Gospodarka

Ikonowicz: Bajka o klasie średniej, prawda o rozwarstwieniu

Zastąpienie klasy pracującej mglistym pojęciem klasy średniej jest potrzebne do zakamuflowania gwałtownie rosnących nierówności i najważniejszego w kapitalizmie konfliktu: między pracą a kapitałem.

Stratyfikacja społeczna opisuje hierarchię społecznych pozycji lub kategorii. Można je określić mianem klas, warstw, kategorii społeczno-zawodowych albo segmentów. Warstwy te muszą charakteryzować się odrębnością ze względu na rozmaite kryteria, z reguły mające charakter ekonomiczny, polityczny i społeczny, a socjologia analizuje zachodzące między nimi relacje władzy i podporządkowania.

Większość decyzji podejmuje klasa wyższa – to ona rządzi, choć czyni to dyskretnie. Zawsze kiedy jej interesy są w jakiś sposób zagrożone, klasa ta stroi się w piórka klasy średniej, która, przynajmniej oficjalnie, jest „przewodnią siłą narodu”. Z oczywistych względów klasa wyższa nie cieszy się sympatią, więc ten socjotechniczny zabieg chowania się za klasą średnią jest bardzo zręczny i wręcz niezbędny do utrzymania status quo.

O byciu klasą wyższą decyduje stosunek do kapitału. Rządzą jego właściciele i kadra zarządzająca w ich imieniu państwem i gospodarką. Jej interes jest zespolony z interesem właścicieli kapitału, a lojalność wobec nich zapewniają wysokie zarobki. Aby zapobiec ewentualnym buntom i sprzeciwom wobec niesprawiedliwego podziału dochodów i bogactwa, klasa wyższa wytwarza mitologię powszechnego dobrobytu.

Ikonowicz: Świat na opak

Przejawem tej mitologii w praktyce rządzenia jest pojęcie klasy średniej, której względna zamożność ma legitymizować dominację klasy wyższej i dowodzić jej słuszności. Szczególną cechą klasy średniej jako pojęcia czysto ideologicznego jest fakt, że do dziś nie ma ona jednej, ścisłej definicji. Kryteria przynależności do klasy średniej są niejasne, płynne, różne w różnych badaniach, opracowaniach, sondażach. Często opierają się wręcz na deklaracjach samych badanych.

Liczba osób uważających się za klasę średnią rośnie w zawrotnym tempie. Gdy w lutym 2020 roku CBOS zapytał ludzi o „określenie swojej pozycji w hierarchii społecznej”, 46 proc. respondentów zadeklarowało przynależność do „klasy średniej właściwej”. Dochód per capita wśród osób samo identyfikujących się z klasą średnią mieścił się najczęściej w przedziale od 2 do 3 tysięcy złotych. W 2021 roku Instytut Badawczy Ariadna przeprowadził badanie, z którego wynika, że za klasę średnią uważa się nieco mniej, bo 35 proc. Polek i Polaków. Są też najnowsze badania, według których taką przynależność klasową deklaruje aż 77 proc. ankietowanych.

W raporcie z września 2019 roku Polski Instytut Ekonomiczny szacuje liczebność klasy średniej w Polsce tylko na podstawie kryterium dochodowego, jakim jest przedział między 67 a 200 proc. mediany dochodu rozporządzalnego netto przeważonego przez liczbę członków gospodarstwa domowego. Przy takich założeniach klasa średnia w Polsce liczy sobie 11–12 mln i zawiera w sobie 54 proc. osób w wieku 24–64 lat.

Kto w Polsce jest klasą średnią? Wyjaśniamy

Według Instytutu Badań nad Gospodarką rynkową kluczowym kryterium przynależności do niej jest odgrywanie ważnej roli w gospodarce – tworzenie miejsc pracy, kreowanie zmian na rynku, np. przez wyznaczanie wzorców konsumpcyjnych, gromadzenie oszczędności, a także tworzenie popytu na dobra z tzw. wyższej półki. Istotne jest także aktywne uczestnictwo w życiu społecznym, lansowanie wzorców zachowań społecznych, kształtowanie opinii publicznej, działalność artystyczna, wpływ na legislację itd. Zgodnie z tymi kryteriami w Polsce żyje około miliona osób, które możemy zaliczyć do tzw. klasy średniej.

Jak to pogodzić z deklaracjami, według których za klasę średnią uważa się ponad 50, a może nawet 70 proc. ankietowanych? Skąd ten rozrzut? I czy wobec tak rozbieżnych kryteriów pojęcie klasy średniej jest w ogóle użyteczne? Czy jest ona może tylko czymś w rodzaju fetyszu, propagandowego hasła wspierającego urzędowy optymizm klasy wyższej?

Paradoksalnie, definicja Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową jest najbliższa lewicowemu, marksowskiemu pojmowaniu podziału klasowego, który opiera się na stosunku do środków produkcji – jedni są ich właścicielami, a pozostali u tych pierwszych pracują.

Pojęcie klasy średniej to ideologiczny fundament współczesnego kapitalizmu. Służy do kamuflowania istotnych podziałów klasowych i klasowych konfliktów interesów i wynikającego z nich rosnącego prawie wszędzie rozwarstwienia. Im więcej osób przypiszemy do klasy średniej, tym bardziej optymistyczny zobaczymy obraz społeczeństwa. Bo nawet jeśli dzisiejszy wizerunek klasy średniej to już nie dom za miastem, dwa samochody w garażu i utrzymywanie się z jednego wysokiego dochodu, jak w amerykańskim marzeniu, to wciąż osoby należące do klasy średniej mogą mówić o życiowym sukcesie i względnej stabilizacji. Takie podejście niewątpliwie jest korzystne dla władzy i dla całego systemu wyzysku i dominacji, w którym przyszło nam żyć. Bo skoro zdecydowana większość nie ma na co narzekać, to bunt staje się niemożliwy nawet do pomyślenia. Nie sposób buntować się przeciw sukcesowi.

Dekonstrukcja tej propagandowej idylli nie jest zatem zajęciem czysto teoretycznym, ale otwiera drogę do rzetelnej analizy społecznego podziału pracy i dochodu narodowego.

Jednym z głównych tematów debaty publicznej są ostatnio rosnące w zastraszającym tempie raty kredytów hipotecznych. Mówi się przy okazji, że ten wzrost (nierzadko dwukrotny) uderza w klasę średnią. To ciekawe, bo dostęp do kredytów hipotecznych ma jakieś 10–12 proc. społeczeństwa – takie dane podał niedawno w radiu Tok FM Mirosław Barszcz, były wiceminister finansów, który w rządzie Donalda Tuska zajmował się mieszkalnictwem. Odkąd za sprawą bańki spekulacyjnej mieszkania stały się dobrem luksusowym oraz instrumentem finansowym, są za drogie nawet dla części owych górnych 10 proc. najlepiej sytuowanych obywateli.

Mieszkanie prawem? Niechby i towarem, byle nie spekulacyjnym

Kredyt hipoteczny jest w Polsce jedyną drogą do własnego mieszkania. Jakieś 90 proc. obywateli ma więc drogę do mieszkania zamkniętą, rynek najmu jest słaby, a najem jeszcze droższy niż raty hipoteczne. Czy zatem nie jest bliższe prawdy uznawanie za klasę średnią tylko tej części społeczeństwa, która w ogóle może jakoś zaspokoić swoje potrzeby mieszkaniowe?

Nie upieram się. Nie chodzi mi o zbudowanie nowej, tym razem „słusznej” definicji klasy średniej. Trzeba jednak mieć świadomość, że to pojęcie jest na tyle niejednoznaczne, że niczego właściwie nie tłumaczy. Jest raczej generatorem dobrego samopoczucia niż kluczem do zrozumienia zagadnień społecznych.

Mimo znaczących jak na potransformacyjną Polskę transferów socjalnych rozwarstwienie w naszym kraju rośnie i już jest najwyższe w Unii Europejskiej. Wprawdzie współczynnik Giniego wynosi oficjalnie 0,28 i sytuowałby nas na poziomie Danii, jednak na Zachodzie mierzy się go w oparciu o dane administracyjne, a u nas wyznaczany jest na podstawie ankiet, w których zwykle bogaci zaniżają swoje dochody, a biedni zawyżają. Są też badania, które próbują porównywać dane ankietowe z danymi podatkowymi. Po takiej korekcie z badań wynika, że współczynnik Giniego w Polsce wynosi znacznie więcej: nie 0,28, ale 0,38.

Właśnie ukazał się World Inequality Report 2022, dokument prezentujący wyniki badań nad stanem nierówności ekonomicznych na świecie. Przygotowuje go zespół World Inequality Lab, w skład którego wchodzą tacy ekonomiści jak Thomas Piketty, Emmanuel Saez oraz Gabriel Zucman, którzy zasłynęli badaniem nierówności na świecie. Według zespołu stworzonego przez Thomasa Piketty’ego 10 proc. polskiego społeczeństwa przejmuje niemal 40 proc. dochodu narodowego.

Równiej już było. Nierówności w Polsce znów gwałtownie rosną

Jeszcze większe jest rozwarstwienie majątkowe. Jedna dziesiąta najbogatszych Polaków odpowiada za 60 proc. wartości całego majątku posiadanego przez nas wszystkich. Średni majątek dolnych 50 proc. społeczeństwa to majątek o wartości -700 euro (w ujęciu według parytetu siły nabywczej). Oznacza to, że pół Polski ma więcej długów niż majątku. Podobna sytuacja występuje jedynie w czterech innych krajach uwzględnionych w raporcie: Brazylii, Chile, Meksyku i RPA. Przy czym jedynie w tym ostatnim kraju sytuacja jest gorsza niż w Polsce. Lepiej od nas pod tym względem wypadają np. Indie i Nigeria.

Jeżeli przynależność do klasy średniej oznacza „radzimy sobie”, to w świetle danych o rozwarstwieniu radzi sobie o wiele mniejsza część społeczeństwa, niż przypuszczaliśmy.

Jednym z kryteriów sukcesu mierzonego poczuciem bezpieczeństwa jest posiadanie oszczędności. Wobec nieistnienia w Polsce systemu państwa socjalnego tylko oszczędności mogą zapewnić nam elementarny spokój, brak lęku o bliższą i dalszą przyszłość. Z danych Ministerstwa Finansów wynika, że oszczędności większe niż 20 tys. zł ma zaledwie 17,8 proc. Polaków. Jeżeli dodamy do tego, że połowa ma więcej długów niż oszczędności, otrzymamy obraz społeczeństwa pozbawionego jakiegokolwiek zabezpieczenia na czarną godzinę. A czarna godzina powraca ostatnio dość często: a to utrata pracy lub części dochodów z powodu pandemii, a to nagły wzrost kosztów utrzymania wynikający z inflacji, a to gwałtownie rosnące raty kredytu mieszkaniowego.

Podział na klasę wyższą, średnią i niższą niczego nie wnosi do naszej wiedzy o społeczeństwie. Raczej zaciemnia tylko obraz. Z dyskursu publicznego zniknęła za to klasa robotnicza, dziś częściej nazywana klasą pracującą. Mamy wprawdzie w Polsce wciąż 5 milionów robotników fabrycznych, ale w mediach słyszą o sobie, że nie istnieją.

Kiedy w latach 70. robotnicy niemieccy zarabiali dość dużo, by sporo oszczędzać, a nawet inwestować nadwyżki na rynku kapitałowym, zaczynali się identyfikować z klasą średnią. W tym sensie, że ich dochody pochodziły nie tylko z pracy, ale i z pracy cudzej – poprzez mechanizm rynków kapitałowych. Dziś górnicy w KWK Bogdanka w swej masie też uważają się za klasę średnią, bo w otoczeniu biednego lubelskiego regionu wyróżniają ich stosunkowo wysokie zarobki. Nie znam jednak przypadku, aby inwestowali w papiery wartościowe czy grali na giełdzie. Zarabiają dzięki własnej wytężonej pracy fizycznej.

Miliarderzy się bogacą, reszta biednieje. Czas na podatek majątkowy?

Zastąpienie klasy pracującej mglistym pojęciem klasy średniej jest potrzebne do zakamuflowania najważniejszego w kapitalizmie konfliktu: między pracą a kapitałem. Kiedy KWK Bogdanka weszła na giełdę, pracownikom obcięto różne premie w postaci np. czternastej pensji wypłacanej z zysku kopalni – takie bonusy poszły do kieszeni udziałowców. Tu zaznaczył się zasadniczy konflikt interesów między rentierami, dla których „pracują pieniądze”, i robotnikami, którzy własnym wysiłkiem pracują na zyski rentierów.

Rozwarstwienie bierze się z wyzysku. Właściciele kapitału zagarniają lwią część dochodu wypracowanego przez ludzi pracy. Płaca ma wystarczyć pracownikowi na utrzymanie, a jej wysokość nie ma praktycznie związku z wypracowanym zyskiem. Płaci się tyle, ile wynika z rynkowego układu sił między pracodawcami i dostępną „siłą roboczą” – czyli najmniej, jak można.

Są branże i zawody, w których płaca wynosi o wiele więcej, niż trzeba na „odtworzenie siły roboczej”. Nie oznacza to jednak, że wyzysk siły roboczej jest tam mniejszy. Przeciwnie: zysk wypracowany np. przez informatyków bywa tak duży, że stosunkowo wysokie wypłaty i tak stanowią mikroskopijną część osiągniętego dzięki ich pracy dochodu. Zdarza się więc, że osoby dobrze zarabiające są obiektem szczególnie wielkiego wyzysku, bo dają o wiele więcej, niż otrzymują w zamian.

Ikonowicz: Bogaty kraj biednych ludzi

Masowa kultura, media i reklamy sprowadzają ludzi pracy do roli biernych konsumentów realizujących wyłącznie własny egoistyczny interes w ramach wyścigu wszystkich ze wszystkimi. W rezultacie znikają jedno po drugim prawa pracownicze i regulacje rynku pracy. W wyobraźni zbiorowej nie istnieje bowiem taki podmiot jak świat pracy: – zastąpiła go konsumująca klasa średnia. Kto nie łapie się do klasy średniej, ten się wstydzi, bo okazał się nie dość pracowity i zaradny. Ten brak zbiorowej identyfikacji skutkuje brakiem solidarności i obezwładnieniem ludzi pracy, którzy godzą się na twarde warunki stawiane przez kapitał. Umowy śmieciowe, wydłużony czas pracy, niskie pensje, złe traktowanie.

Ideał równości został obśmiany jako przeciwskuteczny. Uznano, że równość oznacza bierność, brak inicjatywy i kreatywności. Ideał harmonii społecznej opartej na współdziałaniu ustąpił miejsca wyścigowi, dążeniu do maksymalizacji zysku i chciwości wyniesionej na sztandary. Jednak rezultat tego mechanizmu mógł być tylko jeden: rosnąca przepaść między malejącą „elitą” a całą resztą. „Klasa średnia” to humbug wymyślony po to, żeby ten stan rzeczy zamaskować.

Dążenie do sprawiedliwości i równości zastąpiono prostym kryterium użyteczności: użyteczni są ci, którzy wygrywają w wyścigu. Bogaci są solą ziemi, a biedni, cóż… raczej zbędni.

Na początek poświęcimy najbiedniejszych

Dlatego stosunkowo rzadko kwestionuje się astronomiczne zarobki elity menedżerskiej czy apanaże członków rad nadzorczych – ale skromne zasiłki na dzieci to już w dyskursie publicznym „patologia”. Przy czym żyjąca z naszej ciężkiej pracy klasa próżniacza stara się nam zaszczepić kult pracy, zwany też dosadniej „kultem zapierdolu”.

To właśnie ta ciężka praca bez końca (ponad 1900 godzin rocznie; dłużej od nas pracują w Europie tylko Grecy) doprowadziła do potrojenia dochodu narodowego w okresie transformacji. Jednocześnie od 1990 roku nastąpił spektakularny wzrost nierówności. Trudno się zatem oprzeć wrażeniu, że bogacąca się elita zachęca nas do wzmożonego wysiłku niczym woźnica swojego konia.

Kiedy okazało się, że na Polskim Ładzie stracą trochę osoby zarabiające powyżej 10 tys. zł miesięcznie, zagrzmiały media, że oto państwo pakuje rękę do kieszeni świętej klasy średniej. A jak wynika z danych GUS, takie zarobki osiąga zaledwie 6–8 proc. Polaków. W ten sposób używa się klasy średniej jako parawanu dla obrony interesów klasy wyższej. Chodzi o to, by ludzie stosunkowo niezamożni utożsamili się z tymi, którzy często ich kosztem opływają w dostatki. Stąd powszechny sprzeciw wobec redystrybucji budżetowej, która przeważnie byłaby korzystna dla tych, którzy przeciwko niej protestują. Wpaja im się jednak fałszywą świadomość klasową i na użytek sporu o podatki stają się oni częścią kręgu „ludzi sukcesu”.

Bezzębny Polski Ład. Ostatnia szansa na sprawiedliwe podatki w Polsce przepadła?

Jednym z bardzo ważnych wyznaczników pozycji społecznej, obok stosunku do środków produkcji, jest mieszkanie. Konieczność wynajmowania mieszkania na wolnym rynku czyni z osób o stosunkowo wysokich dochodach osoby niezamożne. Jeżeli małżeństwo, w którym oboje pracują, musi przeznaczyć połowę wspólnych dochodów na wynajem i utrzymanie mieszkania, to żyje de facto z tylko jednej pensji. Zwykle jest to bardzo trudne, szczególnie kiedy ma się dzieci. Tymczasem wyznaczając granicę klasy średniej, Polski Instytut Ekonomiczny nie uwzględnia dzieci jako członków gospodarstwo domowego.

Ojciec ekonomii klasycznej Adam Smith uważał, że płaca robocza powinna wystarczać na utrzymanie czteroosobowej rodziny. Fakt, że połowa Polaków ma ujemny majątek, czyli więcej długów niż oszczędności, świadczy, że nie wystarczają nawet dwie.

Wzrost kosztów utrzymania dotyka zwłaszcza te gospodarstwa domowe, które większość dochodów przeznaczają na zaspokojenie podstawowych potrzeb życiowych. Mieszkanie, jego ogrzanie, inne rachunki, żywność. Chodzi więc o niezamożną część społeczeństwa, bo właśnie żywność, energia i opał drożeją najszybciej, znacznie powyżej oficjalnego wskaźnika inflacji. Jednocześnie kryteria dochodowe uprawniające do korzystania z pomocy społecznej pozostają w tyle za owym wzrostem kosztów utrzymania.

Możemy zapierdalać 16 godzin dziennie, ale do wygrania jest co najwyżej nagroda pocieszenia

Na drugim biegunie są ci, którzy inwestują w nieruchomości. Ich wartość rośnie w rekordowym tempie, ostatnio także za sprawą prawie 4 milionów uchodźców z Ukrainy, którzy wytwarzają dodatkowy popyt na rynku mieszkaniowym. Czytając tytuły prasowe, można by ulec złudzeniu, że krąg osób zarabiających na spekulacji mieszkaniami jest szeroki, skoro jak głoszą media: „Polacy masowo wykupują mieszkania”.

Narysowany przez klasy posiadające i posłuszne im media sztuczny horyzont utrudnia ostre widzenie rzeczywistości. Kiedy biedacy pożyczali u lichwiarzy, żeby przeżyć do pierwszego, media o tym nie wspominały. Kiedy rosną raty kredytów dla górnych 10–12 proc. społeczeństwa, w mediach słychać powszechny lament, a państwo spieszy z pomocą. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że rządzący zlitowali się nad młodym małżeństwem, któremu najpierw niesłusznie udzielono kredytu, a potem rata jego dwukrotnie wzrosła, aż stanowiła ponad 60 proc. wydatków. Państwo dopłaci, żeby pomóc bankom, które za sprawą niewypłacalności kredytobiorców mogłyby stracić. Najlepszy dowód: przy udzielaniu pomocy dłużnikom hipotecznym nie będzie stosowane kryterium dochodowe. Jeżeli więc rata wzrośnie bogatemu, który tego specjalnie nie odczuje, jemu też państwo dopłaci.

Dopłacanie bogatym i skąpienie biednym, podobnie jak prywatyzacja zysków i uspołecznienie strat, to podstawowe mechanizmy narastającego rozwarstwienia.

Ikonowicz: W niewoli kłamstw

Jak fałszywy dyskurs dyktowany przez elity władzy i pieniądza zastąpić rzetelnym obrazem rzeczywistości? Nie wystarczy przedstawienie faktów, które zadają kłam urzędowemu optymizmowi. Żaden think tank, żadna najbardziej nawet błyskotliwa dysertacja naukowa nie zastąpią aktorów społecznych. Marks uważał, że klasa w sobie może stać się klasą dla siebie – czyli że pokrzywdzeni, wyzyskiwani, okradani z owoców swojej pracy ludzie uświadomią sobie swój wspólny zbiorowy los. Nieraz tak w historii bywało.

Zanim jednak ludzie ruszyli na barykady, na ulice czy do urn, ktoś musiał budować masę krytyczną świadomości zbiorowej, teorię zmiany, która wychodzi od zanegowania status quo. Jesteśmy na samym początku tej drogi. Próbujemy zanegować zastaną rzeczywistość. Mówimy, że król jest nagi. I czekamy na powszechny odzew. Na gromki śmiech tłumu.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Ikonowicz
Piotr Ikonowicz
Działacz społeczny, polityk
Działacz społeczny, polityk, dziennikarz, poseł na Sejm II i III kadencji. Przewodniczący Ruchu Sprawiedliwości Społecznej.
Zamknij