Gospodarka

Podłe elity, dobry lud i dogmat 500+

Fot. Jakub Szafrański

Czy działacze KOD, często ludzie starsi, emeryci, są jeszcze „ludem”, czy już „elitą”? Czy krytykujący dogmat 500+ lewicowi związkowcy i naukowcy są jeszcze z „ludem”, czy już przeciwko niemu?

Adam Leszczyński napisał tekst, w którym aktualną, wciąż gorącą dyskusję o politycznych kosztach programu 500+ pacyfikuje za pomocą historycznej pałki – wykładu z cyklu, jak to „elity” gnębiły „lud”.

Lud sprzedał wolność za 500+? To bardzo stary koncept

Problem w tym, że wybiórcze posługiwanie się historią i operowanie niezdefiniowanymi pojęciami niewiele wnosi do zrozumienia obecnych problemów społecznych w Polsce – w tym napięć między zmitologizowanymi „elitami” i „ludem”. Jest za to niewątpliwie wodą na młyn obecnej władzy, która z opozycji „podłe elity” – „dobry lud” uczyniła fundament swoich rządów. Argumentacja Leszczyńskiego jest godna uwagi właśnie dlatego, że świetnie wpisuje się w narrację dużej części lewicy, która włączyła się w jedną z krucjat PiS-u. W tej opowieści to właśnie „elita” jest największym wrogiem, a jej politycznym ucieleśnieniem są środowiska liberalne związane z Platformą Obywatelską.

Zwolennicy takiego myślenia największe polityczne zło widzą nie w coraz bardziej zamordystycznej, a zarazem neoliberalnej władzy Prawa i Sprawiedliwości, lecz w dawnych rządach liberałów z Unii Wolności czy Platformy Obywatelskiej. Z wielką gorliwością piętnują każdą publiczną wypowiedź Leszka Balcerowicza, a zarazem pobłażliwie lub bez zapału odnoszą się do kolejnych antypracowniczych i autorytarnych działań polityków PiS. Kpią z opowieści rodzinnych Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, ale nie przeszkadzają im nienawistne bluzgi Joachima Brudzińskiego. Drażni ich brak szacunku Krystyny Jandy dla PiS-owskiego elektoratu, ale nie dostrzegają pogardy dla opozycji i jej elektoratu wyrażanej przez Magdalenę Ogórek. Tak jakby artyści, dziennikarze i biznesmeni związani z obecną władzą byli bliżej „ludu” niż ludzie kultury, sztuki i biznesu związani z poprzednią ekipą rządzącą.

Wybiórcza historia

Przypomnijmy krótko tezę Leszczyńskiego. Biorąc za punkt wyjścia wierszyk aktora Mateusza Damięckiego, w którym piętnuje on beneficjentów programu 500+ za to, że w zamian za społeczne świadczenia przymykają oko na PiS-owski zamach na praworządność, Leszczyński dowodzi, że utyskiwanie polskich „elit” na sprzedajny „lud” ma długą, co najmniej dwustuletnią tradycję. Nie wątpimy, że historyk rzetelnie sprawdził swoje źródła: daty i obszerne cytaty robią wrażenie i, zgoda, przekonują, że korzenie opowieści „elit” o niewdzięcznym, przebiegłym, sprzedajnym „ludzie” tkwią głęboko. Problem w tym, że narracja Leszczyńskiego ma pewne luki. Ale też, co ważniejsze, sama wpisuje się w długą tradycję, w której opowieści o podłych „elitach” przeciwstawia się inną – tę o dobrym „ludzie”, na zmianę gnębionym i bohaterskim. O tym osadzeniu jednak Leszczyński nie wspomina. Dlaczego? Prawdopodobnie dlatego, że sięganie po historyczne przykłady w celu zabrania głosu w bieżącej dyskusji rzadko kiedy jest wolne od uproszczeń, wybiórczości czy zwykłej stronniczości.

Eribon: Jesteśmy pariasami, dziedziczymy wykluczenie

Rekonstruując historię utyskiwania „elit” na „lud” w Polsce, Leszczyński dołącza do tego lewicowego nurtu, w którym kpinie z zadufanych w sobie, obłudnych „elit”, ich demaskowaniu i piętnowaniu nierzadko towarzyszy idealizowanie „ludu”: rozgrzeszanie go jako niewinnej ofiary klas posiadających i uwznioślanie jako heroicznego – tu do wyboru – bojownika w zaciętej walce klas, patrioty czy postępowca. To koncept stary, nawet jeśli nie aż tak jak ten, o którym pisze Leszczyński. Operowali nim chociażby przedwojenni socjaliści i komuniści, którzy zwłaszcza w robotniczym „ludzie” upatrywali szansy na moralne odrodzenie narodu, oczyszczenie go z burżuazyjnego zepsucia.Przykładowo, pytana w 1937 roku o źródła antysemityzmu w Polsce, pisarka Wanda Wasilewska – wtedy jeszcze w szeregach PPS, choć coraz bliższa komunistom w ramach antyfaszystowskiego frontu ludowego – podkreślała, że nie znalazła go we wsiach poleskich i nadbużańskich. Owszem, istniały konflikty narodowościowe, ale wyrastały one na podglebiu ekonomicznych nierówności wytworzonych przez „dwór” i podsycanych przez endecką prasę. Podobnie o przedwojennych „antysemickich hecach” pisała we wspomnieniach Janina Broniewska, bliska KPP, choć „nieuściślona” autorka książek dla dzieci: pogromowe praktyki, w których uczestniczył „lud” wiejski i małomiasteczkowy, zrzucała na karb ogromnej biedy, z której sprawny użytek robili endeccy „paniczykowie” lub też, jak „wówczas potocznie mówiło się: sitwa sanacyjna na usługach kapitalistów i obszarników”.

Lud nie zawsze święty

Krytyczna wobec takiego stawiania sprawy jest dziś chociażby Anna Kłys, która w przejmującej książce Tajemnica pana Cukra. Polsko-żydowska wojna przed wojną (2015) weryfikuje narrację o przebiegłych antysemickich „elitach” i brutalnie wykorzystywanym przez nie, nieświadomym niczego „ludzie”. Odsłania różne źródła i odcienie antysemityzmu, w tym ten oddolny, „ludowy”, motywowany biedą, endecką propagandą, ale i zwykłą niechęcią wobec „obcych”. Idealistyczny stosunek lewicowych polityków i intelektualistów do rzekomo wolnego od antysemityzmu „ludu” najbrutalniej zweryfikował chyba Marzec 1968 roku: to właśnie po Marcu szeregi PZPR zostały zasilone przez niespotykany wcześniej szeroki nurt nowych członków, w tym robotników.

„Lud” poparł także decyzję Wojciecha Jaruzelskiego o ogłoszeniu stanu wojennego, o czym do dziś przypominają kolejne badania opinii publicznej (w 2001 roku TNS OBOP ustalił, że dla 51 procent ankietowanych decyzja o wprowadzeniu stanu wojennego była uzasadniona; w 2016 roku podobnej odpowiedzi dla CBOS udzieliło 41 procent ankietowanych). Osłabiona po utarczkach z Solidarnością PZPR wzmocniła jeszcze na moment swoją pozycję m.in. dzięki poparciu „ludu”, w tym wiejskiego, na co zwraca uwagę historyk Henryk Słabek: według jego danych „po fali odpływu członków z PZPR sprzed 1983 roku umocniła się nadreprezentacja pezetpeerowców w grupie zwłaszcza gospodarstw średnio- i pełnorolnych”.

Niewygodny PRL

Zresztą nie przez przypadek tekst Leszczyńskiego pomija okres Polski Ludowej. Gdyby autor był konsekwentny, stanąłby w obronie PRL-owskiego ludu, który przez wiele lat chwalił rozwiązania ówczesnych władz wbrew opinii solidarnościowych elit. Gdy dziś Jarosław Kaczyński kupuje poparcie społeczne za 500 zł, Adam Leszczyński staje po stronie beneficjentów programu łajanych przez obrońców demokracji i praworządności. Edward Gierek budował żłobki, przedszkola i mieszkania komunalne, a przed nim Władysław Gomułka fundował „tysiąc szkół na Tysiąclecie Państwa Polskiego”, a jednak Leszczyński nie decyduje się przypomnieć głosów tych, którzy jeszcze w PRL-u krytykowali socjalistyczną politykę społeczną.

Czyżby piętnowanie „elit” za ich krytyczny stosunek wobec „ludu” „sprzedającego” wolność za socjalne benefity odbywało się z wyłączeniem antykomunistycznych elit, które współczesną Polskę zbudowały przecież na całkowitym zanegowaniu PRL-u i potępieniu „homo sovieticusa” jako głównego jej beneficjenta? Leszczyński milczy na temat PRL-u i elit Solidarności, bo zmierzenie się z nieodległą przeszłością jest trudniejsze niż rozprawianie o konfederacji barskiej czy powstaniu styczniowym.

Odważ się być średnim!

Antyelitarny populizm

Długa jest tradycja antagonizowania „elit” i „ludu”. Problem w tym, że brak jasnych definicji tych pojęć jest dziś na rękę prawicowym populistom. Opozycja między „podłymi elitami” i „dobrym ludem” bardzo często była wykorzystywana przez despotyczne reżimy. Już Hitler przedstawiał Żydów jako wyobcowaną elitę, a lud jako czystej krwi rodowitych Niemców. Potem ta figura wielokrotnie wracała i do dziś funkcjonuje w różnych prawicowych środowiskach. Długa, sięgająca m.in. czasów stalinowskich, jest również historia przedstawiania gejów i lesbijek jako wyobcowanych, zepsutych elit przeciwstawianych „normalnym”, heteroseksualnym rodzinom. Ten topos jest zresztą obecny również w narracji Prawa i Sprawiedliwości.

Nie zagłębiając się w niuanse definicyjne, ale za to sięgając do emocji – gniewu, nostalgii, pragnienia rewanżu czy zwykłego uznania – PiS rozgrywa różne grupy społeczne przeciwko sobie i realizuje własne interesy polityczne: nie tylko konserwatywne, tradycjonalistyczne obyczajowo, ale także coraz bardziej antysocjalne czy po prostu neoliberalne (co odsłaniają choćby zapisy kolejnych tarcz antykryzysowych). W PiS-owskiej retoryce „elitą” może być dziś każdy, kto jest nieposłuszny wobec władzy, krytyczny wobec jej posunięć: sędzia, naukowiec, celebryta, lekarz, nauczyciel, związkowiec, gej, lesbijka, feministka, antyfaszysta. Z kolei rzecznikiem „ludu” może stać się z dnia na dzień przyjazny władzy ksiądz, dziennikarka TVP, naukowiec z IPN, urzędnik, sędzia Trybunału Konstytucyjnego. To oni, dobrze opłacani z publicznych pieniędzy, gromią „zepsute elity”, że pod płaszczykiem walki o praworządność, sprawiedliwość, Konstytucję zasadzają się na „zdobycze socjalne” „ludu” i odzierają ów „lud” z godności.

Leszczyński, który jest nie tylko historykiem, ale i socjologiem, nie precyzuje w swoim tekście, kogo ma na myśli, gdy mówi o „elitach” i „ludzie”. Nie wyjaśnia też, gdzie na tej spolaryzowanej mapie widzi swoje miejsce. Czy profesor prywatnej uczelni piszący dla lewicowego medium jest jeszcze „ludem” (jego rzecznikiem?) czy już „elitą”? O jakim „ludzie” i jakich „elitach” mówi? Czy działacze KOD, często ludzie starsi, emeryci, którzy rozpowszechniali wierszyk Damięckiego w mediach społecznościowych, są jeszcze „ludem” czy już „elitą”? Czy krytykujący dogmat 500+ lewicowi związkowcy i naukowcy są jeszcze z „ludem” czy już przeciwko niemu? Operowanie niezdefiniowanymi pojęciami – ogólnikowymi, ale za to nośnymi, przyciągającymi uwagę – jest tyleż łatwe, co ryzykowne. Z pewnością ułatwia demonizowanie tych, którzy i tak często znajdują się na celowniku władzy. Ale też niestety sprzyja bezkrytycznemu idealizowaniu tych, którzy tę władzę popierają z różnych – nie zawsze socjalnych – pobudek. Lub co gorsza – sprzyja ich wymyślaniu, dosztukowywaniu ich genealogii i obsadzaniu stronników PiS w roli mścicieli wielowiekowej krzywdy, bata na „elity”. Te ostatnie poddawane są zresztą w tekście Leszczyńskiego podobnym zabiegom: z przykładów przywołanych przez autora można wysnuć wniosek, iż protoplastami Mateusza Damięckiego i działaczy KOD byli twardogłowi szlachcice, konserwatywne ziemiaństwo, które z obecnymi „elitami” łączy zawsze ta sama, historycznie niezmienna pogarda dla „ludu”.

Dogmat 500+

Jest jeszcze w tekście Leszczyńskiego jedna kwestia, od której może powinniśmy byli zacząć naszą polemikę. Chodzi o program 500+, od którego autor rozpoczyna swój wywód. Na jednym zdaniu ucina zresztą dyskusję, która w lewicowych kręgach intelektualnych i politycznych nigdy się na dobrą sprawę nie odbyła. A nie odbyła się, bo podobnie jak Leszczyński znaczna część lewicy w Polsce traktuje program 500+ jako nienaruszalny dogmat, oczywistość, o której nie ma co dyskutować. Oddając głos autorowi: „Sam fakt, że po pięciu latach ktoś jeszcze w Polsce nie pogodził się z istnieniem programu Rodzina 500+, w ogóle warto odnotować. Najwyraźniej są ludzie, którzy nigdy się nie uczą – np. tego, że czasami warto wydać pieniądze na świadczenia społeczne, które realnie (i mamy na to badania) zmniejszyły poziom nędzy w Polsce, zwłaszcza nędzy wśród dzieci”. Pisząc te słowa, Leszczyński dołącza do chóru lewicowych dziennikarzy i polityków, którzy gorliwie bronią programu Rodzina 500+ i poparciem dla niego mierzą lewicową tożsamość. Rozliczają oni każdego, kto ośmiela się mieć wątpliwości wobec PiS-owskiej polityki społecznej. W chórze tym „śpiewa” także spora grupa parlamentarnej Lewicy, która głos w głos z politykami PiS piętnuje złowrogich „liberałów” i chwali fundamenty rządowej polityki społecznej.

Piewcom sukcesu Rodziny 500+ umyka jednak fakt, iż w 2018 roku doszło w Polsce do radykalnego wzrostu bezwzględnego ubóstwa, co dotyczyło również dzieci. Program, który kosztuje budżet państwa rocznie ponad 40 mld zł, nie powstrzymał zatem wzrostu biedy. Nie zwiększyła się też w wyniku świadczenia Rodzina 500+ presja płacowa osób o niskich dochodach. Już w pierwszym roku obowiązywania programu Narodowy Bank Polski w swoim raporcie pisał, że „transfer 500 zł na każde drugie i kolejne dziecko obniżył płace progowe niepracujących członków rodzin mających je otrzymać o ok. 6 proc., tj. 120 zł”. Nacisk na wyższe płace nie jest bowiem skorelowany z wysokością świadczeń, a raczej z siłą związków zawodowych, rolą układów zbiorowych czy presją płacową. Tymczasem w Polsce spadła też stabilność zatrudnienia. Szacunkowa liczba osób fizycznych prowadzących pozarolniczą działalność gospodarczą, które nie zatrudniały pracowników na podstawie stosunku pracy (tzw. samozatrudnieni), na koniec 2018 roku wyniosła ok. 1,3 mln i w porównaniu do analogicznego okresu roku poprzedniego wzrosła aż o 8,3 procent. Również o 8,3 procent wzrosła w tym czasie liczba osób pracujących wyłącznie w ramach umów cywilno-prawnych.

Warto wspomnieć, że za rządów PiS bardzo słabo wyglądają też wskaźniki aktywności zawodowej, w tym szczególnie aktywności zawodowej kobiet. Pomimo dobrej koniunktury i niskiego bezrobocia, wskaźniki aktywności zawodowej utrzymywały się na niskim poziomie. Zgodnie z danymi Głównego Urzędu Statystycznego w IV kwartale 2019 roku aktywność zawodowa Polaków i Polek wyniosła 56 procent. Aktywnych zawodowo mężczyzn w IV kwartale ubiegłego roku było 65,2 procent, a aktywnych zawodowo kobiet zaledwie 47,6 procent. Różnica między płciami przekroczyła więc 17 punktów procentowych. Gdy cofniemy się do czwartego kwartału 2015 roku, czyli ostatniego przed przejęciem władzy przez PiS, okaże się, iż osiągnięcia rządu na tym obszarze są bardzo mizerne. Wtedy wskaźnik aktywności zawodowej wynosił 56,5 procent, a zatem w ciągu blisko czterech lat spadł o 0,5 punktu procentowego. W tym czasie aktywność mężczyzn spadła o 0,2 punktu procentowego, a kobiet spadła aż o 1 punkt procentowy. Innymi słowy, polityka społeczna rządu pod kątem aktywizacji zawodowej społeczeństwa zakończyła się klęską.

Czy lewica nie powinna się tymi wskaźnikami przejmować? Zależy jaka lewica. Taka, dla której liczą się wysokie wskaźniki stabilności aktywności zawodowej i stabilność zatrudnienia, z pewnością. Taka, którą satysfakcjonuje polityka rodzinna sprowadzająca się do niewaloryzowanych świadczeń pieniężnych, pewnie nie.

Ken Loach: Jeśli nie rozumiemy walki klas, nie rozumiemy zupełnie nic

Inna refleksja jest możliwa

Czy to znaczy, że mamy odrzucić program Rodzina 500+? Niekoniecznie. Nie ma jednak powodu, abyśmy go uznawali za fundament polityki społecznej. Ponadto istnieją inne, szersze i bardziej skuteczne instrumenty walki z ubóstwem niż program Rodzina 500+. Jest to chociażby promowany przez Związkową Alternatywę Minimalny Dochód Gwarantowany, który chroniłby przed ubóstwem nie tylko gospodarstwa z dziećmi, ale wszystkich obywateli, których miesięczne dochody nie przekraczałyby 1500 zł. Ponadto dla lewicy od dziesiątek lat fundamentem programowym była polityka pełnego zatrudnienia i wysokiej jakości usługi publiczne. Jak dotąd polityka obecnej władzy kompletnie się nie sprawdziła na tych dwóch kluczowych obszarach.

Chcecie posłuchać o jakiejś działającej tarczy antykryzysowej? Oto ona

Resentyment Leszczyńskiego, ale też tych, którzy mu wtórują, wobec liberalnych „elit” jest tak duży, że pomijają oni to, co powinno być szczególnie ważne dla nowoczesnej lewicy. Po pierwsze, bezkrytycznie podpisują się pod głównymi filarami chadeckiej polityki społecznej, pomijając główne cele i postulaty uniwersalistycznej socjaldemokracji. Po drugie, swoją narrację opierają na arbitralnej i populistycznej opozycji „elita” – „lud”, którą bardzo łatwo wykorzystać do nagonki na środowiska wrogie autorytarnej władzy. Prawo i Sprawiedliwość akurat robi to bardzo profesjonalnie i niestety skutecznie. Wreszcie po trzecie, i Leszczyński, i duża część lewicy odwracają się od myśli oświeceniowej, która przestrzega nas przed fetyszyzowaniem jakichkolwiek podmiotów zbiorowych – nawet jeżeli jest to najczystszy w swojej czystości „lud”. Kreśląc ścieżkę do odbudowy lewicy, Jan Śpiewak pisał niedawno, że jej dewizą powinno być: „Nie oświecać »lud«, ale sprawić, żeby »lud« stał się częścią szerokiego lewicowego ruchu”. Otóż „lud” także bywa omylny, a zadaniem lewicy nie jest fetyszyzowanie go, lecz również edukowanie. W kraju, w którym nigdy nie zapanowało oświecenie, ideały oświeceniowe wciąż są bardzo aktualne.

**
Agnieszka Mrozik – polonistka, amerykanistka, adiunktka w Instytucie Badań Literackich PAN, redaktorka kwartalnika „Bez Dogmatu”. Pracuje nad książką Zapomniana rewolucja. Komunistki, literatura i emancypacja kobiet w powojennej Polsce.

Piotr Szumlewicz – socjolog, filozof, dziennikarz, redaktor naczelny „Magazynu Dialogu Społecznego Fakty”, przewodniczący Związku Zawodowego Związkowa Alternatywa.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij