Gospodarka, Kraj

Euro? Nie tym razem

Przyjęcie przez Polskę wspólnej waluty na obecnym poziomie rozwoju i przy aktualnej konstrukcji strefy euro zahamuje nasz proces konwergencji i utrudni prowadzenie polityki społecznej.

Nowoczesna przyjęła program na wybory europejskie, który chce zaproponować jako wspólny mianownik dla ugrupowań tworzących Koalicję Europejską. Warto pochwalić, że politycy tej partii nie zapomnieli, jakie gremium będą wybierać Europejki i Europejczycy w maju, co akurat wśród polskich polityków wcale nie jest oczywistością.


Zaproponowane przez .N rozwiązania, czy raczej ogólne kierunki programowe, rzeczywiście dotyczą spraw europejskich, a nie krajowych – mimo że dotychczasowa kampania przedwyborcza prowadzona w Polsce ogniskuje się głównie wokół tych drugich. Wśród pomysłów liberałów znalazł się jednak postulat wprowadzenia nad Wisłą euro już w 2024 roku. I tu właśnie zaczynają się schody.

Euro w wersji instant

Oczywiście Polsce brakuje rzetelnej debaty na temat euro, od której prędzej czy później nie uciekniemy. O wejściu do strefy euro należy dyskutować, ponieważ to jeden z najważniejszych dylematów stojących przed naszym krajem. Do tego rzeczywistość strefy euro wpływa na Polskę nawet wtedy, gdy pozostaje ona poza jej granicami. Jesteśmy bowiem niezwykle silnie związani gospodarczo z krajami strefy euro, a szczególnie z Niemcami, koniunktura z krajów strefy automatycznie przekłada się więc na polską sytuację ekonomiczną – oczywiście nie w skali jeden do jednego.

Kiedy wspólna waluta mogłaby w ogóle zadziałać?

Tak czy inaczej, w naszym interesie jest, by wspólna waluta funkcjonowała jak najlepiej, nawet jeśli sami jej nie przyjęliśmy. Mamy też możliwości pośredniego forsowania różnych rozwiązań dla strefy euro, mimo że nasz głos znaczy mniej niż głos ministrów finansów eurogrupy. Inna sprawa, że ta możliwość wywierania wpływu jest raczej teoretyczna – wymagałoby to sprawnej dyplomacji, której opinie są szanowane w europejskich gremiach, a obecny prestiż dyplomacji polskiej jest solidnie nadwyrężony.

Już choćby z tej perspektywy sam fakt „wrzucenia” tematu do debaty publicznej przez Nowoczesną warto ocenić pozytywnie. Za to zaproponowana data wejścia jest zupełnie nieracjonalna. Co gorsza, politycy Nowoczesnej nawet nie silą się na jakieś uzasadnianie takiego akurat wyboru, jakby był to wynik głosowania albo serii rzutów kostką, a nie fachowej analizy.

W oświadczeniu Nowoczesnej mogliśmy usłyszeć, że przyjęcie euro w 2024 roku „pozwoli dobrze przygotować polską gospodarkę”. Niestety, jej przedstawiciele najwyraźniej zapomnieli, że przed wstąpieniem do strefy euro trzeba najpierw dwa lata terminować w ERM2, czyli w korytarzu kursowym, który wiąże kurs krajowej waluty z kursem euro, oczywiście w pewnych widełkach. Żeby zatem przyjąć euro w 2024 roku, musielibyśmy wstąpić do ERM2 w roku 2022, a więc na przygotowanie gospodarki mielibyśmy jakieś dwa i pół roku.

Sutowski: Najpierw Europa, potem euro

Po wstąpieniu do ERM2 już się za wiele zrobić nie da – to już tak naprawdę miękkie przyjęcie euro, bo korytarz ogranicza główną zaletę posiadania własnej waluty, jaką jest mechanizm stabilizacyjny oparty na jej płynnym kursie. Te dwa i pół roku, w ciągu których Nowoczesna chciałaby „przygotować polską gospodarkę”, to tak naprawdę minimalny czas, jaki powinniśmy poświęcić na sporządzenie solidnych analiz, które odpowiedziałyby wreszcie na pytanie, kiedy, w jakich i na jakich warunkach przyjąć wspólną walutę.

Polska a Słowacja – studium porównawcze

Słabość polskiej waluty jest obecnie jednym z najważniejszych motorów rozwoju Polski. Złoty jest bowiem jedną z najbardziej niedoszacowanych walut w Europie. Według szacunków MFW w tym roku nominalne PKB per capita wyniesie w Polsce ponad 15 tysięcy dolarów, tymczasem według parytetu siły nabywczej (PSN) to prawie 33,5 tysiąca dolarów. To różnica gigantyczna, ponad dwukrotna – według PKB nominalnego jesteśmy na poziomie bogatszych krajów Ameryki Południowej, ale licząc według PSN – na poziomie krajów rozwiniętych. Dzięki temu nasze produkty są tanie dla odbiorców zewnętrznych, ale w kraju obywatele są stosunkowo zamożni. To napędza eksport i inwestycje zagraniczne, a przy tym sprzyja systematycznemu i odczuwalnemu podnoszeniu standardu życia. Oczywiście, słabość naszej waluty odczuwamy w portfelach, gdy tylko wyjeżdżamy na zachód od Odry. Ale chyba lepiej nieco biedować przez dwa tygodnie urlopu, a przez pozostałą część roku żyć na przyzwoitym poziomie niż na odwrót?

Chyba lepiej nieco biedować przez dwa tygodnie urlopu, a przez pozostałą część roku żyć na przyzwoitym poziomie niż na odwrót?

Wprowadzenie euro już teraz pozbawiłoby nas tego motoru rozwoju. Po prostu, towary i usługi w naszym kraju stałyby się droższe – i nie chodzi tu nawet o konsumentów, bo ci, mając w rękach droższą walutę, pewnie nawet by tego specjalnie nie odczuli, lecz o nabywców naszego eksportu i inwestorów zagranicznych. Warto przy tym spojrzeć, jak zmieniał się poziom cen (comparative price level) w Polsce i na Słowacji. W 2006 roku ceny w Polsce wynosiły 61 procent średnich cen w UE, a na Słowacji 57,5 procent. Gdy Słowacja weszła do ERM2, ceny zaczęły szybko rosnąć – w 2008 roku wynosiły już 69 procent średniej unijnej, a w 2009 roku, gdy Słowacja przyjęła euro, wzrosły do szczytowego poziomu 72,5 procent unijnej średniej. Potem były już względnie stabilne – w 2017 roku utrzymywały się na poziomie 70 procent. A w Polsce? Zaledwie 57 procent! Z kraju droższego niż Słowacja staliśmy się zatem krajem znacznie tańszym. A na tym poziomie rozwoju, na którym znajdują się oba kraje, sprzyja to bardziej naszej konkurencyjności.

Zachowanie przez Polskę własnej waluty sprawiło więc, że jej niski kurs wciąż jest jednym z czynników sprzyjających konwergencji, czyli doganiania poziomu rozwoju średniej UE. Słowacja pozbawiła się tego instrumentu, przyjmując euro, przez co jej konwergencja znacznie wyhamowała.

Europa sama się oszukuje

W 2009 roku Polska według PKB per capita liczonego parytetem siły nabywczej była na poziomie 59 procent średniej UE, tymczasem Słowacja – 71 procent. Słowacy byli więc bardziej rozwinięci od nas, aż o 12 puntów procentowych. W 2017 roku Polska osiągnęła poziom 70 procent średniej UE, a Słowacja 76 procent. Od czasu wejścia Słowacji do eurostrefy Polska nadgoniła więc europejski poziom rozwoju o 11 punktów procentowych, a Słowacja jedynie o 5 punktów procentowych. Od 2009 roku konwergencja w Polsce zachodzi więc ponad dwukrotnie szybciej niż u naszych południowych sąsiadów.

Słowacja nie jest odosobnionym przypadkiem – wybrałem ją dlatego, że pod względem ekonomicznym i społecznym jest krajem zdecydowanie najbliższym Polsce spośród członków strefy euro. Podobnie wyjdzie porównanie Polski i Słowenii. Gdy Słowenia przyjmowała euro w roku 2007, była na poziomie rozwoju 87 procent średniej UE, a my – 53 procent. W 2017 roku Słowenia osiągnęła poziom 85 procent – straciła więc 2 punkty procentowe do średniej, a my w tym czasie zyskaliśmy 17 punktów.

Euro a polityka społeczna

Z lewicowego punktu widzenia istotny jest jeszcze jeden aspekt – nie tylko sama kwestia możliwości kreowania wzrostu PKB, ale też prowadzenia ambitnej polityki społecznej. Przyjęcie euro zdecydowanie ograniczy bowiem pole manewru w zakresie progresywnej polityki podatkowej czy redystrybucyjnej. Konstrukcja strefy euro (gdzie prym wiodą niezwykle konkurencyjne gospodarki, z Holandią i Niemcami na czele, a twarde kryteria z Maastricht zawężają możliwości polityki fiskalnej) sprawia, że najbardziej skuteczną polityką konkurencji gospodarczej jest polityka liberalna.

Ambitna polityka społeczna wymaga tymczasem dużych wpływów budżetowych, które pochodzą z podatków, najlepiej dochodowych, gdyż te ograniczają nierówności. Wysokie podatki dochodowe zwiększają jednak koszty pracy lub ograniczają zwrot z inwestycji (to w przypadku podatku od przedsiębiorstw). A to znaczy: zmniejszają konkurencyjność. Kraj, który emituje własną walutę, może względnie bezpiecznie prowadzić ambitną politykę społeczną, gdyż ma bezpiecznik w postaci płynnego kursu. Gdy coś pójdzie nie tak, reformy się nie sprawdzą, co przecież się zdarza nawet najlepszym, a kraj wpadnie w kłopoty gospodarcze, kurs jego waluty spadnie, a tym samym jego konkurencyjność automatycznie wzrośnie, co zniweluje negatywne efekty wstrząsu.

Władza niewybrana. Czy euro jest demokratyczne?

W warunkach strefy euro politycy mają związane ręce, gdyż konkurencyjność determinuje w zasadzie wyłącznie relacja kosztów pracy do produktywności. Jedynym instrumentem odzyskania konkurencyjności danego kraju, gdy ten wpadnie w tarapaty gospodarcze, jest ograniczanie kosztów pracy (np. poprzez obniżkę płac w budżetówce oraz podatków i składek, a więc automatycznie też świadczeń socjalnych). Ewentualnie może to być skokowy wzrost produktywności, tylko że to jest piekielnie trudne i wymaga czasu. W tym sensie polityka austerity narzucona Grecji nie była diabelskim planem złych eurokratów, tylko logiczną konsekwencją obecnej struktury strefy euro, w której drastyczna obniżka kosztów pracy (tzw. dewaluacja wewnętrzna) jest najszybszą drogą do odzyskania konkurencyjności. Tylko że prowadzi też przy okazji do załamania PKB i zubożenia całych grup społecznych.

W warunkach strefy euro jedynym instrumentem odzyskania konkurencyjności kraju jest ograniczanie kosztów pracy.

To, jak konstrukcja strefy euro wpływa na kraje prowadzące aktywną politykę społeczną, najlepiej widać na przykładzie Finlandii i Francji. Oba kraje zdecydowanie przodują w UE w wydatkach budżetowych – w Finlandii stanowią one 54 procent PKB, a we Francji 56,5 procent (średnia unijna to 46 procent). W obu krajach ostatnie lata to prawdziwa droga przez mękę. W 2008 roku Finlandia była na poziomie rozwoju 121 procent średniej UE – obecnie to już tylko 109 procent. We Francji ten spadek w suchych liczbach wygląda mniej znacząco – ze 108 do 104 procent – za to jej ulice pogrążone są w zamieszkach wywołanych gniewem społecznym. Z drugiej strony nic dziwnego, że kolejne dwa kraje z bardzo dużymi wydatkami publicznymi, czyli Szwecja i Dania, wcale nie palą się do wejścia do strefy euro. Dania co prawda jest w ERM2, jednak tkwi tam już od kilkunastu lat (a przecież do przyjęcia wspólnej waluty wystarczą dwa).

Jeśli nie teraz, to kiedy?

Kiedy zatem Polska powinna przyjąć euro, patrząc z lewicowego punktu widzenia? Wówczas, gdy spełnione zostaną dwa warunki. Po pierwsze, Polska powinna stać się na tyle zamożna, by wzrost wartości naszej waluty (a do tego się sprowadza przyjęcie euro) był w interesie Polek i Polaków, a szybki proces konwergencji przestał być jednym z głównych celów modernizacyjnych. Czy będzie to wtedy, gdy osiągniemy poziom 85 procent średniej UE – czy 100 procent, to już materiał na solidne analizy najtęższych ekonomicznych głów nad Wisłą.

Porządek w strefie euro. Rozmowa Maurizio Ferrery z Clausem Offe

Po drugie, UE powinna wprowadzić powszechne standardy socjalne, by związać ręce tym krajom eurostrefy, które będą chciały zwiększać konkurencyjność przez cięcia społeczne. Przyjęcie przez Polskę euro na obecnym poziomie rozwoju i przy aktualnej konstrukcji wspólnej waluty przyniosłoby nam zdecydowanie więcej szkód niż pożytku.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij