Muszę przyjąć do wiadomości, że otoczenie wpływa na mnie, ale i ja wpływam na otoczenie. Psychiatra powiedziała mi kiedyś ważną rzecz: „To, że pani jest chora, nie znaczy, że jest pani niepoczytalna. Pani podejmuje decyzje”.
Dwa i pół roku temu napisałam tekst z postulatem: rozmawiajmy o chorobach psychicznych. Myślałam, że opowiedziałam zamkniętą historię. Okazało się jednak, że to dopiero początek. Gdy z wypiekami na twarzy patrzyłam, jak na fanpejdżu Krytyki Politycznej rośnie liczba reakcji, komentarzy i udostępnień pod – po raz kolejny promowanym – tekstem, uświadomiłam sobie, że jeszcze wiele słów przede mną.
Kiedy przeczytałam swój tekst po dwóch latach, zdałam sobie sprawę, że ten temat jest studnią bez dna. A jednak, choć wiem, że nigdy nie będzie domkniętą całością, chciałabym go jeszcze rozwinąć.
czytaj także
Bądźmy szczerzy
W najśmielszych oczekiwaniach nie spodziewałam się, że dodam ludziom tyle otuchy. Przeczytałam tak wiele pozytywnych komentarzy i – ku mojemu zaskoczeniu – żadnego negatywnego. Problem okazał się powszechniejszy, niż myślałam. Ale reakcje wyszły poza internet. Nie tylko ja dodałam ludziom otuchy, ale i ludzie dodawali otuchy mnie. Okazało się, że wcale się nie myliłam: choroby psychiczne są wszędzie. Wśród znajomych, przyjaciół, w rodzinie, u współpracowników, sąsiadów. Dochodziły do mnie zwierzenia: osobiste, z pierwszej ręki, ale też i drugiej, a nawet trzeciej. Bo ktoś komuś powiedział, że przeczytał mój artykuł i się „wyoutował”. Ktoś do mnie napisał, że sam choruje i że dziękuje za moje słowa. Jakie wyciągnęłam z tego wnioski?
No cóż, miałam i wciąż mam rację. Powiedziałam rzecz oczywistą: musimy o tym rozmawiać i to – jak się okazało – było uwalniające. Tym razem chciałabym ten wątek rozwinąć o pytanie: z kim powinniśmy rozmawiać? Czy sami z sobą, czy z bliskimi, czy z pracodawcą, czy z terapeutą, czy z każdym? Ano właśnie – czy tak się da, czy tak się powinno, czy warto, czy można? Sama nieraz stałam przed pytaniem: mówić czy nie mówić? Rodzina, przyjaciele to jedno, ale co np. z pracą? A jeśli pracodawcę odstraszę? Cóż, nie chcę też przecież wyjść na ofiarę. Ani na kogoś, kto zawali obowiązki (choć zdarzało mi się zawalać). Nie ma chyba uniwersalnej odpowiedzi ani rozwiązania, nie ma momentu, który będzie idealny na taką bombę. Mogę tylko potwierdzić, że rozbrojenie jej mimo wszystko pomaga i – co najważniejsze – rozbrojona na czas nie wybucha.
Muszę sam(a) sobie radzić
Niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nigdy tak nie pomyślał. Dlaczego zgrywamy takich bohaterów, zwłaszcza przed sobą? Chcemy zbawiać sami siebie, mówiąc sobie, że nie potrzebujemy pomocy, sami sobie pomożemy. Wisimy nad przepaścią i łudzimy się, że wyrośnie nam trzecia ręka, która chwyci się skały poza naszym zasięgiem i wciągnie nas na górę. A gdy widzimy pomocną dłoń, odpychamy ją w nadziei, że ta trzecia ręka jeszcze wyrośnie. Nie chcemy, by życie ratował nam ktoś trzeci. Już lepiej spaść.
Gdy w grę wchodzą czynniki fizyczne: fizyczna choroba lub zagrożenie, odrzucanie pomocy jest czymś wręcz absurdalnym, gdy jednak, no właśnie, chodzi o nasze głowy, nagle chcemy być swoimi własnymi lekarzami, terapeutami, psychologami. Dlaczego tak się dzieje? Bo pójście do psychologa czy terapeuty to wstyd? Do pewnego stopnia zapewne, ale nie chodzi tylko o poczucie wstydu lub o to, co pomyślą inni. Chodzi o poczucie kontroli. Gdy sami nad sobą pracujemy, nikt nie może nami manipulować, sugerować nam czegoś, wytykać, a nawet zarzucać. Nikt nam z głowy nie wyciągnie tych brudów, których nie chcemy wąchać. Nikt nas nie zdenerwuje, nie wpędzi w poczucie winy i… niczego nowego nam nie uświadomi.
Tylko gdzie jest granica? Skąd wiedzieć, czy jesteśmy w stanie sobie poradzić z tym, co się dzieje w naszych głowach, czy nie? Ja zawsze pytam siebie o funkcjonowanie: w świecie, w pracy, w związku, w relacjach. Jak ja funkcjonuję w tych aspektach i czy jestem w stanie siebie stymulować. Można oczywiście wyznaczyć sobie inne kryteria, ale te wydają mi się dość sensowne.
Pomoc psychologiczno-terapeutyczna przypomina laboratoryjne warunki, w których ktoś z zewnątrz pod kontrolą bada nasze nerwy. I w tym cały sęk, że kontrolę trzeba oddać, trzeba pozwolić komuś z zewnątrz na przedstawienie nam nowej perspektywy. Samo pojawienie się w gabinecie terapeutycznym to jeszcze nie jest oddanie kontroli. Oddanie kontroli jest wtedy, gdy pozwalamy, by (dobry) terapeuta nie tylko wyciągnął te śmierdzące brudy z szafy, ale pomógł zrozumieć, dlaczego się tam znalazły. Dlaczego tak trudno się im przyglądać. Oddanie kontroli jest wtedy, gdy zaglądamy do szafy i potrafimy dostrzec rzeczy, których – jak sądziliśmy – nigdy tam nie było.
Czasem problemem jest znalezienie dobrego terapeuty. Co to jednak znaczy dobry terapeuta? „Rynek” terapeutów jest ogromny i czasami potrzeba niestety cierpliwości, by trafić na odpowiedniego. Jak w wielu zawodach, i tutaj trafiają się osoby, które mogą nam zaszkodzić. Czy to znaczy, że nie warto? Absolutnie! Sama „przebrnęłam” przez szóstkę terapeutów i terapeutek, zanim znalazłam takiego, z którym rzeczywiście dobrze mi się współpracuje.
Mój terapeuta na jednej z sesji podsunął mi ciekawą myśl-metaforę: relacja terapeutyczna może być niczym niepokojący dotyk. Dwa słowa klucze: niepokojący i dotyk. Co w terapii jest niepokojącego? Ano w zasadzie wszystko. Rozmowa, przebywanie sam na sam, intymność, skupienie na problemach pacjenta. Wszystko to może niepokoić. A owo zaniepokojenie może być bardzo dotkliwe. W końcu terapeuta wyciąga niewidzialną rękę i dotyka wszystkiego, co boli najbardziej. To taki quasi-fizjo-psychoterapeuta. Rozmasowuje nam najbardziej spięte psycho-mięśnie, by poprawić ich funkcjonowanie i zredukować ból.
czytaj także
Skoro to takie dobre, to dlaczego tylu ludzi się tego boi? Właśnie ze względu na aspekt niepokojący. Dotykać mięśni zbolałego kręgosłupa to jedno, a naciskać na kręgosłup moralny to drugie. Rozmasowywać stary uraz kolana to co innego niż dotykać starych urazów duszy. Może boleć nawet bardziej niż zabieg fizjoterapeutyczny. A ten ból zostaje z nami dłużej. Czasem dopiero na sesji rozbudzony chodzi za nami i chodzi, ciągniemy go ze sobą aż do kolejnej sesji. I co się może okazać? Że wciąż boli. A nawet bardziej. I znów musimy go targać za sobą, przez kolejny tydzień dźwigać ciężar bólu, niepewni, czy następna sesja go uśmierzy.
Jakkolwiek by to nie brzmiało: działania fizjoterapeuty są bardziej – no właśnie – namacalne. Działania psychoterapeuty są dotkliwe, ale wymykają się tradycyjnemu odczuciu dotyku. W związku z tym są mniej zrozumiałe, trudniejsze do zaakceptowania. Gdy idziemy do fizjoterapeuty, wiemy najczęściej, że zabieg będzie bolał. Liczymy się z tym, bo wiemy, że później będzie lepiej. Z psychoterapeutą jest podobnie, z tą różnicą, że trudniej zaakceptować ból, na jaki jesteśmy narażeni.
Odwagi! Tylko komu?
W mówieniu o tak delikatnych kwestiach odwaga samych zainteresowanych nie wystarczy. Potrzebujemy też współpracy innych osób. Na czym ta współpraca miałaby polegać? Czy na wyrozumiałości? To zdecydowanie za mało powiedziane. Sęk w tym, że choroba psychiczna rządzi się swoimi specyficznymi prawami. A mianowicie takimi, że gdy uderza, to działa destrukcyjnie nie tylko na nas, chorych, ale też na środowisko, czyli ludzi wokół nas. Nie zawsze da się nad tym zapanować. I co w takiej sytuacji? Czy możemy winić chorych, że są chorzy? Ale z drugiej strony: gdy – powiedzmy to otwarcie – działamy destrukcyjnie na otoczenie, czy możemy winić świat za to, że boi się naszej destrukcji i od niej ucieka?
Nie będę odpowiadać na te pytania, choć nie stawiam ich retorycznie. To, co mogę powiedzieć od siebie, to to, że nie powinniśmy szukać winnych, ponieważ w ten sposób podchodzimy do tego problemu od złej strony. Nie chodzi o to, by kogokolwiek obarczać winą, ale by edukować: zarówno samych chorych, jak i zdrowych – ponieważ nigdy nie wiadomo, w którym momencie naszego życia choroba zacznie nas dotyczyć (bezpośrednio lub nie). Owa edukacja ma służyć temu, by lepiej rozumieć procesy, jakie zachodzą w naszych głowach. A co za tym idzie: uwolnić się od poczucia winy.
Łatwo pisać, trudniej wykonać. Czy sama jestem wolna od poczucia winy, odkąd opublikowałam artykuł? Nie. Czy łatwiej mi się rozmawia z innymi ludźmi na temat choroby? I tak, i nie – zależy od okoliczności, otoczenia i kontekstu, w jakim się znalazłam. Czy winię otoczenie za swoją chorobę? Czasami tak. Czy otoczenie na to zasłużyło? Najczęściej nie. Czy chciałabym, by ktokolwiek miał poczucie winy z mojego powodu? Oficjalnie nie, ale czasami, skrycie, tak.
Korelacje między środowiskiem i jego wpływem na chorobę psychiczną jednostki są tak skomplikowane, że nawet się nie podejmę próby ich wyjaśnienia. Przekracza to moje kompetencje. Ale mogę jedno: przedstawić swoją subiektywną perspektywę.
Twardziele ze słabościami
Muszę przyjąć do wiadomości, że oddziałujemy na siebie nawzajem. Otoczenie wpływa na mnie, ale i ja wpływam na otoczenie. Psychiatra powiedziała mi kiedyś ważną rzecz: „To, że pani jest chora, nie znaczy, że jest pani niepoczytalna. Pani podejmuje decyzje”.
To, jak bardzo czuję się targana pozornie sprzecznymi emocjami, to jedno, ale to, co z nimi robię, to drugie. Leki i terapia bez wątpienia pomagają nie podejmować aż tak wielu fatalnych decyzji. (Choć pamiętajmy, że zdrowi ludzie też takie podejmują). To, że źle się czuję, to oczywiście nie jest moja decyzja. Ale to, czy komuś o tym powiem, czy zadzwonię do psychiatry z prośbą o wcześniejszą wizytę, czy dbam o higienę umysłu (zamiast np. zalewać emocje alkoholem, co robiłam kiedyś) – to są te decyzje.
Czy lekarstwo leczy chorobę? Zależy jakie i zależy jaką. O psychoterapii ciąg dalszy
czytaj także
To wszystko brzmi tak prosto i rozsądnie. I jest to rozsądne, choć już nie tak proste. W trakcie ostatniej hipomanii wpadłam w wir zakupów. Kupowałam i kupowałam, wciąż nowe, nie zawsze potrzebne rzeczy, choć nie miałam pracy i musiałam naruszyć oszczędności. I był jakiś głos, który szeptał mi z tyłu głowy, że powinnam się zatrzymać, ale tego nie zrobiłam, aż do momentu, w którym psychiatra zalecił mi odstawienie antydepresantów i podniesienie dawki normotymików.
Jaki z tego morał? Prawdę mówiąc, nie wiem, ale potrzeba sporo siły, by – ponownie – dać sobie pomóc. Bo jest to taki dziwny stan, w którym muszę i nie muszę jednocześnie. Muszę, bo „niewidzialna siła” mnie gna. Nie muszę, bo przecież mam w głowie zieloną lampkę – tylko jej nie słucham. Dużo czasu minęło, zanim dotarło do mnie, że „niewidzialna siła” da się poskromić, choćby lekami. Dlaczego o tym piszę? Żeby przybliżyć obraz, wycinek choroby. To taki malutki fragment, zbliżenie na potworka z dyptyku Piekło Hieronima Boscha. A może też trochę się tłumaczę? Przed wami, przed sobą. Może trochę tak.
A jak w takiej sytuacji otoczenie może z nami współpracować? Wspierać, przytulać i gonić do lekarza. A co, gdy to również nie pomaga? Nie wiem. Być może czasem trzeba pogodzić się z tym, że oferowana pomoc się nie sprawdzi? To trochę katastroficzne, ale wydaje mi się, że i taka świadomość może być pomocna: bo gdy nie oczekujemy, że pomoc na pewno będzie skuteczna, możemy zaoszczędzić sobie frustracji. Czasem trzeba po prostu przez to przejść i wiedzieć, że nie da się pomóc na siłę.
Rozmowa się kończy, kolejna rozmowa się zaczyna
A czy ja sama czegoś się nauczyłam z artykułu sprzed ponad dwóch lat? Gdy po roku czytałam go ponownie, myślałam sobie: z tego artykułu bije pewność siebie, pogodzenie z chorobą, poskromienie jej. Czy tak rzeczywiście jest? Nie. W międzyczasie kilka razy (z różnych powodów) zmieniałam pracę. Kilka razy zmagałam się z depresją. Z hipomanią rzadziej – ale również. Nie zawsze stosowałam się do własnych porad.
czytaj także
A jednak czułam, że napisanie tego tekstu mnie zobowiązuje. Do łamania swoich oporów, większej odwagi, ale też i wyczucia – kiedy mówić, a kiedy nie. Czasami, w nowym środowisku, aż mnie język świerzbi, by powiedzieć o chorobie dwubiegunowej i mieć tę mroczną tajemnicę z głowy. Spuścić z siebie to powietrze. Jednak nie zawsze jest to praktyczne.
I na sam koniec: otrzymałam tak wiele podziękowań za poprzedni artykuł. A ja chcę powiedzieć: to ja dziękuję. Za to, że czytacie, dzielicie się – choćby w kilku słowach – swoimi wrażeniami, a może też i rozmawiacie z bliskimi. Może nie czujecie się tak bardzo osamotnieni. Może macie więcej siły do działania. Tak sobie dumam, tak sobie marzę, ponieważ moim najskrytszym pragnieniem zawsze było to, by pisać, publikować i tym pisaniem pomagać – choćby jednej osobie.
A zatem: co teraz? No nic, rozmawiajmy dalej!
**
Ania Łoniewska – absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Dotychczas publikowała w „Krytyce Politycznej”, „Wakacie” i „Popmodernie”. Za dnia pracuje w marketingu, nocą buszuje w słowach.