„Opowieść wigilijna” to podnosząca na duchu historia o tym, jak milionerów trzeba postraszyć traumatyczną śmiercią, by choć trochę podzielili się swoim bogactwem z innymi. Bardziej was wzrusza czy wkurza?
Opowiadanie Charlesa Dickensa, wydane po raz pierwszy w 1843 roku, już w pierwszym roku doczekało się trzynastu wydań i niemal od razu weszło do klasyki świątecznej popkultury. Do dziś powstały cztery pełnometrażowe ekranizacje filmowe (w tym dzieło przełomowe, Opowieść wigilijna Muppetów ze śmiertelnie poważnym Michaelem Caine’em w roli Ebenezera Scrooge’a), a także liczne adaptacje i nawiązania w serialach, powieściach, filmach animowanych, teatrze, operze i musicalach.
Polskie dzieci także dobrze znają Opowieść wigilijną i jej wzruszający morał – opowiadanie to lektura szkolna w ósmej klasie szkoły podstawowej. Czy jednak wiemy, z czego tak naprawdę się cieszymy?
Jak duch podwyższył pensję Boba Cratchita
Głównym bohaterem utworu jest Ebenezer Scrooge, „chciwy i stary grzesznik”, właściciel lichwiarskiej firmy pożyczkowej Scrooge i Marley, który po śmierci partnera w interesie, Jacoba Marleya, zajmuje się gromadzeniem bogactwa i nienawidzeniem biedoty już w pojedynkę.
Mężczyźnie, który przychodzi z kwestą na przytułki dla biednych, odpowiada, że bezdomni i biedni powinni umrzeć, „bo tym sposobem zmniejszą nadmiar ludności”. Pracownikowi, który podśpiewuje pod nosem, grozi zwolnieniem i ocenia, że tylko wariat może mieć dzieci i rodzinę, zarabiając tak mało jak jego podwładny.
Do czasu jednak. W noc wigilijną Scrooge’a odwiedzają duchy – najpierw sam Marley, ciągnący za sobą ciężki łańcuch win wykutych chciwością, bezwzględnością i brakiem współczucia za życia, a potem Duchy Przeszłych, Przyszłych i Obecnych Świąt. Scrooge, początkowo sceptyczny, a później przerażony wizją umierania w samotności, zapomnieniu i ludzkiej pogardzie, zmienia podejście do Bożego Narodzenia i do życia w ogóle. Dickens zapewnia, że po terapii szokowej z pomocą sił nadprzyrodzonych „Zmienił się zupełnie. Odtąd był tak dobrym przyjacielem, tak dobrym chlebodawcą, tak dobrym człowiekiem, jakimi bywali dobrzy ludzie za dobrych, starych czasów, w dobrym, starym kraju, w dobrym, starym mieście, na dobrym, starym świecie”.
czytaj także
Czytelnikowi ta przemiana unaoczniona jest w jeden, podstawowy sposób – Scrooge staje się ludzkim pracodawcą dla swojego ciemiężonego księgowego, Boba Cratchita, ojca małego, niepełnosprawnego Tima z polio i gruźlicą. W ostatniej scenie noweli klepie przerażonego podwładnego po ramieniu i dobrodusznie wykrzykuje: „Tak jest, Robercie, podwyższam ci pensję i wszelkich starań dołożę, aby postawić na nogi twoją rodzinę, upadającą z przepracowania. Rozpatrzymy tę sprawę dziś po południu, przy szklance gorącego grogu. A teraz, Robercie, rozpal porządny ogień na kominku i nie żałuj węgla!”.
Ostatecznie więc Ebenezer Scrooge zmienia zdanie co do tego, że biedni powinni umrzeć i zapobiec w ten sposób przeludnieniu. Może zacząć wrzucać monety do puszek kwestujących, a własnym biednym pracownikom – podwyższyć pensję i ufundować leczenie gruźlicy małego Tima.
Bądźcie królami w snach swoich
Nowela Dickensa jest produktem moralności wiktoriańskiej, zanurzonej w początkującym dziewiętnastowiecznym turbokapitalizmie i nieskompromitowanym jeszcze dyskursie o sukcesie, self-made manach i osobistej drodze do bogactwa. Doskonałym, dojrzałym produktem półwiecza tej drogi jest książka The Empire of Business szkockiego finansisty, przemysłowca i filantropa Andrew Carnegie – pół poradnik, pół zapis drogi autora do kariery i bogactwa. W 1902 roku, gdy ukazało się amerykańskie wydanie książki, Carnegie był najbogatszym człowiekiem na świecie – rok wcześniej sprzedał Carnegie Steel Company i tym samym odebrał ten tytuł Johnowi D. Rockefellerowi.
Polskie wydanie Państwa interesu wyszło w 1904 roku i było dodawane bezpłatnie do „Tygodnika Ilustrowanego”, jako prezent dla prenumeratorów. Carnegie pisze tam w rozdziale Droga do powodzenia w interesie, przedstawionym wcześniej jako wykład w 1885 roku przed studentami szkoły handlowej w Pittsburghu:
„Przypuszczając, że wszyscy otrzymacie posady i zaczniecie dobrze, radzę wam: Mierzcie wysoko. Figi nie dałbym za młodzieńca, który nie widzi się w wyobraźni wspólnikiem lub naczelnikiem wielkiej firmy. Nawet na chwilę niech nie zadawala was myśl, że dostatecznie będzie, jeżeli zostaniecie wyższymi urzędnikami, naczelnikami lub dyrektorami. Niech każdy z was powie sobie: »Moje miejsce jest u szczytu«. Bądźcie królami w snach swoich” (tłum. S. Barszczewski).
Królem we śnie swoim był też na pewno Ebenezer Scrooge, który o zmarłym Marleyu miał do powiedzenia tyle, że „był zawsze pilnym i dobrym pracownikiem, zawsze sumiennie chodził około interesu…”. I trzeba dopiero wyciągnięcia z piekła pazernego wspólnika, a także połączonych sił trzech Duchów Świąt, by Scrooge do uwielbienia kapitalizmu dodał też dobroczynność.
Ówczesne europejskie państwa, nie tylko Wielka Brytania, ale także Królestwo Polskie pod rządami rosyjskimi, opierały swoją politykę społeczną niemal w całości na prywatnych inicjatywach dobroczynnych. W Królestwie Polskim aż do początku XX wieku nie istniały emerytury (poza państwowymi dla urzędników administracji), renty, ubezpieczenia społeczne czy publiczna ochrona zdrowia. Wszelkie tego typu inicjatywy musiały wychodzić od prywatnych pracodawców, ale na pewno nie były ich obowiązkiem. Jeśli dany fabrykant chciał ufundować swoim robotnikom ubezpieczenie zdrowotne, płatne urlopy (a nawet urlopy macierzyńskie!), szkołę podstawową, żłobek albo dostęp do lekarza fabrycznego, mógł liczyć na wdzięczność pracowników i pochlebne artykuły w prasie.
czytaj także
W 1883 roku „Przegląd Tygodniowy” donosił o fatalnych warunkach zatrudnienia w fabrykach Królestwa Polskiego, a szczególnie – zatrudnienia robotnic w ciąży. Rozwiązaniem była filantropia: „Niektórzy fabrykanci z pobudek humanitarnych oszczędzają ciężarne, jak na przykład znany filantropijny przemysłowiec Jean Dollfus z Mulhausen”, który zezwala na sześciotygodniowy, częściowo płatny urlop po porodzie, dzięki czemu śmiertelność dzieci robotnic z jego fabryki spadła z 39 do 23 proc. Dollfus, a także na przykład Karol Dittrich z Żyrardowa, to jednak wyjątki, które mogły trafić się lub nie. Jeśli nie – pozostawało liczyć jedynie na Duchy Świąt i zmięknięcie serca z kamienia, jak w przypadku Scrooge’a.
System ten, połączony z intensywnym rozwojem przemysłu, urbanizacją, migracją zarobkową do miast i rozluźnieniem dotychczasowego systemu klasowego, stanowił doskonałą pożywkę dla narracji o „przetrwaniu najsilniejszych”, co zresztą stanowi przeinaczoną przez Herberta Spencera kliszę z robiącego w latach 60. XIX wieku zawrotną karierę dzieła Charlesa Darwina. Jeśli masz siłę na nieludzką pracę w nieludzkich warunkach od dnia do nocy, możesz spodziewać się sukcesu, awansu klasowego, bogactwa. Jeśli nie masz – trudno, to twoja wina, pozostaje ci liczyć jedynie na miłosierdzie tych zamożnych, którym się udało.
Na ziemiach polskich do wybuchowej mieszanki dołączono jeszcze jeden element, czyli pozytywizm. Według polskich pozytywistów po traumatycznej klęsce powstania styczniowego to właśnie praca – praca u podstaw, ciężka, pełna poświęceń praca nad polepszeniem stanu społeczeństwa, miała być kluczem nie tylko do osobistego sukcesu, ale też niepodległości państwa polskiego.
Pozytywiści premiowali zarówno indywidualny sukces – bo silne państwo potrzebuje silnego biznesu, konkurencyjnego przemysłu, wykształconych lekarzy, prawników, inżynierów – jak też pracę społeczną nad poprawieniem losu najbiedniejszych, wykluczonych społecznie i edukacyjnie. Tu pragnienie sukcesu miało się łączyć ze współczuciem, wrażliwością na krzywdę innych i poczuciem odpowiedzialności za los mniej szczęśliwych. Praca ta gloryfikowała poświęcenie, tym razem nie tylko w imię sukcesu własnego czy budowania wizerunku tak premiowanego społecznie „filantropijnego przedsiębiorcy”, ale też w imię walki narodowo-wyzwoleńczej. A proletariat miał siedzieć cicho i być wdzięczny.
Buńczuczna Marianna i grzeszny filantrop
Bolesław Prus, jeden z czołowych polskich pozytywistów, sam gorzko komentował ten toksyczny system i jego niedoskonałości. Prus jest autorem swojej wersji Opowieści wigilijnej, opowiadania Wigilia wydrukowanego w latach 70. XIX wieku w „Kurierze Warszawskim”. Tam cyniczny redaktor zostaje zabrany na wycieczkę po różnych wigilijnych kolacjach przez ducha przypominającego Lucynę Ćwierczakiewiczową, polską bizneswoman, celebrytkę i kucharkę gwiazd. Zobaczy święta biedne, bogate, u ludzi dobrych i złych, pełne filantropijnych gestów i chciwości. Nie płynie z nich jednak żadna nauka, nie doczekamy się przemiany serca – tylko gorzkie podsumowanie, że podczas gdy u jednych stoły uginają się od jedzenia, inni dzielą się wędzoną sardynką z jeszcze uboższymi.
Przedsiębiorcą filantropem uczynił też Prus głównego bohatera Lalki, Stanisława Wokulskiego. Wokulski, który bezwzględnością (najpierw wyrachowanym ślubem z bogatą wdową, a potem dostawami żywności dla wojska rosyjskiego) dorobił się wielkiego majątku, nie może po równo znieść społecznej niesprawiedliwości i swojego w niej udziału. Prus naigrywa się z niego, gdy Wokulski pragnie w odruchu frustracji „uratować” z pracy seksualnej Mariannę, która okazuje się mniej modelowym przykładem deserving poor niż uroczy Tim o kulach, błogosławiący Ebenezera Scrooge’a. Nie chce pomocy i cynicznie podchodzi do wykładu Wokulskiego o wartości ciężkiej pracy:
„Wokulski czuł, że opuszcza go odwaga.
– Powiedz mi, czy ty zechcesz pracować?
– A co będę miała do roboty?
– Nauczysz się szyć.
– To na nic. Byłam przecie w szwalni. Ale z ośmiu rubli na miesiąc nikt nie wyżyje. Wreszcie jestem tyle jeszcze warta, że mogę nikogo nie obszywać.
Wokulski podniósł głowę.
– Nie chcesz wyjść stamtąd!
– Ale chcę!
– Więc decyduj się natychmiast. Albo weźmiesz się do roboty, bo darmo nikt na świecie chleba nie jada…
– I to nieprawda – przerwała. – Ten stary pan nic przecie nie robi, a pieniądze ma. Nieraz też mówił, że mnie już o nic głowa nie zaboli…”.
Dlaczego więc Marianna miałaby zmienić zatrudnienie, bo tak pragnie opętany dobroczynnością Wokulski? Wokulski jest jednak głęboko zniesmaczony dyskusją i mówi Rzeckiemu: „nie widziałem jeszcze podobnego bydlęcia, chociaż znam dużo bydląt”.
Nagły zryw dobroczynny Wokulskiego wziął się zresztą z jego zniesmaczenia kwestą wielkanocną w kościele św. Krzyża, której był świadkiem. Tam panie z towarzystwa, w tym Izabela Łęcka i jej ciotka hrabina, kwestowały wśród odwiedzającej kościół klasy wyższej, zbierając na biedne dzieci. Przy okazji jednak prezentowały wiosenne suknie, zawierały znajomości, a mężczyźni z arystokracji mogli się przed nimi popisać swoim bogactwem i szczodrością, oferując jak największe datki.
czytaj także
W konkurs na najbardziej filantropijnego bogacza zaangażował się też Wokulski, rzucając na stół hrabiny Karolowej rulon złotych imperiałów, czym dał zarówno znak wielkiej dobroczynności, jak i wielkiego parweniuszostwa. Zawstydzony, zaczął pogardzać dwulicową kwestą i w kościele postanowił uczynić coś naprawdę dobrego, czyli dać wykład o wartości ciężkiej pracy pracownicy seksualnej z klasy ludowej. Ostatecznie udał się na wielkanocne śniadanie u hrabiny Karolowej, by za pomocą pieniędzy robić wrażenie na Izabeli i jej otoczeniu. „Nawracanie jawnogrzesznic kosztuje więcej” – pocieszał się, rozdając napiwki znudzonym służącym.
Jest taki dzień, tylko jeden raz do roku
Dziś już nie musimy opierać pomocy na porywach serca poszczególnych bogaczy – oczekiwanie społeczne, spełniane mniej lub bardziej skutecznie, opiera się jednak na systemie państwowym, gwarantującym choćby podstawową siatkę bezpieczeństwa w momencie kryzysu, a także dającym pracownikom prawo do obrony w postaci Kodeksu pracy i związków zawodowych.
Dostęp do równej jałmużny zastąpiliśmy dostępem do równych szans. A jednak dalej przyjmujemy historie takie jak Opowieść wigilijna z rozrzewnieniem, choć są produktem czasów i polityki, które z empatią, troską i solidarnością miały niewiele wspólnego. Nadal nas wzrusza przemiana złoczyńcy w dobroczyńcę i wielkie gesty, które nie byłyby potrzebne, gdyby nie wcześniejsza zachłanność i bezwzględność tych samych ludzi.
Owsiak stracił tysiaka, ochrona zdrowia zyskała 7 mld zł (nie z WOŚP)
czytaj także
Porywy serca kierują nami nie tylko w ocenie klasycznej literatury. W sytuacji niewydolności państwa dalej szerujemy zbiórki finansowe na zwierzęta w schroniskach, operacje ratujące życie, wsparcie żołnierzy na froncie, obiady dla seniorów czy wyposażenie domów dziecka. Co roku w trakcie WOŚP nadludzkim wysiłkiem zbiorowo podpieramy własnymi portfelami polską ochronę zdrowia. Czy powinniśmy przestać?
Oczywiście, że nie. Nawet pisząc to, sama czuję się jak Ebenezer Scrooge, albo przynajmniej Grinch, który nienawidzi świąt. Chciałabym jedynie, żebyśmy pamiętali, że żadne najlepsze chęci pojedynczych obywateli nie powinny już nigdy zastępować sprawnie działającego, finansowanego z podatków państwa dobrobytu – a nie państwa dobroczynności.
I jeszcze, że Opowieść wigilijna to podnosząca na duchu historia o tym, jak milionerów trzeba postraszyć traumatyczną śmiercią, by choć trochę podzielili się swoim bogactwem z innymi. Wesołych Świąt i niech Bóg błogosławi nas wszystkich, panie Scrooge!