Wolnościowcy lubią udawać, że podatki, biurokracja i urzędnicy to konsekwencja wprowadzania socjalistycznego wirusa do zdrowego organizmu kapitalizmu. Wyobraźmy więc sobie, że 10 tysięcy wolnościowców realizuje swój mokry sen i zrzuca się na własną ulicę w Warszawie.
Gdyby zorganizować w Polsce konkurs na najbardziej rozpowszechniony demagogiczny pogląd w dziedzinie ekonomii, jedną z głównych kandydatur do zwycięstwa powinny być hasła antypodatkowe. Nie tylko korwiniści niosą je na sztandarach. Ciągoty do nazywania podatków „kradzieżą”, „haraczem” czy „karaniem zaradnych” to raczej medialna codzienność, która czyni libertariańskie fantazje o tanim państwie główną przesłanką polskiego życia politycznego. Na zgubę nas wszystkich.
Poważna rozmowa
Ludzie, którzy sięgają po antypodatkowy język, powinni otrzymać od państwa prostą ofertę. Okej, nie musisz płacić podatków, ale skoro nie dorzucasz się na dobra wspólne, nie możesz też z nich korzystać. Tracisz więc dostęp do wodociągów, dróg, policji, straży pożarnej, publicznej ochrony zdrowia, leków refundowanych, pracowników wykształconych w szkołach publicznych itd.
Zgoda?
Kiedy antypodatkowy wolnościowiec słyszy taką propozycję, to – pomijając najbardziej hardkorowych przedstawicieli tego poglądu – zaczyna się migać, czując, że to pułapka. Nie no, rozmawiajmy poważnie, wiadomo, że niektóre podatki są potrzebne – mówi. Nawoływanie do tego, aby „rozmawiać poważnie”, jest rozczulające w przypadku kogoś, kto zaczyna rozmowę od haseł typu „podatki to kradzież”. Aż chce się powiedzieć: nie, rozmawiajmy dalej w takim trybie, jaki sami zaproponowaliście. Potraktujmy wasze antypodatkowe slogany na serio i zastanówmy się, gdzie nas zaprowadzą.
Zaradni twardziele są twardzi i zaradni. Po co im społeczeństwo?
czytaj także
Innym unikiem wolnościowca jest stwierdzenie, że w obecnym, na wpół socjalistycznym układzie człowiek nie ma wyboru i jest uzależniony od usług państwowych, ale w prawdziwej „krainie wolności” byłoby inaczej. Nie możemy traktować tego argumentu poważnie. Przecież na co dzień to właśnie wolnościowcy prychają na każdą sugestię, że nasze powodzenie zależy od setek uwarunkowań polityczno-kulturowo-społecznych, a nie indywidualnych decyzji. Niech więc będą konsekwentni i nie tłumaczą się teraz systemem.
Żarty na bok. Nawet gdybyśmy wzięli pod uwagę obie te wymówki, to antypodatkowe hasła nie stają się przez to mniej szkodliwe. Widać to, gdy wolnościowcy zaczynają rysować kontury swojej postpodatkowej utopii. Ich ulubioną kategorią jest „dobrowolność”, więc często snują wizję obywateli, którzy się skrzykują i za pomocą dobrowolnych składek finansują ulice, chodniki, kanalizację, straż pożarną i obywatelskie patrole na zamkniętych osiedlach.
Sprawdźmy, jak by ten wymarzony świat wyglądał.
Dobrowolne zrzutki na wszystko…
Wyobraźmy sobie, że 10 tysięcy wolnościowców zrzuca się, oczywiście dobrowolnie, na kupno i utrzymanie ulicy w Warszawie. Od razu pojawia się pytanie: co z ludźmi, którzy się nie złożyli na zakup, ale chcą dalej z tej ulicy korzystać? Wolnościowcy z reguły nie lubią, kiedy ktoś na nich żeruje, więc udostępnianie za friko dostępu do drogi, za którą zapłacili i którą muszą utrzymywać, raczej odpada. No ale co w takim razie, te 10 tysięcy wolnościowców ma sterczeć cały dzień przy ulicy i legitymować każdego przechodnia, żeby nikt niepowołany się po niej nie szwendał? Przydałoby się kogoś wynająć do tej roboty, a to oznacza zrzutkę na prywatną policję. I od razu na prywatne sądy rozstrzygające wszelkie kontrowersje, które niechybnie się pojawią.
Tylko co, jeśli nie wszyscy z tych 10 tysięcy wolnościowców, którzy zrzucili się na ulicę, będą chcieli złożyć się na policję? Na przykład stu odmówi, wykorzystując swoje prawo do dobrowolnych decyzji. Wyszłoby na to, że pozostałe 9900 osób funduje im za darmo ochronę wspólnie zakupionego towaru. To może jednak to nie powinno być takie dobrowolne? Trzeba więc sprzedawać od razu cały pakiet: składasz się na ulicę, policję i sądy.
Jak Konfederacja rozumie wolność gospodarczą? Sprawdziliśmy to
czytaj także
Co z przejezdnymi? Nie kupili tej ulicy, nie płacą za jej utrzymanie, ale gotowi byliby zapłacić za jednorazowy przejazd. Tylko ktoś musi tego na bieżąco pilnować. A to oznacza, że w wolnościowej utopii potrzeba jeszcze prywatnych urzędników. To i ich pewnie trzeba dorzucić do „dobrowolnego pakietu”, który coraz bardziej przypomina typowe podatki, tylko głupsze, bo wymagające mnóstwa energii potrzebnej do ustalania tego wszystkiego od podstaw.
A teraz wyobraźcie sobie 40-milionowy kraj, w którym każda ulica i każdy chodnik należy do takich „dobrowolnie” skrzykniętych grup, a wy musicie dogadywać się z każdą z nich indywidualnie, chcąc udać się z jednego miejsca na inne. Na pewno doprowadziłoby to do zwiększenia przejrzystości i redukcji niepotrzebnej biurokracji…
Głębszy problem
Ten przykład wskazuje na głębszy problem z antypodatkową, a szerzej – antypaństwową retoryką. Wolnościowcy lubią udawać, że podatki, biurokracja i urzędnicy to konsekwencja wprowadzania socjalistycznego wirusa do zdrowego organizmu kapitalizmu. Bujda! Tak naprawdę to konieczność w wielomilionowych społeczeństwach kapitalistycznych, które z jednej strony muszą zapewnić podstawowe warunki życiowe swoim obywatelom, z drugiej – chcą gwarantować działanie wolnorynkowej machiny.
To nie znaczy, że każda państwowa regulacja, każdy podatek i każdy przejaw biurokracji są potrzebne i użyteczne. Wszystkie te rzeczy mogą przybrać mądrzejszą lub głupszą postać, ale wolnościowe hasła o podatkach jako „kradzieży” tylko utrudniają rozmowę o tym, jak sensownie zorganizować cały system. Bo sugerują, że podatki z definicji są czymś niedobrym, w najlepszym razie złem koniecznym. W rzeczywistości to najlepszy wymyślony do tej pory sposób finansowania podstaw naszej cywilizacji: od ochrony zdrowia, po komunikację publiczną.
Co więcej, jeśli nasze społeczeństwa zmagają się z biurokratycznym nadmiarem i prawnym skomplikowaniem, to często dzieje się tak nie z powodu złego państwa, ale jego podporządkowania biznesowym interesom i korporacyjnym lobbystom.
Robert Reich wspomina, że gdy był sekretarzem pracy w administracji Billa Clintona, postawił sobie wraz ze współpracownikami szlachetne zadanie: tworzyć możliwe proste i przejrzyste przepisy. No i co się okazało? Nawet jeśli udało się wypracować takie prawo, to do gry włączali się korporacyjni lobbyści, którzy mówili: nie, nie, tu potrzebny jest wyjątek, tu trzeba dodać dwa punkty, tu trzeba stworzyć odrębne reguły dla największych przedstawicieli w branży. W ten sposób przepisy robiły się coraz bardziej zagmatwane. Marzenie dla korporacyjnych prawników, którzy dostali szansę wyszukiwania setek kruczków prawnych, koszmar dla reszty obywateli. Nie dlatego, że państwo było zbyt inwazyjne, ale dlatego, że okazało się uległe wobec korporacyjnych interesów.
David Graeber uogólnił to zjawisko, nazywając je „żelaznym prawem liberalizmu”. „Na przykład angielski liberalizm – pisze Graeber w Utopii regulaminów – nie ograniczył państwowej biurokracji, a wręcz przeciwnie: wyprodukował liczne i wciąż gęstniejące szeregi urzędników, radców prawnych, inspektorów, notariuszy i funkcjonariuszy policji, bez których liberalne marzenie o świecie swobodnie zawieranych umów między autonomicznymi jednostkami nigdy nie mogłoby się ziścić”.
Rozwadowska: Wszyscy jesteśmy frajerami, póki prezes korporacji płaci 19 proc. podatku
czytaj także
Realne skutki „dobrowolności”
W praktyce cała ta gadanina o „dobrowolności” zaciemnia tylko podstawowe problemy systemu, a czasem jest celowo wykorzystywana do ich pogłębienia.
Idealnym przykładem jest tu amerykańska opieka zdrowotna. Za każdym razem, gdy lewica chce zrobić krok w stronę jej upublicznienia, Partia Republikańska mówi, że byłby to zamach na „swobodę wyboru”. W ten sposób powstał jeden z najdroższych, najbardziej zagmatwanych i najbardziej niewydajnych systemów zdrowotnych na świecie, który zostawia dziesiątki milionów Amerykanów i Amerykanek bez ubezpieczenia, a dla reszty oznacza horrendalne koszty. W realnym świecie taka „dobrowolność” działa po prostu fatalnie – znacznie gorzej niż systemy publiczne w innych krajach.
A jeśli przykład amerykańskiej ochrony zdrowia do kogoś nie przemawia, to może zawsze spytać Chilijczyków, jak im się podoba system emerytalny oparty na zasadzie „dobrowolności”.
czytaj także
Chcemy poważnej dyskusji na temat podatków, usług publicznych i państwa? Super, zacznijmy od szczerej rozmowy na temat tego, jakie są praktyczne skutki zastępowania systemu opartego na „kradzieży” systemem opartym na „dobrowolności”. I zastanówmy się, dlaczego neoliberalna utopia obniżania podatków i cięcia funduszy na usługi publiczne działa… ale tylko na wyobraźnię.