Marzenia Jarosława Gowina o niskich podatkach i sprawnych usługach publicznych przypominają rojenia jakiegoś byłego członka Kolibra, który częściowo zrozumiał już, że wolnorynkizm jest nierozsądny, ale do końca kurczowo trzyma się jego niektórych założeń. Jednym z nich jest wizja „taniego państwa”.
Porozumienie Jarosława Gowina miało przejść odświeżenie, jednak w gruncie rzeczy wyciągnęło z lamusa swój stary i niezbyt już lubiany kawałek. „Wiemy, że w gospodarce sprawdzają się: wolny rynek, niskie podatki, nieskrępowana konkurencja i ograniczone do minimum działanie państwa” – stwierdził na konwencji partyjnej szef Porozumienia. Niestety, nie zdradził, skąd dokładnie to wiedzą.
Dodał, że jego partia opowiada się również „za silnym państwem o wysokiej jakości usług publicznych”, ale już nie za państwem omnipotentnym, które zagraża wolności i jest generalnie niesprawne. Znów jednak zapomniał opisać, w jaki sposób chce zapewnić te sprawne usługi publiczne jednocześnie przy niskich podatkach oraz państwie minimalnym. Przekonanie, że tanie państwo może oferować dobra publiczne wysokiej jakości, wciąż trzyma się mocno.
Legenda o tanim państwie
Najwyraźniej ma ono swój niezaprzeczalny urok. Kojarzy się z konserwatywnymi cnotami takimi jak oszczędność, pokora czy pracowitość. Według tej koncepcji ascetyczny urzędnik powinien sprawnie wykonywać swoje zadania za siebie i za kolegę, właśnie zwolnionego w ramach zaciskania pasa i odchudzania kadr. Motywować go powinny etos pracy oraz wola służenia społeczeństwu, a nie pieniądze. Zakupione po taniości systemy informatyczne urzędów działałyby bez zarzutu i byłyby ze sobą doskonale kompatybilne, więc przesyłanie informacji między urzędami, nie mówiąc już o wydziałach, trwałoby kilka sekund, właściwie odbywałoby się z automatu.
Tanie państwo oczywiście bardzo sprawnie prowadziłoby też gospodarkę odpadami, recyklingując przynajmniej trzy czwarte odpadów komunalnych, a resztę utleniając w niezwykle nowoczesnych i zeroemisyjnych spalarniach prowadzonych przez prywatne, rodzinne mikroprzedsiębiorstwa. Pieniędzy zostałoby jeszcze na cyfryzację administracji oraz elektryczne autobusy, które nie stałyby w korkach, gdyż tanimi smartmiastami zarządzałyby inteligentne systemy, zakupione również po taniości od polskiego start-upu, który powstał zaledwie kilka miesięcy wcześniej dzięki zwolnieniom podatkowym.
czytaj także
Tanie państwo skutecznie leczyłoby raka za pomocą najnowszych procedur medycznych, a jeden lekarz z Indii lub Pakistanu (bo polscy wyjechali) zajmowałby się setką chorych. Narodowy Fundusz Zdrowia zostałby podzielony na kilka konkurujących ze sobą podmiotów, na których czele stałyby Sztuczne Inteligencje, a nie zawodny człowiek. SI na bieżąco zarządzałyby zasobami naszej ochrony zdrowia, płynnie przekierowując je w te rejony kraju, w których akurat wzrosła liczba zachorowań. Pacjent mógłby sobie wybrać najlepszy fundusz, a pieniądz szedłby za pacjentem.
Tanie państwo zapewniłoby również tysiącom młodych par porządne mieszkania, jednak nie wchodziłoby tu w paradę sektorowi prywatnemu, zgodnie z zasadą ograniczania interwencji państwowej do minimum. Po prostu zatrudniłoby za pensję minimalną bezrobotnych, którzy remontowaliby pustostany w sypiących się kamienicach, a nawet same kamienice, dzięki czemu polskie śródmieścia znów stałyby się piękne.
Nauczyciele spędzaliby przy tablicy równe 40 godzin tygodniowo, dzięki czemu połowę kadry można by z miejsca zwolnić. Klasówki sprawdzaliby bezpłatnie w domu, a rodziców przyjmowaliby podczas darmowych i elastycznych nadgodzin. Zmotywowani byliby, a jakże, etosem pracy oraz wolą służenia. Jeden wychowawca przypadałby na 60-osobową klasę, a z każdym wychowankiem utrzymywałby osobistą relację zgodnie z antyczną relacją mistrz–uczeń.
Przykra rzeczywistość
W praktyce wygląda to tak, że polski urzędnik codziennie walczy z zakupionym po taniości systemem informatycznym, który wiesza się i muli, a połowę czynności trzeba wykonywać ręcznie, np. wstukując dane w Excelu. Gdy system się zawiesi, być może łaskawie zajmie się tym pracownik polskiej firmy informatycznej, która go wyprodukowała, a być może nie. W każdym wydziale urzędu funkcjonują inne systemy informatyczne, których formaty danych nie zawsze są kompatybilne z pozostałymi, więc część zmian w prowadzonych sprawach trzeba wklepywać ręcznie, co może zajmować długie godziny, gdyż sam system tego nie ułatwia. Szybkie zdobycie dokumentów z innego urzędu wymaga podróży przez miasto tramwajem, bo wydział nie ma pojazdu służbowego. W międzyczasie oczywiście należy załatwiać sprawy obywateli. Gdy przychodzi miesiąc podwyżek i urzędnicy dowiadują się, że w tym roku ich wynagrodzenie wzrośnie o całe 70 złotych, wszystkim odechciewa się pracy i zaczynają przeglądać oferty w internecie. Tak przynajmniej wyglądała praca w taniej administracji jeszcze w 2017 roku, gdy autor tekstu sam w niej pracował.
Bieda to decyzja polityczna. Jak działa polityka zaciskania pasa
czytaj także
Tanie państwo odpowiada też za to, że przebudowa kluczowego dla Tychów odcinka DK1 została wstrzymana na pół roku. Problem w tym, że wcześniej została całkowicie rozkopana, więc tyszanie, a także mieszkańcy okolicznych miast, stali codziennie w naprawdę niewyobrażalnych korkach. Potem też stali, gdy prace wreszcie ruszyły. Wybrany przez tani samorząd wykonawca w międzyczasie stanął na skraju upadłości, więc po prostu zaprzestał prac po wcześniejszym zdemolowaniu odcinka ważnej drogi krajowej na długości całego miasta. Tanie miasto litościwie zaniechało naliczenia wykonawcy srogiej kary umownej, byle tylko ukończył to, co zaczął.
Dzięki temu, że przez lata utrzymywaliśmy ekstremalnie tanią ochronę zdrowia, w ostatnich tygodniach na Śląsku zanotowaliśmy cichą katastrofę humanitarną, podczas której ratownicy medyczni przyjeżdżający do ciężko chorych na covid wyraźnie dawali do zrozumienia, że w szpitalach nie ma miejsc i żadnego wolnego nie znajdą, choćby jeździli cały dzień – co miało zniechęcić chorego do decyzji o udaniu się do szpitala. Zwykle było zresztą skuteczne. Warto też nadmienić, że rządowe pulsoksymetry, które powinny być doręczane w 24 godziny, potrafiły docierać po tygodniu, więc trzeba było kupować samemu w aptece.
czytaj także
Rzeczywistość taniego państwa jest więc znacznie mniej przyjemna niż w świetlanych wizjach Jarosława Gowina. Tanie państwo oznacza zniechęconych pracowników, pracę na nieudanych systemach informatycznych, które bardziej przeszkadzają, niż pomagają, a także ogólną siermięgę i marazm. Sektor publiczny, zamiast się profesjonalizować, staje się jedynie krótkim przystankiem dla ludzi, którzy akurat nie mają co ze sobą zrobić, więc rotacja personelu przypomina bar fast food. Inwestycje publiczne trafiają w ręce niepoważnych firm, więc albo ciągną się latami, albo trzeba je po nich poprawiać (jak wyżej wymieniony odcinek w Tychach, na którym trzeba było wyremontować wiadukt zaledwie po paru latach od szczęśliwego zakończenia prac). Dostęp do kluczowych usług publicznych jest reglamentowany na zasadzie „kto pierwszy, ten lepszy”, więc mający pieniądze kupują sobie te usługi prywatnie na rynku, a niemający pieniędzy niech giną.
Tanio lub dobrze
Zwolennicy sprawnych usług publicznych utrzymywanych z niskich podatków chcą więc niemożliwego. Państwa dysponujące profesjonalnym sektorem publicznym niemal zawsze notują też wysokie wydatki rządowe. Według Quality of Government Index, który wykazuje efektywność samorządów na poziomie regionalnym, najsprawniejsze administracje regionalne w UE znajdują się w Finlandii, Szwecji, Danii i Holandii (wszystkie regiony ocenione najwyżej), a także częściowo w Niemczech, Austrii i Belgii. Tak się składa, że to właśnie w tych państwach budżety samorządów terytorialnych są najwyższe w UE. W Danii odpowiadają jednej trzeciej PKB, w Szwecji i Belgii ponad jednej czwartej, a w Finlandii ponad jednej piątej. W Polsce budżety samorządów to ok. 13 proc. PKB, a w całej UE – 15 proc.
Według publikacji Comparative overview of public administration in EU najsprawniejszymi administracjami w Europie dysponują Dania, Finlandia i Szwecja. We wszystkich tych krajach nakłady na „general public services” (ogólne administrowanie krajem) są wyższe od unijnej średniej i znacznie wyższe niż w Polsce. W Finlandii wynoszą 8 proc. PKB, w Szwecji 7 proc. PKB, a w Danii 6 proc. Natomiast w tanim państwie nad Wisłą – jedynie 4,2 proc. A przecież wymienione wyżej państwa są też znacznie bogatsze od Polski – Dania i Szwecja prawie dwukrotnie. Więc realnie, tzn. w twardej walucie, nakłady na administrację są tam nawet kilkakrotnie wyższe niż w Polsce.
To i tak cud, że polskie instytucje zostały ocenione tak wysoko. Według Quality of Government Index władze we wszystkich regionach Polski zostały ocenione poniżej przeciętnej UE, ale i tak znacznie wyżej niż regiony Słowacji, Węgier, Bułgarii, Rumunii, Chorwacji, Grecji, a nawet Włoch. Natomiast według autorów zestawienia Comparative overview… polska administracja publiczna wypadła przeciętnie – wyprzedziliśmy 11 państw UE, w tym kilka bogatszych, m.in. Portugalię, Włochy i Czechy.
Wysokie wydatki państwa przekładają się nie tylko na sprawną administrację, ale też efektywne usługi publiczne. Chociażby kluczową z nich, czyli ochronę zdrowia. Spośród państw OECD obywatele są najbardziej usatysfakcjonowani z systemu opieki medycznej w Szwajcarii, Belgii, Norwegii, Austrii i Niemczech. We wszystkich tych krajach nakłady na powszechny system opieki medycznej wynoszą 8–10 proc. PKB i są jednymi z najwyższych w OECD. W Polsce, jak wiadomo, od lat wynoszą ok. 4,5 proc. PKB, więc w zestawieniu satysfakcji z systemu opieki medycznej wyprzedzamy jedynie Estonię, Chile i Grecję.
Rojenia wyrośniętego kolibra
Także wysoka jakość edukacji jest silnie związana z nakładami publicznymi na szkolnictwo. Z publicznego systemu edukacyjnego najbardziej zadowoleni w OECD są Norwegowie, Szwajcarzy, Belgowie, Islandczycy i Finowie. Pomijam tu Irlandię, która jest rajem podatkowym i analizowanie czegokolwiek w odniesieniu do jej PKB mija się z celem. We wszystkich tych pięciu państwach rządowe nakłady na edukację są wyższe niż w Polsce, w której wynoszą 5 proc. PKB. W Szwajcarii, Norwegii i Finlandii nieznacznie (ok. 5,5 proc. PKB), ale w Belgii i Islandii już wyraźnie (6–7 proc. PKB). Przy czym trzeba zauważyć, że akurat nakłady na edukację w Polsce są bardzo przyzwoite i nie musimy się ich wstydzić. Zapewne właśnie dlatego publiczna edukacja jest jedynym rodzajem usług publicznych, z których Polki i Polacy są zadowoleni w stopniu zbliżonym do średniej OECD.
czytaj także
Marzenia Jarosława Gowina o niskich podatkach i sprawnych usługach publicznych przypominają rojenia jakiegoś byłego członka Kolibra, który częściowo zrozumiał już, że wolnorynkizm jest nierozsądny, ale do końca kurczowo trzyma się jego niektórych założeń. Jeśli Gowin chciał być oryginalny, to mu się nie udało, bo tanie państwo wdrażamy już od dłuższego czasu w niektórych rejonach kraju i w niektórych obszarach polityki społecznej. Mamy choćby bardzo tanią komunikację zbiorową na prowincji – do niektórych wsi bus przyjeżdża dwa razy dziennie, co jest bardzo tanie i oszczędne. Mamy też bardzo tanie mieszkalnictwo komunalne, a dzięki naszej taniej ochronie zdrowia kraje Europy Zachodniej wzbogaciły się już o jedną dziesiąta personelu medycznego wykształconego nad Wisłą, który nie zdołał znieść tej taniości i wyjechał.
Jeśli chcecie nadal testować na sobie te fantastyczne efekty taniego państwa, to głosujcie na Gowina.