sprawę z tego, jak działa branża fast fashion, ale przy okazji dowiedziała się więcej na ten temat. Zweryfikowała swoje potrzeby gromadzenia i posiadania rzeczy, zaczęła się mocniej ograniczać.

Szajs in – gównomoda, której nie możecie się oprzeć

Na przestrzeni lat obserwują zmianę, jaka zachodzi w społeczeństwie. Chodzenie po śmietnikach przestaje być tabu. Niekiedy już z daleka widać, że coś zostało specjalnie przygotowane i odłożone, bo ludzie mają świadomość, że dany przedmiot może się jeszcze komuś przydać. Bywa wręcz, że ubrania są świeżo wyprane.

– Kiedyś często brano mnie za bardzo biedną osobę, w kryzysie bezdomności. Teraz mało kto zwraca uwagę na to, że kopię w śmieciach. Częściej można spotkać innych ludzi, którzy przeczytali na którejś z facebookowych grup, że w danym miejscu jest coś ciekawego do zabrania – mówi Harzyna.

– Ja od początku miałem wrażenie, że skipowanie daje mi niewidzialność. Mogłem wyjść w nocy i czułem, że grupa pijanych kolesi nie zaatakuje kogoś, kto nurkuje w kontenerach – zauważa Paweł. – Ja jednak częściej chodziłam za dnia, bo z racji tego, że jestem kobietą, poruszanie się w pojedynkę nocą nie jest najbezpieczniejsze. Zdecydowanie zwracano na mnie większą uwagę, ale od roku, dwóch już mało kto próbuje sprawdzić, czy potrzebuję pomocy – dodaje Harzyna.

Za ważną kwestię związaną ze zbieraniem rzeczy ze śmietnika oboje uważają relacje – raczej te ze znajomymi niż internetowe. Harzyna i Paweł zaspokajają nie tylko swoje potrzeby, ale też potrzeby przyjaciół, bo wiedzą, kto czego szuka. A to koleżanka wprowadziła się do pustego mieszkania i przydały jej się wszelkie przybory kuchenne, a to ktoś inny chciałby mieć nowy wazon, ale woli nie wydawać na niego pieniędzy. Czasem robią zdjęcie i wrzucają krótki opis na grupę typu „Śmieciarka jedzie”. To jednak bywa męczące, bo ludzie coraz częściej oczekują, że ktoś przechowa dany przedmiot u siebie – kiedyś chodziło nawet o… lodówkę – a potem każe długo czekać, aż przyjedzie i odbierze.

– Zaczęło mnie to wkurzać. Ogarnijcie się i sami sprawdźcie, czy coś jeszcze jest w danym miejscu. Zrobiłem zdjęcie, dałem znać, na tym kończy się moja rola. Tymczasem kiedyś wrzuciłem fotkę orzełka w koronie i odezwała się kobieta, że chętnie by wzięła, ale bez korony. No to nie wiem, odpiłuj go sobie sama – rozkłada ręce Paweł. – Offline jest większa troska i szacunek do czasu drugiej osoby. Kiedy idę do pracy, to nie będę nikomu taszczyć sześciu krzeseł, litości – zgadza się Harzyna.

Przez pewien czas zbieranie rzeczy ze śmietników stanowiło formę nie tylko sprzeciwu wobec systemu kapitalistycznego, ale i oszczędzania. Harzyna przyznaje, że ceny najmu w Warszawie są ogromne, budżet nie zawsze się spinał i nie miała możliwości kupić tego, co by chciała. Dziś ma w mieszkaniu sporo starych mebli, które nawet bez renowacji są w o wiele lepszym stanie niż typowy standard z Ikei. Jedną rzecz, talerz produkcji Huty Ząbkowice, sprzedała, aby kupić używany rower. Obecnego składaka też ma zresztą ze śmietnika. Paweł z kolei zraził się do oddawania innym niektórych rzeczy, bo ludzie je sprzedawali, a miały wartość kolekcjonerską.

Oboje mają świadomość, że ich działalność to zaledwie kropla w oceanie potrzeb. Zgodnie przyznają, że to, co zabierają ze śmietników, to jest nic w porównaniu z tym, ile rzeczy zostaje w kontenerach. Jeszcze wyraźniej widać to w czasie konkretnych świąt – po tłustym czwartku można znaleźć mnóstwo pączków, po walentynkach śmietniki toną w kwiatach.

– Ratowanie rzeczy i to, że w ogóle o tym rozmawiamy, to jedna rzecz. Inną jest świadomość, że ten system po prostu nie działa. Tak samo jak sortowanie śmieci, bo ludzie często nie są w stanie oddzielić folii od papieru – denerwuje się Paweł. – Niedługo będę mieć przez to kolejną podwyżkę czynszu. I wiem, że nie tylko starsze osoby nie dbają o segregację – dodaje Harzyna.

Czy segregacja śmieci to pic na wodę? [wyjaśniamy]

Chociaż zaspokoili już większość swoich potrzeb, wciąż grzebią w śmieciach i traktują to też jak hobby. Harzyna dzięki temu, że znajduje wiele naczyń, zainteresowała się polskim wzornictwem i mnóstwo na ten temat się dowiedziała. Starają się z Pawłem opowiadać o tym, co robią i ile można znaleźć w kontenerach, ale nie wszędzie spotykają się z wielkim zrozumieniem.

Skipowanie staje się trudniejsze, bo coraz więcej sklepów podpisuje umowy na wywóz śmieci z prywatnymi firmami i ogranicza dostęp do tego, co wyrzuca. Mimo to Harzyna i Paweł się nie poddają. Wierzą, że na miarę swoich sił uderzają w podstawy kapitalizmu i dokładają cegiełkę do szerzenia świadomości społecznej, by trzy razy zastanowić się, czy na pewno potrzebujemy kupić coś nowego. W końcu to, co wyrzucamy, często może posłużyć jeszcze przez wiele lat. Wystarczy nieco wysiłku, by dać przedmiotom drugie życie.

Nowy kontekst śmieci

Z tego samego założenia wychodzi Arek Pasożyt, artysta znany w Toruniu także z tego, że zbiera obrazy, które można znaleźć na śmietnikach. Dzięki temu robi wystawy, ale też wiele z tych dzieł przerabia. Już w trakcie studiów uzmysłowił sobie, że nie interesuje go będąca podłożem biała kartka czy płótno, tylko przekształcanie. Przez dwa lata uczęszczał na malarstwo na Akademii Sztuk Pięknych (ostatecznie skończył tam inny kierunek, obecnie robi doktorat), gdzie w magazynach zalegało wiele prac studentek i studentów, a kolejne roczniki miały je zamalowywać i tworzyć coś od nowa.

– Z jednej strony to był odpad, z drugiej mimo wszystko pojawiła się kwestia praw autorskich osób trzecich. Rozumiem, że martwe natury czy akty to dla wielu osób pewien etap nauki, ale dla mnie o wiele ciekawsze było ich dalsze życie i przetwarzanie. Nie chciałem po raz setny powtarzać tego samego. Moje nastawienie nie współgrało z uczelnianą koncepcją malarstwa i przez to zakończyłem przygodę z akademicką odsłoną tej dziedziny sztuki – wspomina Arek.

Początkowo zaczął skupować obrazy po giełdach, komisach, pchlich targach, ale już nie musi już tego robić. Dostaje tyle informacji o obrazach, które można zabrać z kontenerów na śmieci, że nie jest w stanie po wszystkie jeździć. Ma w archiwum zdjęcia wszystkich zdobyczy – przerobionych jest koło 200, pozostałych niemal tysiąc. Są tam zarówno reprodukcje obrazów z czasów PRL, jak i te, które ludzie wyrzucają z najróżniejszych powodów. Kilka miesięcy temu pewna kobieta chciała się pozbyć z domu, który właśnie kupiła, wielkiego malowidła, na którym widać myśliwych goniących za jeleniem. Jest wegetarianką i nie chciała mieć w domu nic związanego z mięsożernością.

– Nawet gdybym odkrył, że ten obraz jest cenny, to i tak go przemaluję, by dodać do niego krytykę mięsożernego świata. O to też chodzi w moim przetwarzaniu – nadanie nowych kontekstów dotyczących aktualnych problemów i bolączek, które obserwuję – tłumaczy Arek.

Z tego powodu tworzy też obrazy strajkujące i zabiera je na protesty i demonstracje. Wynika to z chęci wspierania różnych społeczności, zabierania głosu jako artworker z komunikatem wizualnym. To też wiąże się ze światopoglądem, w którym istotny jest szeroko rozumiany freeganizm. Dlatego zbiera ze śmietników nie tylko obrazy, ale też ubrania i jedzenie. Cieszy się, że jest w stanie funkcjonować w sposób sensowny ekonomicznie, ekologiczny i etyczny. Kupno czegoś nowego jest dla niego ostatecznością – kiedy potrzebuje kabla do telefonu, najpierw spróbuje naprawić któryś ze starych, potem poszuka na facebookowych grupach i dopiero gdy to się nie uda, pójdzie do sklepu. Nawet czynsz za mieszkanie – poza rachunkami, które normalnie reguluje – opłaca obrazami.

– Stworzyłem platformę wymian, na mojej stronie internetowej jest tabela, w której mówię, czego potrzebuję i co mogę zaoferować w zamian. Są to zarówno obrazy, jak i umiejętności. Generalnie uprawiam szeroko pojmowany antykapitalizm i antykonsumpcjonizm, chociaż zdaję sobie sprawę, że trudno jest wyobrazić sobie utopię, która rozwiązałaby wszystkie związane z nimi problemy. Staram się więc punktowo robić to, co mogę, i żyć w zgodzie ze sobą – mówi Arek.

Milion plastikowych butelek na minutę

czytaj także

Jest to dla niego naturalne, bo tak wychowała go mama, która pochodziła z dziewięcioosobowej rodziny i od zawsze była nauczona oszczędzania – tego, co dziś nazywamy recyklingiem, zero waste, DIY. Obserwował zarówno dzielenie się rzeczami, jak i branie od innych tego, co komuś było nieprzydatne. Mimo to początkowo czuł presję społeczną, że nie należy zabierać niczego ze śmietnika. Długo mówił tylko o obrazach, ale nie obnosił się z sięganiem po jedzenie. Teraz jednak chce pokazywać, że nie ma w tym niczego wstydliwego.

– Tym bardziej że wiesz, społecznie uznaje się, że mężczyzna powinien zarabiać pieniądze, móc pozwolić sobie na wszystko, a na pewno ukrywać trudną sytuację ekonomiczną. Chyba nieprzypadkowo zdecydowana większość osób związanych z freeganizmem, jakie znam, to kobiety. Tym bardziej zależy mi na odczarowaniu tych stereotypów – deklaruje Arek.

Dobre zajęcie dla głowy

Swoisty ratunek dla mężczyzn widzi w szpargałach i wszelkich przedmiotach, które wyrzucamy, również Waldemar Domański, aktywista kulturalny z Krakowa. Już jako dziecko był majsterklepką, nazywa to rodzajem talentu i przekleństwa. Kiedy coś się w domu zepsuje, większość ludzi dzwoni po fachowca. A ponieważ panu Waldkowi nie są straszne drobne zadania domowe – jak wymiana kranu, iskrzącego gniazdka czy naprawa pompy w studni – to ciągle ma umazane ręce smarem albo śrubokręt w ręce. Jak twierdzi, każda awaria to coś nowego – inne problemy, części i sklepy, a także rozmowy z fachowcami i kolegami. To czas, gdy głowa przestawia się z trybu „praca, trudne tematy i stres” na tryb hobby. Tu znalazł szansę na sukces i poprawę nastroju.

– Domowe majsterkowanie to wielka frajda, bo kiedy uda się coś samemu wykonać czy naprawić, mamy szybki sukces i satysfakcję, o którą tak trudno w pracy zawodowej lub troskach dnia codziennego. Ważne, by to dłubanie w szpejach było zabawą, bo kiedy staje się smutnym obowiązkiem, to zajęcie traci sens – wyjaśnia Waldemar.

Na co dzień jest dyrektorem Biblioteki Polskiej Piosenki i członkiem zarządu Stowarzyszenia na rzecz Chłopców i Mężczyzn, a pasje realizuje po pracy w swoim garażu lub leśnym domku. Przyznaje ze śmiechem, że nie ma w sobie jakiegoś wewnętrznego głosu, który każe mu iść i zaglądać do kontenerów. Zwykle to przypadek lub awaria uruchamia w nim Adama Słodowego.

Ot, ma w Gorcach domek letniskowy, zaś w nieodległej miejscowości znajduje się skład złomu. Czasami tam zagląda, a „zakolegowani” pracownicy pokazują mu ciekawe ich zdaniem przedmioty. Kiedyś znalazł na wysypisku stare bębny od pralek automatycznych, do których wystarczyło dospawać nogi – tak powstał komplet puf ogrodowych. Od tej pory ma meble, które mogą stać cały rok na zewnątrz, bo wszystko jest zrobione z materiałów nierdzewnych. Do całości dodał stoliczek zrobiony z blatu starej zmywarki. Ma też 30-letnią kosiarkę, której dał na imię Jessica, i nie pozwala jej się zepsuć. Co dwa lata maluje ją farbami odblaskowymi, by zachwycała na trawie swoim semaforowym blaskiem. Niejako na zapas i z marszu wyremontował też kilka innych kosiarek, które wyrzucili jego znajomi.

– Do tego dochodzi żyrandol zrobiony z koła od wozu drabiniastego, kostur grzybiarza wykonany ze starej myjki samochodowej i wiele innych tego typu rzeczy. Dopiero niedawno się dowiedziałem, że w ten sposób przyczyniam się też do ratowania planety – śmieje się Waldemar.

Na Facebooku prezentuje zdjęcia swoich działań, opisując kolejne etapy naprawy lub budowy przedmiotów, którym daje drugie życie. Przyciąga to innych mężczyzn, którzy czasami proszą o poradę techniczną lub pomoc w naprawie. Za każdym razem namawia, by remont zrobili osobiście. Daje narzędzia i kieruje pracami. Wierzy, że to dobry sposób na poradzenie sobie z różnymi emocjami, swoisty wentyl bezpieczeństwa. Niektórzy szukają tego w książkach, innym dobrze jednak robi, kiedy coś wyrzeźbią, wyszlifują lub zespawają. Początkowo „uczniowie” mają wątpliwości, wydaje im się, że nie dadzą rady sami czegoś zrobić. Gdy jednak spróbują swoich sił, czują satysfakcję.

Nie używajcie plastikowych słomek

– Potem każdy może się tym pochwalić i usłyszeć dobre słowo, a myślę, że mężczyzn generalnie rzadko to spotyka. Jest im to bardzo potrzebne, by mogli wierzyć w swoje możliwości sprawcze. Kobiety często tworzą grupy, wspierają się wzajemnie, a faceci są bardziej powściągliwi i nie bardzo wiedzą, jak to zrobić. Mają też duży problem z otwarciem się ze swoimi problemami, zwłaszcza na innych mężczyzn. Bo przecież są dzielni, waleczni i niezłomni, jak wynika z oczekiwań i roli w życiu. A taka rozmowa to okazywanie słabości. Nie słyszałem, by chłopaki rozmawiali o prostacie lub depresji – mówi Waldemar.

Społecznie wciąż bywa to tabu, a jest jednak szalenie istotne, bo takie zamknięcie się w swoim świecie demonów powoduje, że osiem na dziesięć samobójstw dokonują mężczyźni. Rocznie odchodzi w ten sposób 5 tysięcy ludzi – to ludność małego miasteczka. Naprawianie, tworzenie czegoś z niczego, dawanie drugiego życia przedmiotom, które wyglądają na nieprzydatne, i robienie z nich czegoś twórczego może stanowić element leczenia duszy. Waldemar nazywa to koniecznym wietrzeniem głowy.

W planach ma ideę stworzenia „Fabryki mężczyzn”. Rozmawiał w Krakowie z prezesem Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania Miasta, Henrykiem Kultysem, by stworzyć rodzaj pracowni dla majsterkowiczów, którzy zechcą ze śmieci robić np. sztukę, adaptować do nowych potrzeb rzeczy, których już nikt nie potrzebuje. W jego zamyśle powinny to być zajęcia, w których tatusiowe wraz z synami wspólnie sobie coś naprawią pod okiem tzw. złotej rączki, czyli fachowca, który będzie czuwał nad bezpieczeństwem przy używaniu elektronarzędzi. Narzędzi, których większość facetów nie ma domu. Na razie nie dostał odpowiedzi, ale cierpliwie czeka.

Płonie państwo z kartonu

Waldemar Domański od wielu lat współpracuje z MPO. Jego sztandarowym krakowskim projektem jest budowanie budek lęgowych dla ptaków z desek znalezionych w śmieciach. Dzięki temu w Krakowie w ciągu dziesięciu lat zawisło 20 tysięcy ptasich domków. Z raportów ornitologicznych wynika, że w mieście pojawiły się stada małych ptaków, wróciła także sikorka. To dobrze pokazuje, że czasem niemal z niczego można zrobić coś bardzo dużego.

Ocalić przed wyrzuceniem

O tym, jak wiele można zrobić z rzeczami znalezionymi w kontenerach na śmieci, od dawna przekonuje też Magda Piotrowska, znana na Instagramie jako Magda Boska Śmietnikoska (@crush_on_trash). Zawsze ma przy sobie dużą torbę, która po powrocie do domu nigdy nie jest pusta. I chociaż Magda większość rzeczy ma ze śmietnika, dalej segreguje odpady po sąsiadkach i sąsiadach oraz organizuje wymianki ubraniowe, teraz wie, że może zrobić dużo więcej.

– Ponad rok temu zaczęłam pracę we Współdzielniku, a od grudnia jestem zatrudniona w Fundacji Splot Społeczny i w jej ramach pracuję w Obiegu Twórczym i Dzielni Saska Kępa. Zajmujemy się dystrybucją niepotrzebnych przedmiotów, których są astronomiczne ilości. Lokal Dzielni ma ledwie ponad 50 metrów kwadratowych, a w ciągu każdego dnia otwarcia, przez pięć godzin przyjmujemy od 200 do 350 kilogramów rzeczy. Każdy może do nas przynieść to, czego nie potrzebuje, i wziąć coś, co wpadnie mu w oko – tłumaczy Magda.

Wszyscy jesteśmy klimatycznymi soft negacjonistami 

Ludzie przynoszą znacznie więcej rzeczy, niż zabierają. Z tego, co zostaje, Magda i inne zatrudnione osoby starają się zrobić jak najlepszy użytek – część sprzedają, by móc robić jeszcze więcej dobrego, ale dużo też przekazują innym organizacjom. Co tydzień Fundacja Ocalenie odbiera kilkadziesiąt kilogramów rzeczy, inne trafiają do Domów Samotnej Matki. Rzeczy dla noworodków wolontariuszka wozi do Interwencyjnego Ośrodka Preadopcyjnego w Otwocku.

– Jesteśmy otwarte na współpracę, ale smutna prawda jest też taka, że prawie nikt nie chce ubrań, a tych jest u nas najwięcej. To, co nie nadaje się do użytku, staramy się przerabiać, naprawiać, wykorzystywać w trakcie warsztatów. Już od kilku miesięcy piszemy tylko na jednostronnie zadrukowanych kartkach odbieranych z sali zabaw dla dzieci. I dzielimy się nawet tymi „śmieciami” – opowiada Magda.

Powstała grupa, która wykonuje siatki maskujące dla żołnierzy z Ukrainy. Chętnie biorą różne zniszczone ubrania w kolorach, które nadają się do tego celu. Umowa jest taka, że wszystkie suwaki, guziki, klamerki z pociętych ubrań wracają do Obiegu Twórczego, a tam wykorzystuje się je do naprawiania odzieży.

– Normalnie brzmi to jak mokry sen ekologów – śmieje się Magda. – Moja obecna działalność wiąże się z ideą, że nie sztuką jest wyciągnąć coś ze śmietnika, tylko sprawić, by ktoś tego w ogóle nie wyrzucił.

Jak przyznaje, na przestrzeni czasu z jednej strony się zradykalizowała, bo coraz wyraźniej widzi, że system nie działa, a śmieci jest tyle, że można w nich niemal utonąć. Uważa więc, że nie tylko wielkie firmy powinny zajmować się rozwiązaniem tego problemu, powinni robić to wszyscy. Potrzebne są podmioty różnej wielkości, chociażby takie jak Obieg i Dzielnia, w których jest czas i przestrzeń na to, by pochylić się nad daną rzeczą, sprawdzić, czemu się zepsuła, i profesjonalnie naprawić.

Podejście jednostek też jest ważne, bo o ile korporacjom nie opłaca się sprzedawać bluzek z dziurką, o tyle Magdzie nie przeszkadza ich noszenie. Chętnie przygotowuje kartony z takimi wybrakowanymi ubraniami, a potem organizuje wspólne ich cerowanie. Uważa, że takich osób jak ona – które wezmą różne rzeczy ze śmietnika i będą wiedziały, jak znaleźć im kolejne życie – powinno być więcej.

Z drugiej strony uwrażliwiła się na jednostkowe historie. Obcowanie z ludźmi przychodzącymi do Dzielni dało jej nową perspektywę i dużo nauczyło. Bo często pojawiają się osoby, które przynoszą jakieś rzeczy po zmarłych bliskich. W śmieciach zaklęte są więc emocje, ale historie opowiadają ludzie, jeśli tylko chce się ich wysłuchać.

– Dla mnie obcowanie ze śmieciami to przede wszystkim spotkanie z drugim człowiekiem. Uważam, że to wspaniałe, iż tak wiele osób chce o czymś opowiedzieć. To, co dla nas jest zwykłą torbą ubrań, dla kogoś będzie związane ze wspomnieniami. Kiedyś jedna kobieta zdecydowała się oddać sukienkę swojej mamy, którą ta sama sobie szyła na studniówkę. Nie miała komu jej przekazać, ale chciała, żeby mogła jeszcze posłużyć – wspomina Magda.

Od zawsze stawiała na wspólnotowość. Zdaje sobie jednak sprawę, że mieszkając w Warszawie, jest się w uprzywilejowanej sytuacji, bo już nawet instytucje kultury zaczęły regularnie organizować wymianki ubraniowe. Kiedyś po wsiach wędrowały święte obrazy, a jej się marzy, by od domu do domu krążyły torby z niepotrzebnymi rzeczami. Ktoś robiłby porządki, pytał się ludzi mieszkających obok, czy chcą przejrzeć, wziąć coś, dorzucić, puścić dalej. Uważa, że samo pytanie, czy ktoś chce to zrobić, albo wziąć część obiadu, bo ugotowało się za dużo, angażuje do bycia razem.

Z recyklingiem czy bez – i tak możemy utonąć w śmieciach

Nie postrzega zabierania rzeczy z kontenerów jako sposób na radzenie sobie z inflacyjną drożyzną, ale widzi, że tak często się dzieje. Do Dzielni Saska Kępa przychodzą nie tylko osoby chcące etycznie pozbyć się swoich rzeczy i zaopatrzyć w nowe, ale też osoby zwyczajnie potrzebujące różnego rodzaju wsparcia. Przyznaje, że jest to obciążające psychicznie, tym bardziej że nie zawsze da się pomóc. Tym wyraźniej widzi też nierówności. Ostatnio była z koleżanką w Norwegii i chodząc po jednej z bogatszych dzielnic Oslo, postanowiły pogrzebać w śmieciach. Do Polski przywiozły m.in. skórzane zimowe buty, jedwabną sukienkę, kilka par słuchawek, energooszczędne żarówki, a także… drukarkę, kabel do Tesli, pakowarkę próżniową i pionowy odkurzacz.

– Na drogę powrotną obie wykupiłyśmy dodatkowy bagaż, do 10 kg, więc sporo udało się zabrać. A i tak zostawiłyśmy piękną lampę i elektryczne hulajnogi, których ikonki pokazywały, że po prostu potrzebują serwisu, a mimo to wylądowały w kontenerze. Ilość odpadów, które produkujemy, zwykle całkowicie bezsensownie, jest przytłaczająca. Robię, ile mogę, ale nadal nie wiem, jak to systemowo rozwiązać – kręci głową Magda.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij