Podejście PiS do pracowników nie jest lewicowe, tylko paternalistyczne. Rząd Morawieckiego łaskawie objął klasę pracującą swoim patronatem, ale jej emancypacja zdecydowanie nie leży mu na sercu. To oczywiście i tak miła odmiana w stosunku do czasów wcześniejszych.
Partie polityczne piszą programy wyborcze, a my piszemy niezbędnik gospodarczy na czas po wyborach. W tym cyklu przyglądamy się politykom publicznym, rozwiązaniom, dzięki którym państwo jest sprawiedliwe, nowoczesne, cywilizowane. Skupiamy się na politykach publicznych, na rozwiązaniach ekonomicznych. Wyjaśniamy, jakie podatki, regulacje rynku pracy, ochrony zdrowia czy finansowania kultury są nam potrzebne dziś.
**
Według wielu prawicowych komentatorów rządzące obecnie w Polsce Prawo i Sprawiedliwość jest partią tak naprawdę lewicową, której program jest jedynie podszyty treściami konserwatywno-narodowymi. „Patriotyzm i Socjalizm” – tak często alt-prawicowcy dekonstruowali akronim partii Kaczyńskiego podczas jej pierwszej kadencji sprawowania władzy. I w ich ustach nie był to komplement, chociaż na taki wygląda.
Domniemaną lewicowość PiS konserwatywno-libertariańska prawica argumentuje na wiele sposobów. Oczywiście fundamentem tej teorii jest polityka ekonomiczna rządów Szydło i Morawieckiego. Głębokie ingerencje w rynek i ekspansja wydatków socjalnych mają być wystarczającym dowodem na socjalistyczne ciągoty byłych chadeków z Porozumienia Centrum.
czytaj także
PiS jest rzekomo lewicowy również dlatego, że w sporach między pracownikami a pracodawcami staje często po stronie tych pierwszych. A przynajmniej częściej niż rządy sprzed 2015 roku, z pierwszym gabinetem PiS włącznie – gdy, przypomnijmy, ministrą finansów była polska Margaret Thatcher, czyli Zyta Gilowska.
W kraju, w którym za skrajną lewicę uchodzi liberałka Marta Lempart, oskarżanie PiS o lewicowość nie powinno być szczególnie szokujące. Propracownicze podejście partii Kaczyńskiego jest jednak czysto instrumentalne i obliczone na zyski polityczne. Z lewicą ma to niewiele wspólnego, chociaż na pierwszy rzut oka może się takie wydawać.
Uprawnienia zamiast łaski
Lewicowa polityka zakłada poszerzanie wpływu organizacji związkowych oraz trwałe wzmacnianie pozycji negocjacyjnej pracowników na rynku. Trwałe wzmocnienie klasy pracującej powinno opierać się na stworzeniu mechanizmów i regulacji, które umożliwią załogom zakładów, fabryk i firm samodzielną i skuteczną walkę o swoje interesy.
W systemie socjaldemokratycznym pozycja pracowników nie zależy od dobrej woli władzy. To nie rząd powinien dbać o równowagę relacji między pracodawcami a pracownikami. Legislatura powinna uchwalić przepisy umożliwiające organizacjom związkowym ochronę interesów klasy pracującej, a rolą władzy wykonawczej jest kontrola przestrzegania kodeksu pracy i innych praw. Wszelkie uprawnienia pracownicze powinny zostać trwale zaimplementowane do krajowego prawodawstwa, a ich aktualizacja musi opierać się na obiektywnych przesłankach.
W Polsce niczego takiego wciąż się nie doczekaliśmy.
Najbardziej istotną zmianą wprowadzoną w czasie rządów PiS, która dotyczyła rynku pracy, było wprowadzenie minimalnej stawki godzinowej od 2017 roku. Dzięki temu drastycznie ograniczono stosowanie skandalicznie niskich stawek godzinowych, z czego korzystały nawet instytucje publiczne – oczywiście pośrednio, zlecając część swoich zadań firmom zewnętrznym.
Nadchodzi fala strajków, a rząd chce przetrącić kręgosłup związkom zawodowym
czytaj także
Na początku stawka minimalna wynosiła 13 złotych za godzinę, obecnie to już 23,50 zł. Oczywiście niektórzy pracodawcy próbują obchodzić przepisy, głównie zaniżając naliczane godziny pracy, jednak świadomi swoich praw pracownicy mogą takim działaniom przeciwdziałać lub je zwyczajnie zgłaszać do odpowiednich instytucji. Nieodpowiednie naliczanie godzin pracy są obecnie jednymi z najczęściej wykrywanych przez PIP przypadków naruszeń prawa przez podmioty zatrudniające ludzi.
Równocześnie PiS podnosiło płacę minimalną w dynamicznym tempie. W efekcie obecny poziom wynagrodzenia minimalnego przy uwzględnieniu parytetu siły nabywczej jest w Polsce dziewiątym najwyższym w UE. Minimalnie wyprzedzają nas Hiszpania oraz Irlandia.
W rezultacie mamy też czwarty najwyższy w UE odsetek pracowników zarabiających w okolicach pensji minimalnej, ale w ekonomii zawsze jest coś za coś. Poprawa poziomu pensji minimalnej w relacji do średniej krajowej zwykle prowadzi do wzrostu odsetka zarabiających najniższą możliwą stawkę.
Coroczna waloryzacja pensji minimalnej regularnie budzi sporo emocji. Jej wysokość jest dyskutowana w Radzie Dialogu Społecznego, w której zasiadają przedstawiciele rządu, związków zawodowych i pracodawców. Dyskusje w Radzie są jednak raczej kwiatkiem do kożucha, gdyż finalną decyzję i tak podejmuje władza. Obrady w RDS służą głównie temu, by rządzący mniej więcej zorientowali się, jakie są oczekiwania obu pozostałych stron.
Przez lata waloryzacja pensji minimalnej była niższa od oczekiwań związkowców, jednak w czasie rządów PiS podwyżki są zbliżone do ich oczekiwań. Przykładowo z początkiem tego roku pensja minimalna wzrosła do 3490 zł, a strona związkowa oczekiwała stawki wyższej o ledwie 10 zł.
Związki zawodowe od lat domagają się jednak powiązania pensji minimalnej ze średnim wynagrodzeniem. Według związkowców płaca minimalna powinna stale wynosić połowę średniej krajowej. Dzięki temu jej wysokość nie stanowiłaby już corocznej kości niezgody w RDS, tylko byłaby podnoszona automatycznie. Najmniej zarabiający pracownicy nie byliby już skazani na łaskę władzy, tylko otrzymywaliby podwyżki z mocy prawa.
Dokładny poziom pensji minimalnej w relacji do średniej krajowej albo mediany to kwestia dyskusji, jednak samo wprowadzenie takiego mechanizmu znacząco poprawiłoby sytuację klasy pracującej w Polsce, gdyż płace najsłabszych grup zawodowych podnoszone byłyby nie tylko regularnie, ale przede wszystkim adekwatnie do zmieniających się warunków ekonomicznych.
O tych układach zapomnieli
Warunki zatrudnienia silniejszych grup zawodowych są w Polsce w przytłaczającej większości negocjowane indywidualnie, co prowadzi do nierówności płacowych na poziomie zakładów pracy –nawet między pracownikami na tych samych stanowiskach i osiągającymi podobne wyniki.
Na takiej sytuacji korzysta jeden typ ludzi, czyli osoby przebojowe i pewne siebie, które mogą zapewnić sobie znacznie lepsze warunki zatrudnienia. To jest oczywista niesprawiedliwość, gdyż zarobki powinny wynikać wyłącznie z obiektywnych czynników, takich jak kompetencje, zakres odpowiedzialności czy efekty pracy. Nikt nie ma obowiązku być błyskotliwym ekstrawertykiem. Zresztą świat złożony wyłącznie z takich osób byłby przecież nie do zniesienia.
czytaj także
W celu ograniczenia takiej niesprawiedliwości przedsiębiorstwa lub nawet całe branże powinny zawierać układy zbiorowe, w których ustala się wspólne i równe warunki dla poszczególnych grup pracowników. W Czechach układami zbiorowymi objęty jest co trzeci pracownik, a w państwach nordyckich – przeszło 80 proc.
W Polsce nigdy nie były one powszechnie stosowane, a ich znaczenie stopniowo spadało. W latach 2007-2015 odsetek pracowników objętych układami zbiorowymi spadł z 19 do 17 proc. W czasie pierwszej kadencji PiS – 2015-2019 – wskaźnik ten obniżył się z 17 do ledwie 13 proc. W ostatnich latach układy zbiorowe są wypowiadane w rekordowym tempie.
Rząd PiS przez lata nie zrobił nic, żeby przynajmniej zatrzymać ten trend. To środowisko polityczne regularnie tropi różne tajemne układy – często wyimaginowane – ale mającymi realne znaczenie układami zbiorowymi nie raczyli się zająć.
Do działania zmusi ich dopiero UE, a dokładnie rzecz biorąc unijna dyrektywa nakładająca na państwa członkowskie, w których odsetek pracowników objętych umowami zbiorowymi jest niższy niż 80 proc., obowiązek wprowadzenia adekwatnych zmian. Termin jej wdrożenia jest jednak dosyć odległy, gdyż kraje członkowskie mają jeszcze na to dobrze ponad rok.
Polska regularnie spóźnia się z implementacją dyrektyw unijnych, więc i w tym przypadku może być podobnie, chociaż akurat zostały już podjęte pewne działania. Rząd przygotował projekt nowelizacji przepisów o układach zbiorowych, które uproszczą i ułatwią zawieranie kolektywnych umów – szczególnie przy ich rejestracji.
Problem w tym, że PiS zamierza upowszechnić układy zbiorowe poprzez wybicie im zębów. Może nie wszystkich, ale co najmniej kilku i to na przodzie.
czytaj także
Przede wszystkim układy zbiorowe będą mogły być podpisywane wyłącznie na czas określony i to maksymalnie na pięć lat. Uzasadnieniem tego rozwiązania jest rzekomy strach pracodawców przed podpisywaniem umów zbiorowych na czas nieokreślony. Tyle tylko, że obecnie nie ma obowiązku stosowania czasu nieokreślonego – obie strony umowy mogą wyznaczyć termin jej wygaśnięcia. Wyznaczenie sztywnego i krótkiego czasu obowiązywania układów zbiorowych niekoniecznie zachęci pracodawców do ich podpisywania, za to może osłabić te nieliczne, które obowiązują.
Poza tym prawdopodobnie będzie istniała możliwość dosyć swobodnego kształtowania uzgodnień. To znaczy, że możliwe będzie określenie niektórych warunków pracy na poziomie niższym od standardów ogólnokrajowych. Jeśli faktycznie takie rozwiązanie trafi do ustawy, to będzie to niezwykle ryzykowne, gdyż utrudni państwu wypełnianie funkcji regulacyjnej, a w niektórych przypadkach układy zbiorowe mogą być per saldo negatywne dla strony pracowniczej – czyli byłoby lepiej, gdyby ich nie było.
Dobry związkowiec to nasz związkowiec
PiS uchodzi za najbardziej przychylną związkom zawodowym partię rządząca, jednak w rzeczywistości traktuje organizacje pracownicze czysto instrumentalnie. Sojusz PiS z NSZZ „Solidarność” jest czysto taktyczny i wielokrotnie drżał już w posadach. W 2020 roku związki zawodowe i związki pracodawców zawiązały niecodzienny sojusz w ramach sprzeciwu wobec przejęcia kontroli nad Radą Dialogu Społecznego przez rząd – na czas pandemii władza przyznała sobie prawo do arbitralnego odwoływania jej członków. Była to jedna z nielicznych okazji, by zobaczyć w jednym miejscu podpisy prezesów „Solidarności”, OPZZ, Konfederacji Lewiatan i Business Center Club.
Stosunek PiS do organizacji pracowniczych dobrze oddaje też podejście władzy do protestujących grup zawodowych. W 2017 roku podczas protestu lekarzy rezydentów TVP Info przeprowadziło nagonkę na liderów protestu, wytykając im między innymi to, że… jeżdżą na wakacje za granicę. Rząd niespecjalnie przejmował się również protestami nauczycieli czy personelu medycznego („białe miasteczko 2.0”).
Rządowi nie zależy na tym, by trwale wzmacniać organizacje związkowe. Nie wzbrania się również przed oczernianiem tych organizacji, gdy jest to dla niego wygodne. Nic więc dziwnego, że uzwiązkowienie w Polsce wciąż się zwija. W czasie pierwszej kadencji PiS odsetek pracowników należących do związków zawodowych spadł z 17 do 13 proc.
Paradoksalnie jednak nagonki władzy na stronę pracowniczą doprowadziły do wzrostu sympatii społeczeństwa dla związków zawodowych. Według CBOS, w latach 2015-2021 odsetek osób uważających działalność związkowców za korzystną wzrósł z 39 do 46 proc. Odsetek uważających odwrotnie spadł z 36 do 18 proc.
Podejście rządu do klasy pracującej świetnie obrazuje też zachowanie władzy wobec osób, dla których sama jest ona pracodawcą. Podczas kryzysu inflacyjnego PiS obchodzi się z budżetówką wyjątkowo brutalnie, nie zapewniając jej nawet waloryzacji wynagrodzeń o wskaźnik inflacji. W tym roku wzrost płac w budżetówce wyniósł 7,8 proc. W nadchodzącym roku rząd planuje podwyżki rzędu 6,6 proc. Także w tym wypadku związki zawodowe zawiązały taktyczny sojusz z pracodawcami, wspólnie domagając się podwyżek dla budżetówki o 20 proc.
„Od kilku lat wskaźnik wzrostu wynagrodzeń w sferze budżetowej jest zdecydowanie niższy niż tempo wzrostu płacy minimalnej i wynagrodzeń w przedsiębiorstwach. Szczególne pogorszenie sytuacji obserwujemy w tym roku, kiedy fundusz wynagrodzeń w sferze budżetowej nie może przekroczyć 7,8 proc. Biorąc pod uwagę realny spadek wynagrodzeń, w 2024 roku płaca w sferze budżetowej powinna wzrosnąć o około 20 proc.” – czytamy w komunikacie Konfederacji Lewiatan, która do tej pory nie dała się poznać jako orędownik podnoszenia płac w sektorze publicznym.
„Najlepiej by było, abyśmy przychodzili do pracy wysrani i wysikani”
czytaj także
Podejście PiS do pracowników nie jest więc lewicowe, tylko paternalistyczne. Rząd Morawieckiego łaskawie objął klasę pracującą swoim patronatem, ale jej emancypacja zdecydowanie nie leży mu na sercu. To oczywiście i tak miła odmiana w stosunku do czasów wcześniejszych, gdy rząd był w sojuszu z pracodawcami. Polityka socjaldemokratyczna tak jednak nie wygląda.
Lewicowa polityka dąży do stworzenia warunków, w których strona pracownicza sama może skutecznie walczyć o swoje interesy. W takiej sytuacji władza nie może już jednak przedstawiać się jako „dobry pan”. A tworzenie takiego obrazu jest głównym celem polityki ekonomicznej partii Jarosława Kaczyńskiego. Oczywiście takie wyrachowane działanie może przy okazji przynosić korzystne zmiany – jak choćby wspominana wyżej minimalna stawka godzinowa. W gruncie rzeczy dla klasy pracującej oznacza to tylko podmiankę jednego feudała (pracodawców) na drugiego (władzę). Ten drugi może się wydawać nieco sympatyczniejszy, ale wystarczy tylko korekta okoliczności, by objawił swoje nieprzyjemne oblicze.
**
Materiał powstał dzięki wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg.