Grillowanie jedynie na terenach prywatnych i niechęć do robienia tego samego w miejscu publicznym to elementy szerszego zjawiska, jakim jest w Polsce brak zaufania do wspólnoty.
Mogłoby się zdawać, że od początku maja grillują wszyscy: starsi, młodsi, mięsożerni i wegetarianie. Grillują lewacy, prawacy, faszyści i libki. Ci ostatni najwyżej nazwą swój grill barbecue i zamiast piwska podadzą białe wino z Biedronki.
Słowem, grill to nasza, stosunkowo młoda, tradycja. Tyle że ograniczona do sfery domowej. Grilluje się na prywatnych działkach i w przydomowych ogródkach. W końcu ponad 50 proc. Polaków mieszka w domach jednorodzinnych, a nie blokach, więc, zaiste, jest gdzie sobie pogrillować.
Są tacy, co uważają, że publiczne grillowanie też jest powszechne, bo zobaczyli kilka grillów na plaży z wysokości mostu Poniatowskiego w Warszawie, dwa czy trzy razy podczas wakacji poczuli zapach smażonej kiełbaski, przechodząc przez Skaryszak, albo, o zgrozo, widzieli grillowanie w parku w Powsinie.
Gdy jednak podejdziemy do tematu na chłodno, zdamy sobie sprawę, że owe grille w parkach, na plażach i trawnikach policzyć można na palcach jednej ręki. Swąd wydawać się może powszechny, ale zwykle na kilkadziesiąt leżaków, koców i psów biegających za frisbee gdzieś w oddali majaczy jeden czy dwa blaszaki z siwiejącym dymem. Dysproporcja jest więc ogromna.
czytaj także
Dlaczego? Pytanie może wydawać się trywialne, w końcu jest tyle ważnych tematów. Ale tego rodzaju zwyczaje i zwyczaiki budują tkankę społeczną, tworzą ramy, w których nie tylko się poruszamy, ale które, w jakiś sposób, formatują nasze myślenie. Ta przyziemna historia ludzkich spraw, antropologia codzienności, powoli wraca do łask.
Państwowy Instytut Wydawniczy wznowił niedawno znakomitą serię o życiu codziennym w poszczególnych okresach historycznych. Gdzieś za kilkaset lat, jeśli ludzkość nie padnie pod ciosem katastrofy klimatycznej bądź algorytmicznej, ktoś, być może sztuczna inteligencja, napisze rozdział o grillowaniu jako sposobie socjalizacji i spędzania wolnego czasu.
Grill bywa nieporęczny. Ale nieporęczne są też leżaki i ogromne piknikowe kosze wieszane na jednym ręku. Upapranie się węglem grillowym nie jest większym problemem niż poplamienie spodni sosem do kanapek. Zresztą istnieją już przenośne grille turystyczne, bez węgla, w formie poręcznej walizeczki, którą można zabrać nawet do komunikacji miejskiej.
A jednak Polacy grillować publicznie nie chcą. Wydaje mi się, że to przede wszystkim ze względu na nasz stosunek do miejsc publicznych. Pamiętam swój szok, gdy za licealnych czasów zobaczyłem tłumy Anglików na trawnikach w Brighton. Jak można deptać tę piękną trawę? – pomyślałem. Jak to tak, rozkładać koc niczym, za przeproszeniem, we własnej chałupie?
Dziś już widok koców w parku Skaryszewskim nikogo nie dziwi, ale na prowincji nie jest to powszechny widok. Prowincjonalne życie parkowe koncentruje się wokół ławeczek, na kocyku można co najwyżej posadzić dzieci, ale tylko najmłodsze.
czytaj także
Park i trawnik w tym parku nie są postrzegane jako coś wspólnego. A jak nie ma wspólnego, pozostaje własne. Na swoim można familiarnie przysiąść, rozłożyć kocyk czy ręcznik, odpalić grilla. Fenomen parawaningu jest pochodną takiego myślenia. Ogrodzenie wyznacza to, co nasze.
Ten śmieszny grill, to jego odpalanie jedynie na działkach prywatnych i niechęć czy po prostu skrępowanie grillowaniem w miejscach publicznych to element szerszego zjawiska, jakim jest w Polsce brak zaufania do wspólnoty. PRL, który w powszechnym przekonaniu skompromitował wspólnotowość oraz indywidualistyczna tresura mentalna III RP wyhodowały swoiste uwielbienie dla prywatnego i obrzydziły wszystko to, co publiczne. Park nie jest nasz. Jest ich, władzy, z definicji obcej, więc nie będziemy tam rozpalać grilla. Co najwyżej dumnie przechadzać się po alejkach, uważając, by nie podeptać trawy. A nuż jakiś stójkowy wlepi nam mandat!