Unia Europejska

PiS do Unii: Chcecie praworządności? To my strzelimy Polsce w łeb

Polska i Węgry zapowiedziały zawetowanie unijnego budżetu na lata 2021–2027 i Funduszu Odbudowy po koronawirusie, żeby zablokować mechanizm „pieniądze za praworządność”. Czytelniczkom i czytelnikom pozostawiam do samodzielnej oceny fakt, czy odpowiedzialny rząd w czasie pandemii i kryzysu gospodarczego powinien lekką ręką na szali stawiać środki o wartości 4,5 proc. polskiego PKB. Komentarz europejski Adama Traczyka.

Na lipcowym szczycie Unii Europejskiej ustalono zręby kolejnych wieloletnich ram finansowych i zapowiedziano wprowadzenie mechanizmu łączącego wypłatę unijnych funduszy z przestrzeganiem zasad praworządności. Premier Mateusz Morawiecki mówił wówczas o użyciu weta: „Jego właściwy sens brzmi następująco: Drodzy państwo, jeśli nie osiągniemy akceptowalnego porozumienia, to my sobie strzelimy w łeb”.

Czyżby dziś, na naszych oczach rząd ładował broń, aby w kolejnym kroku przyłożyć ją Polsce do skroni i pociągnąć za spust?

Stan gry na dziś: Polska i Węgry przegrywają 25:2

Zacznijmy od tego, o co ten zgiełk. Co bardziej radykalni politycy obozu Zjednoczonej Prawicy i ich medialni klakierzy głoszą, że toczy się walka o polską suwerenność, o niepodległość, o obronę godności Europy przed lewicowo-liberalną ideologią. W rzeczywistości zaś w treści rozporządzenia chodzi przede wszystkim o ochronę budżetu Unii przed ryzykiem naruszenia zasad praworządności.

Jego ostrze, tzn. rozporządzenia, jest więc głównie skierowane przeciwko malwersantom, a to przede wszystkim troska nie Polski, lecz Viktora Orbána, którego rodzina i przyjaciele dzięki funduszom europejskim zbili majątki. W przyszłości rozporządzenie może być batem temperującym autorytarne zapędy Jarosławów Kaczyńskich i Zbigniewów Ziobrów tego świata.

O uruchomieniu całego mechanizmu ma decydować Komisja Europejska, jednak ostateczna decyzja o wstrzymaniu wypłaty funduszy ma należeć do Rady UE, czyli państw członkowskich.

A co naprawdę wydarzyło się w poniedziałek 16 listopada? Wbrew chwytliwym nagłówkom ani Polska nie zawetowała jeszcze (?) unijnego budżetu, ani też nie przyjęto mechanizmu „pieniądze za praworządność”. Obradował natomiast COREPER, czyli Komitet Stałych Przedstawicieli, innymi słowy: ambasadorów państw członkowskich przy UE. Nie podejmuje on wiążących decyzji, bo te zapadają na Radzie Unii Europejskiej. Wyniki głosowań w Komitecie, których celem jest wysondowanie nastrojów przed podjęciem ostatecznych decyzji, dają nam jednak pogląd, jak wygląda aktualny układ sił w Unii Europejskiej. I nie wygląda on dla rządu PiS zbyt dobrze – 25:2.

Jak ogłosił jeden z rzeczników niemieckiej prezydencji, za powiązaniem funduszy z praworządnością opowiedziała się wymagana, tzn. kwalifikowana większość, czyli przynajmniej 15 państw. Co jednak ważniejsze, wobec przyjęcia budżetu oraz rozporządzenia o unijnych zasobach własnych (niezbędnego, by powstał covidowy Fundusz Odbudowy) obiekcje zgłosiły tylko dwa państwa – Polska i Węgry.

Europejskie miliardy wygrały z prawicową ideologią

Choć zatem nie wiemy dokładnie, ile państw wsparło mechanizm praworządnościowy, to wiemy, że podczas gdy Warszawa i Budapeszt nie składają broni, nikt inny nie ma zamiaru umierać za blokowanie mechanizmu. Polak, Węgier, dwa bratanki, idą więc na zwarcie z całą Unią Europejską.

Komu zaszkodzi prowizoryczny budżet?

A przecież tuż po lipcowym szczycie nastroje były zupełnie inne. Politycy PiS z Jarosławem Kaczyńskim na czele mówili o wielkim sukcesie. Sam prezes nie mógł się nachwalić Mateusza Morawieckiego, twierdząc, że uzyskał „najwięcej, jak było można”.

Pewny siebie premier, podpierając się autorytetem Viktora Orbána, utrzymywał zaś, że bez zgody Polski żadnego mechanizmu dotyczącego praworządności nie będzie. Dziś okazuje się, że jedynym orężem, jaki pozostał Polsce i Węgrom, jest polityczny szantaż i groźba zawetowania unijnego budżetu na najbliższe siedem lat.

Ale chwila, chwila – wtrącają politycy PiS i rządowi doradcy – przecież jeśli nowe ramy finansowe nie zostaną uchwalone, obowiązywać będzie prowizorium na bazie istniejącego budżetu. A ten jest dla Polski korzystny! Nie ma się więc czego obawiać, bo to inni są na musiku, to inni muszą się ugiąć – szczególnie że bardziej potrzebują europejskich środków z Funduszu Odbudowy niż Polska. My mamy mocne karty, inni tylko blefują, więc bez obawy możemy powiedzieć „sprawdzam”. Problem w tym, że gdy rzeczywiście trzeba będzie położyć karty na stole, może okazać się, że rząd ma na ręku tylko kilka blotek.

Owszem, gdyby nie udało się uchwalić nowych ram finansowych na czas, to przedłużone zostałyby obecne maksymalne pułapy wydatków UE, a państwa członkowskie dalej przelewałyby fundusze do wspólnego budżetu. Tyle że taki budżet istniałby w dużej mierze teoretycznie. Bez wieloletnich ram finansowych brakowałoby bowiem podstawy prawnej do przyjęcia budżetu rocznego i tym samym wypłaty środków na większość unijnych programów. Spać spokojnie mogliby tylko rolnicy i unijni urzędnicy, dla których środki są zabezpieczane z wyprzedzeniem.

A co z covidowym Funduszem Odbudowy?

Czytelniczkom i czytelnikom pozostawiam do samodzielnej oceny fakt, czy odpowiedzialny rząd w czasie pandemii i kryzysu gospodarczego powinien lekką ręką na szali stawiać środki o wartości 4,5 proc. polskiego PKB.

Można sobie bowiem wyobrazić sytuację, w której impas będzie się przedłużał. Pozostałe państwa UE mogą uznać, że nie ma co się oglądać na Polskę, i zdecydują o ustanowieniu funduszu odrębną umową międzynarodową poza ramami traktatowymi lub w formule „strefa euro+”. Wymagałoby to oczywiście pewnej gimnastyki prawnej, ale wówczas Polska nie tylko obeszłaby się smakiem w sprawie dodatkowych 27 miliardów euro, ale także sprowokowała realizację scenariusza, którego rządzący rzekomo się obawiają, czyli powstania tzw. Unii dwóch prędkości.

Co więcej, nawet jeśli polski rząd zawetuje budżet, to samo rozporządzenie o powiązaniu funduszu z praworządnością i tak może wejść w życie, bo do jego przyjęcia wcale nie potrzeba jednomyślności. Na razie prezydencja niemiecka traktuje to jako elementy jednego pakietu budżetowego, ale w przypadku formalnego weta może się to zmienić. W takiej sytuacji rząd ani nie zachowa cnoty, ani nie zarobi rubelka, bo powiązanie jednego z drugim zacznie obowiązywać już od 1 stycznia i obejmie także prowizorium budżetowe.

Oczywiście, pat w sprawie budżetu nie trwałby wiecznie. W końcu znalazłoby się jakieś kompromisowe rozwiązanie. Rzecz w tym, że ewentualne weto mogłoby zostać przez niektóre stolice odczytane jako zaproszenie do całkowitej renegocjacji wyników lipcowego szczytu. Bo przecież dopóki wszystko nie jest dogadane, to nic nie jest dogadane.

Skoro Polska i Węgry chcą zmiany zapisów o praworządności, to dlaczego Holandia nie miałaby zechcieć pomajstrować choćby przy algorytmach funduszy strukturalnych? W końcu tamtejsi wyborcy od dłuższego czasu krzywo patrzą na fakt, że „muszą finansować” wschodnioeuropejskich autokratów. Sam premier królestwa Niderlandów Mark Rutte w trakcie jednej z debat parlamentarnych fantazjował już o odtworzeniu UE bez Polski i Węgier.

Uniknąć polexitu

Jak na razie jednak do weta nie doszło. Jakie są zatem wyjścia awaryjne?

Obecny kompromis – wypracowany z udziałem Parlamentu Europejskiego, który musi zatwierdzić budżet – może zostać opatrzony deklaracjami „precyzującymi” mechanizm praworządności. Takie rozwiązanie Morawiecki i Orbán mogliby przedstawić u siebie w kraju jako sukces. Jednak o ile premier Węgier samodzielnie uzna, czy dodatkowe zapisy są dla niego satysfakcjonujące, o tyle już szef polskiego rządu będzie na łasce Zbigniewa Ziobry.

Zbigniew Ziobro i punkt nie-rządności

Inną możliwością, choć mniej prawdopodobną, jest złagodzenie treści rozporządzenia. Tu sprzeciw może z kolei zgłosić Parlament Europejski, a także część europejskich stolic, które nie życzą sobie osłabiania i tak już rozwodnionego mechanizmu.

Niemniej porozumienie ciągle jest możliwe. Ba! Jest wciąż najbardziej prawdopodobnym scenariuszem. Groźba weta, dopóki się rzeczywiście nie zmaterializuje, pozostaje taktyką negocjacyjną. Nawet jeśli ryzykowną i ostrą, to mieszczącą się w dyplomatycznych ramach funkcjonowania Unii.

Jednocześnie nie sposób oprzeć się wrażeniu, że polski rząd coraz bardziej przypomina postać Nicka graną w Łowcy jeleni przez Christophera Walkena. Choć miał on perspektywę na powrót do domu z ogarniętego chaosem Wietnamu, w ostatniej grze rosyjskiej ruletki ogarnięty szaleństwem oddał śmiertelny strzał we własną głowę. Oby polski rząd nie przegapił momentu, kiedy należy odłożyć pistolet.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Adam Traczyk
Adam Traczyk
Dyrektor More in Common Polska
Dyrektor More in Common Polska, dawniej współzałożyciel think-tanku Global.Lab. Absolwent Instytutu Stosunków Międzynarodowych UW. Studiował także nauki polityczne na Uniwersytecie Fryderyka Wilhelma w Bonn oraz studia latynoamerykańskie i północnoamerykańskie na Freie Universität w Berlinie.
Zamknij