Gospodarka

Ziobro twierdzi, że jesteśmy przez Europę Zachodnią eksploatowani [sprawdzamy]

Fot. Adrian Grycuk/Wikimedia Commons

„Proszę pamiętać, że rocznie bogate kraje UE wyprowadzają z Polski dużo, dużo większe pieniądze, niż te, które uzyskujemy w ramach dopłat unijnych” – powiedział Zbigniew Ziobro. To nieprawda. Suma zysków gospodarczych z tytułu członkostwa Polski w UE znacznie przewyższa ponoszone koszty. Fundusze unijne zwiększają polskie inwestycje, a unijny rynek napędza polski eksport. Pisze Piotr Wójcik.

„Myślę, że gigantyczne straty mogą wynikać dla takich krajów jak Holandia czy Francja w sytuacji, kiedy polski rynek byłby zamknięty dla tych państw i gdybyśmy wprowadzili cła. Proszę pamiętać, że rocznie bogate kraje UE wyprowadzają z Polski dużo, dużo większe pieniądze, niż te, które uzyskujemy w ramach dopłat unijnych. Dopłaty unijne są mechanizmem rekompensującym” – tak stwierdził w poranku katolickich rozgłośni radiowych Siódma9 Zbigniew Ziobro. Inaczej mówiąc, nie mamy się czego obawiać, bo nawet jeślibyśmy opuścili UE, to ekonomicznie jeszcze na tym zyskamy.

Mógłby ktoś powiedzieć, że to tylko Ziobro, radykalne skrzydło rządzącej prawicy i jego licentia poetica. Tylko że podobna narracja pojawiała się także po stronie „gulaszowej” frakcji PiS: „Jesteśmy dzisiaj beneficjentem czy płatnikiem netto kapitału? Wiele osób powie, że beneficjentem, dzięki unijnym funduszom. Jednak odpowiedź jest odwrotna, jeśli weźmiemy pod uwagę przepływy kapitału” – przekonywał Mateusz Morawiecki w 2018 roku na Europejskim Kongresie Gospodarczym w Katowicach.

Kaczyński z Morawieckim nie chcą wyprowadzić Polski z UE. Niestety, to nie oni o tym zdecydują

Prawica, nie tylko ta barbarzyńska od Brauna i Korwina, lubi przypominać, że fundusze europejskie nie są wcale wypłacaną nam z dobroci serca darowizną, lecz rekompensatą za otwarcie naszego rynku dla europejskich koncernów. Jest to w zasadzie prawda, a przynajmniej częściowa, bo „konwergencja”, czyli zrównywanie poziomu zamożności krajów UE, jest równie istotną funkcją unijnych funduszy spójności. Bez wątpienia też nominalnie, tj. w liczbach bezwzględnych, kraje zachodu kontynentu na wspólnym rynku korzystają w większym stopniu. To dlatego, że ich przedsiębiorstwa są większe i osiągają wyższe stopy zwrotu, działając w najbardziej zaawansowanych gałęziach gospodarki. Problem w tym, że prawica często skłania się ku bardziej radykalnej tezie, która przebija ze słów Morawieckiego i Ziobry. Zgodnie z nią my właściwie na tej całej integracji europejskiej finansowo tracimy. A to już jest kompletna bzdura.

Błędna interpretacja

Przykro to powiedzieć, ale zwolennicy wyżej opisanej teorii znaleźli sobie merytoryczne uzasadnienie w tezach Thomasa Piketty’ego, które opublikował m.in. w tekście 2018, the year of Europe, przedrukowywanym potem w Polsce.

Piketty w artykule tym zwraca uwagę, że kraje Grupy Wyszehradzkiej co roku tracą w postaci wypłacanych za granicę dywidend więcej, niż zyskują w postaci funduszy unijnych. Średni roczny przypływ netto (tj. po odjęciu składki członkowskiej) funduszy unijnych do Polski w latach 2010–2016 wyniósł ponad 2,5 proc. PKB, jednak odpływ kapitału netto z tytułu dywidend z zysków wyniósł ponad 4,5 proc. PKB. Zresztą Polska miała stosunkowo dobrą relację tych dwóch wskaźników wśród czterech analizowanych państw regionu, bo np. w Czechach odpływ kapitału z wypłat zysków wyniósł 7,5 proc. PKB, a dopływ funduszy UE jedynie 2 proc.

Problem w tym, że porównywanie tych dwóch wartości jest nieuzasadnione, ponieważ wypłaty z zysków, które wypływają z Polski, nie są efektem napływania funduszy unijnych. One są efektem napływania nad Wisłę bezpośrednich inwestycji zagranicznych (FDI). Tych samych inwestycji, z których premier Morawiecki był niejednokrotnie tak dumny. Przedsiębiorstwa z zagranicy lokują tu inwestycje, dzięki którym prowadzą działalność gospodarczą, na której to działalności osiągają zyski. Następnie zyski te wypłacają w postaci dywidend. FDI od momentu wejścia Polski do UE wynosiły między 2,5 a 4,5 proc. PKB rocznie. I to z tytułu FDI odpływało z Polski te 4,5 proc. PKB, o których pisze Piketty. Przy czym trafiały one nie tylko do krajów europejskich, ale też np. do USA albo Japonii. Fundusze unijne są zatem dodatkowym źródłem finansowania inwestycji w Polsce – głównie publicznych. Nie można więc porównywać wielkości napływu funduszy unijnych z odpływem zysków, nie wspominając nawet słowem o FDI.

PiS do Unii: Chcecie praworządności? To my strzelimy Polsce w łeb

Co ważne, Piketty nie pisał tego wszystkiego z pozycji eurosceptycznych – wręcz przeciwnie. Wyraźnie przy tym wskazywał, że zachodnie inwestycje spowodowały w gospodarkach V4 wzrost produktywności, więc także te kraje odniosły dzięki nim niezaprzeczalną korzyść. Przestrzegał raczej, że polityczni liderzy krajów V4 będą chcieli wykorzystywać opisany odpływ kapitału do kształtowania narracji antyunijnej. Dlatego właśnie należy budować Unię bardziej sprawiedliwą i mniej rozwarstwioną, jeśli chcemy zachować jej spójność. Jak widać, jego słowa były prorocze.

Skorzystał cały region

Zresztą wystarczy spojrzeć rozsądnie i chłodno na wyniki gospodarcze z ostatnich lat, by odpowiedzieć na pytanie, czy na pewno jesteśmy przez Europę Zachodnią eksploatowani. Gdyby tak było, to od naszego wejścia do UE państwa „starej Europy” bogaciłyby się szybciej niż Polska. Tymczasem było odwrotnie, na co wskazuje chociażby raport Ministerstwa Funduszy i Polityki Regionalnej, wydany w roku 2019, a więc pod rządami Morawieckiego i Ziobry.

Leder: Rzeczpospolita Europejska. Teraz albo nigdy

Skumulowany wzrost PKB w latach 2004–2018 wyniósł w Polsce 81 proc. i był trzeci pod względem wysokości w UE – po Irlandii i Malcie. Także Rumunia i Słowacja zanotowały wzrost bliski 80 proc., a we wszystkich krajach regionu, poza Słowenią i Węgrami, był on wyższy niż 50 proc. Tymczasem skumulowany wzrost PKB w krajach Europy Zachodniej był kilkukrotnie niższy. W Niemczech, Belgii i Holandii wyniósł 25 proc., a we Francji 20 proc.

W raporcie tym możemy dostrzec też bardziej szczegółowe wymiary korzyści, które dało Polsce członkostwo w UE i korzystanie z unijnych funduszy. Dystans w poziomie rozwoju między Polską a UE jako całością, mierzony PKB na głowę według parytetu siły nabywczej, zmalał o 21 punktów procentowych – to szósty pod względem wysokości wynik w UE. Większość krajów Europy Zachodniej była w tym względzie na minusie, a pozostałe na kilkupunktowym plusie. Co więcej, ponad 15 proc. tego skoku było efektem polityki spójności. Fundusze unijne odpowiadały za ponad 8 proc. wzrostu gospodarczego z lat 2004–2018, a nakłady inwestycyjne brutto dzięki nim były wyższe o jedną czwartą, niż byłoby to w sytuacji braku pomocy ze strony UE. Dzięki funduszom spójności o jedną piątą były wyższe także nadwiślańskie nakłady na badania i rozwój.

Dzięki realizacji projektów inwestycyjnych finansowanych ze środków UE powstało 400–500 tys. miejsc pracy. Gdyby nie środki unijne, stopa bezrobocia byłaby wyższa średnio o 1 punkt procentowy, a wskaźnik ubóstwa relatywnego o 2,5 punktu procentowego.

Co Wallerstein mówił o peryferiach, z których niemal udało nam się wydostać?

To wszystko nie pochodzi z jakieś propagandowej broszury Komisji Europejskiej, tylko z publikacji Ministerstwa Rozwoju z czasów rządów PiS. Być może Morawiecki i Ziobro tego nie czytali, co byłoby dziwne przynajmniej w przypadku Morawieckiego – wszak przez pewien czas był on właśnie ministrem rozwoju.

Gorsza alternatywa

Faktem jest, że na samym istnieniu wspólnego rynku Polska w liczbach nominalnych zyskuje niewiele. Według raportu Parlamentu Europejskiego w 2016 roku dochód statystycznego mieszkańca Polski dzięki wspólnemu rynkowi był wyższy o 382 euro. Tylko Łotysze, Rumuni i Bułgarzy zyskiwali mniej na istnieniu unijnego rynku. Przeciętny mieszkaniec UE zyskiwał dzięki niemu 840 euro, Niemiec 1046 euro, Francuz 1074, a Holender i Austriak ponad 1,5 tys. Trudno jednak, żeby było inaczej – przedsiębiorstwa z Europy Zachodniej są lepiej rozwinięte, mogą w większym stopniu korzystać z efektu skali, ich produkty są droższe, a produktywność wyższa.

Polityczność waluty

czytaj także

Jak wyglądałaby alternatywa? To znaczy, jaki wpływ na gospodarki UE miałoby zniesienie wspólnego rynku? Według ekonomisty Jana in ’t Velda straciłyby wszystkie państwa, choć nie każde w taki sam sposób. Likwidacja wspólnego rynku obniżyłaby PKB Polski o 8 proc., więc nie tak wiele – w niemal połowie państw UE spadek ten byłby dwucyfrowy. Jednak już poziom inwestycji w Polsce spadłby o 16 proc. (średnio w UE tylko o 13 proc.), a nasz eksport o 13 proc. (średnio w UE o 12 proc.). Spadłaby też nadwiślańska konsumpcja – o ponad 16 proc. wobec 13 proc. w całej UE. Kto by zatem na tym zyskał? Stany Zjednoczone – choć także niewiele.

Poza tym istnienie wspólnego rynku to także korzyści nieodnoszące się wprost do PKB. Mowa chociażby o istnieniu na całym kontynencie standardów ochrony konsumentów – takich jak zniesienie opłat roamingowych za rozmowy telefoniczne wykonane w innych państwach UE. Także opłata intercharge, którą banki pobierają za pośrednictwo w transakcji bezgotówkowej, została wyraźnie zmniejszona dzięki unijnemu rozporządzeniu. Pozwoliło to na upowszechnienie transakcji bezgotówkowych dzięki obniżeniu kosztów po stronie niewielkich sprzedawców.

Reforma zamiast likwidacji

Oczywiście, Unia Europejska cierpi na wiele dolegliwości, na które nie można zamykać oczu. Pomimo że solidarność europejska jest jedną z naczelnych zasad UE, to wiele krajów stosuje nieuczciwe praktyki wobec innych partnerów. Mowa o sześciu rajach podatkowych (Luksemburg, Holandia, Belgia, Irlandia, Malta i Cypr), które oferują wybranym korporacjom preferencje podatkowe, co obniża wpływy z podatku CIT w pozostałych państwach. Problem ten opisano np. w raporcie Polskiego Instytutu Ekonomicznego, według którego Polska traci jedną dziesiątą swoich wpływów z CIT z powodu nieuczciwych praktyk podatkowych w ramach UE. Inne kraje tracą jednak więcej – Niemcy jedną czwartą, a Francuzi jedną piątą. Z kolei wadliwa konstrukcja strefy euro zmniejszyła konkurencyjność państw Europy Południowej, a błędna polityka austerity, zamiast je uratować, jeszcze pogłębiła tamtejszy kryzys gospodarczy.

Euro? Nie tym razem

Jednak trudno przypuszczać, że bez Unii Europejskiej współpraca ekonomiczna państw Starego Kontynentu układałaby się lepiej. Wręcz przeciwnie, byłaby zdecydowanie bardziej „asertywna”, a państwa zamożniejsze miałyby więcej możliwości, by wykorzystywać swoją przewagę. Unia Europejska jest mechanizmem harmonizacji interesów narodowych, co nie oznacza przecież, że jej utworzenie te interesy automatycznie zniosło. Dzięki istnieniu UE mamy możliwość dbania o interesy Polski, odwołując się do obiektywnych przesłanek i wspólnych wartości. Gdyby nie UE, decydowałaby wyłącznie przewaga ekonomiczna. Każdy może sobie odpowiedzieć na pytanie, czy ta przewaga leżałaby po stronie Polski, czy może jednak Niemiec, Holandii albo Francji.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij