Miasto

Chutnik: Rabatki

To dopiero początek wielkiej dyskusji o znaczeniu leżaka w wielkim mieście. Oby nam go nie odebrali.

Leżak. Na leżaku okulary przeciwsłoneczne rozwiązujące krzyżówki. Imię wodza francuskiego na osiem liter. Pani sąsiadkooo, nie wie pani, kochanieńka, co to za imię?

Zza płotu wychyla się starsza kobieta i powoli odkłada grabie. Po operacji łokcia wszystko musi robić jak w zwolnionym tempie, bo ciało do tej pory czuje chirurgiczny nóż. Czy zna francuskie imię, tego jeszcze nie wie. Patrzy zamyślona na świeżo podlaną miętę zasadzoną tuż obok słonecznika. Nie jest pewna, czy to się przyjmie, ziemia po północnej stronie działki jest sucha, cała w grudach. Za chwilę pije kawę na sąsiednim leżaku, rozmawiając o podwyżkach wody. Krzyżówka leży obok butelki soku, zapomniana.

Wszystko tu jest jak w domku dla lalek: w skali mikro, kolorowe, trochę nierealne. Alicja wpadła do dziury i zmniejszyła się na tyle, aby napić się herbatki z Kapelusznikiem i panem Władziem, który od czasu śmierci żony przychodzi codziennie na działkę i krząta się po terenie. Przychodzi z psem, wielkim owczarkiem niemieckim, który jest już strasznie stary i cały czas wydaje mu się, że ktoś się zbliża. Ujada potwornie, tyle razy już zwracano na to uwagę, czy pan może wreszcie uciszyć tego psa, bo to aż uszy puchną, tu ludzie po spokój przychodzą. Furtka zgrzyta nienaoliwionym zamkiem i zaprasza do krainy pielenia i podlewania. Oaza zieleni w środku miasta, po drugiej stronie lustra.

Tak to sobie wyobrażamy, aż nam się ciepło robi na sercu, sielanka w promieniach słońca.

Działki, ogrody rodzinne, pracownicze – to prawdziwy fenomen, który można rozpatrywać na różnych poziomach. Dla niektórych jest to prawdziwa galeria polskiego gustu, z jego ukochaniem kiczu, infantylnego zdobnictwa oraz tęsknoty do hasła „zrób to sam”. Ręcznie zbudowana ławeczka ze starych desek, krasnal pilnujący szopy oraz grządki z równo posadzonymi bratkami to efekt pragnienia lepszego (i tańszego) świata. Działki można również widzieć jako antropologiczną arenę kontaktów międzyludzkich, z szeroką gamą kultur: małomiasteczkowej (z pozornymi, ale niezbędnymi relacjami sąsiedzkimi), wiejskiej (uprawy ziemi) czy wielkomiejskiej (radyjko na cały regulator i grill). Jest wreszcie obraz działek jako enklaw zieleni w mieście i, co za tym idzie, fascynacja miejskim ogrodnictwem. Co sadzimy i jak pielęgnujemy? Czy maliny rosnące tuż obok pasa startowego dla samolotów można zjeść? Jak podcinać słoneczniki, aby nam ich zza płotu nie ukradli? 

Idea ogrodów działkowych ma swoje korzenie w Europie Zachodniej. Zrodziła się w XIX wieku w Anglii i na terenie Niemiec, jako pomysł na złagodzenie negatywnych skutków wywołanej industrializacją pauperyzacji niektórych grup społecznych. Pomysł był prosty: dawało się ubogim warstwom społecznym zdegradowane lub mało atrakcyjne tereny. Dzielono je na niewielkie skrawki ziemi i przydzielano konkretnym rodzinom, które własnym wysiłkiem zagospodarowywały działki. Służyły pozyskaniu tanich warzyw i owoców oraz wypoczynkowi od fabrycznych zanieczyszczeń. Oczywiście, na przestrzeni lat tereny, które dotychczas leżały na obrzeżach metropolii, znalazły się w jej centrum.

I tak działki stały się elementem polityki. W całym kraju zajmują obecnie 44 tysięcy hektarów, z tego aż 38 tysięcy w miastach, zwłaszcza w Warszawie, gdzie ogródki mają powierzchnię ponad 1,2 tysięcy hektarów. Ogromne tereny są łakomym kąskiem dla władz lokalnych, które z chęcią sprzedałyby lub wydzierżawiły kawał trawy, dla wszystkożernych deweloperów. W połowie 2011 roku Trybunał Konstytucyjny orzekł że uchwalona w 2005 roku „Ustawa o rodzinnych ogrodach działkowych” jest niezgodna z konstytucją. Według sędziów w sprzeczności z konstytucją jest około połowa artykułów ustawy, w tym między innymi zapisy o podziale gruntów czy zwolnieniu od podatków i opłat, ale także o monopolu Polskiego Związku Działkowców na zrzeszanie działkowców. TK orzekł, że Sejm powinien przygotować nową ustawę o ogródkach działkowych. Jeśli tego nie zrobi, działkowcy stracą swoje działki na rzecz pierwotnych właścicieli gruntów. Czyli zwykle gminy. A gmina sprzeda tereny komu zechce. Zgadniecie, komu?

W Związku podniósł się alarm, że odbierają działkowcom ich tereny. Przygotowano akcję zbierania podpisów pod petycją, założono stronę internetową ocalmyogrody.pl i zaczęto lobbować wśród polityków. Swoje poparcie zgłosił PSL, a także pojedynczy politycy z SLD i PO (zresztą partii popierającej zmiany w ustawie). Działkowcy to wspaniała i wdzięczna grupa wyborców i wyborczyń. Ich milionowa armia uzbrojona w konewki i łopaty to „państwo w państwie”, jak mawiają niektórzy, lub „dobrze prosperująca rodzina”, jak widzą to sami zainteresowani. 

W mediach opiniotwórczych („Polityka”, „Newsweek”) Polski Związek Działkowców postrzega się jednak niczym niebezpiecznego molocha kierowanego od ponad dwóch dekad przez jedna osobę. Oskarża go o niejasne przepisy wewnętrzne, monopolizację środowiska działkowego i metody działania na granicy prawa. Dodatkowo, zwraca uwagę na nadużycia samych działkowców w postaci całorocznego dysponowania działkami i budowania na nich domów mieszkalnych, niejasnych zmian właścicieli (z pominięciem podatków, a nawet notariusza – wszystko przechodzi przez Związek). Z kolei tabloidy bronią ogrodów, atakując rząd o próbę zamachu na ostoje zieleni i czystego powietrza oraz o odbieranie starszym ludziom możliwości aktywnego spędzania czasu. Trudno jest nie zgodzić się z jedną i druga stroną – być może Związek potrzebuje reformy, być może politycy (a zwłaszcza władze lokalne) ostrzą pazury na drogocenny grunt. Awantura wewnątrz samych działkowców trwa dość długo. Część użytkowników ogrodów buntuje się przeciwko prezesowi PZD, Eugeniuszowi Kondrackiemu, skarżąc na przymus członkostwa w Związku i malwersacje finansowe. Bunty, kłótnie, wojny podjazdowe, a nawet samobójstwo – działki to często teren niemający wiele wspólnego z sielankowym obrazem przedstawionym na początku tego tekstu.

Bo w całej tej politycznej zawierusze ginie gdzieś romantyczny i swojski sentyment do beztroskiego kopania grządek. Ten sentyment brzmi jak piosenka Janusza Kofty: „Pamiętajcie o ogrodach/ Czy tak trudno być poetą/ W żar epoki nie użyczy wam chłodu/ Żaden schron, żaden beton”. Brzmi nieżyciowo i w oderwaniu od społecznych problemów – takie na siłę szukanie niewinności w czasach, kiedy wszystko, co robimy, jest jakoś tam polityczne, wpisane w szerszą perspektywę, powiązane z układami, hierarchią i zależnością.

Bo to jest tak, że jedzie się na działkę po odpoczynek, a dostaje nerwówkę. Chce się posadzić porzeczkę, a trzeba wciąż i wciąż podpisywać kolejne petycje. Działaczki nie mają urlopu, a  niezaangażowani muszą natychmiast opowiadać się po którejś ze stron. A ja czasem chciałabym powiedzieć zwyczajnie: „Ludzie, dajcie mi w spokoju podlewać kwiaty”. Niestety, tak się nie da. I tylko odkładając okulary, pytam siebie naiwnie: czy nie można zostawić w spokoju tych wszystkich POD „Stokrotek”, „Jarzynek” i „Malinek”? Zostawić pasy zieleni, dzięki której mamy jeszcze w metropoliach resztki tlenu?

To dopiero początek wielkiej dyskusji o znaczeniu leżaka w wielkim mieście. Oby nam go nie odebrali. 

Do 5 lutego zbierane są podpisy pod obywatelskim projektem ustawy o Rodzinnych Ogrodach Działkowych. Na stronie www.ocalmyogrody.pl znajdziecie więcej informacji o orzeczeniu TK, a  także treść obywatelskiego projektu zmian.

 

Warto jest zapoznać się również z książką „Dzieło Działka” przygotowaną przez Muzeum Etnograficzne w Krakowie, która pokazuje społeczne znaczenie ogrodów rodzinnych. 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij