Zakładamy, że dzieci absolutnie nie umieją zarządzać swoim głodem – tak jakby go nie czuły i to my musielibyśmy je nauczyć, ile trzeba zjeść. Dużo w tym strachu, mało zaufania. Z Martą Kostką, dietetyczką i technolożką żywności, rozmawia Dawid Krawczyk.
Dawid Krawczyk: Przy stole siedzi chłopiec, dziewięciolatek. Zjadł już barszcz, kapustę z grochem i grzybami, nawet spróbował śledzia. Przy pierogach jest już pełny. Ale babcia nakłada mu te pierogi na talerz i mówi, że musi koniecznie spróbować wszystkich 12 wigilijnych potraw. Po co ona to robi?
Marta Kostka: Za takim podejściem do jedzenia dzieci stoi chęć pokazania tradycji świątecznych, ale z reguły, kiedy naciskamy, by dzieci zjadły więcej, to dlatego, że czujemy strach przed ich głodem. Bardzo boimy się emocji, które głód wywołuje u dzieci.
Co w nich takiego strasznego?
Kiedy jesteśmy głodni, to jesteśmy źli, rozdrażnieni, więc to naturalne, że staramy się unikać tego stanu – mówię teraz o dorosłych. To samo robimy jednak w stosunku do dzieci, tylko że z dużo większą intensywnością. Zakładamy, że one absolutnie nie umieją zarządzać swoim głodem – tak jakby go nie czuły i to my musielibyśmy je nauczyć, ile trzeba zjeść.
Nie musimy?
Dzieci bardzo dobrze wiedzą, ile mają zjeść. Powiem więcej: wiedzą to od samego urodzenia. Słyszałeś o czymś takim jak breast crawl?
Chętnie posłucham.
Krótko po urodzeniu, jak się położy dziecko na brzuchu mamy i ono trochę odsapnie, to zaczyna pełznąć w stronę piersi. W zasadzie takie umiejętności motoryczne rozwiną się dopiero za kilka miesięcy, ale w tym momencie noworodek jest w stanie przesunąć się ciałem w taki sposób, żeby do tej piersi dotrzeć. Potrafi się przyssać i nakarmić, bo ta potrzeba jest wrodzona. Dzieci czują głód i wiedzą, jak go zaspokoić – my musimy im tylko udostępniać jedzenie.
Gdzieś po drodze zapominamy, że dzieci mają opanowaną taką kompetencję jak jedzenie. Powinniśmy im zaufać.
Czyli rozumiem, że przywołana na początku babcia ładująca pierogi na talerz powinna zaufać, że jak chłopiec mówi przy wigilijnym stole „nie”, to naprawdę znaczy „nie”.
Usłyszeć to, co mówi, i zaakceptować. Nasze brzuchy nie różnią się w zasadzie od dziecięcych, ale to, jak my, dorośli, zarządzamy jedzeniem, jest zupełnie inne. Wyobrażasz sobie, żeby ktoś mówił ci „Może zjedz jeszcze więcej”, „Chyba powinieneś jeszcze spróbować”? Przecież od razu uznalibyśmy to za co najmniej niegrzeczne.
Znam dorosłych, którym ciągle starsi dorośli głowy suszą. Oni przynajmniej mogą się obronić albo olać takie pytania. Dzieci są w dużo gorszej sytuacji wobec takich napastliwych komentarzy.
Nie zawsze jednak tak było. Przez większą część ludzkiej historii towarzyszył nam głód i to on był główną motywacją, by coś zjeść. Dzieci nie trzeba było jakoś szczególnie namawiać do jedzenia, bo było go stosunkowo mało. I tak do początku XX wieku żywienie dzieci polegało głównie na tym, by postawić im coś na stół.
Makłowicz: Polacy jedzą tak dużo mięsa, bo pragną zaspokoić tęsknoty swoich chłopskich przodków
czytaj także
To co się stało, że zmieniliśmy podejście do żywienia siebie i dzieci?
Zaczęliśmy badać jedzenie i zwracać uwagę na to, jakie są jego poszczególne składniki. Przed odkryciem witamin nikt nie uważał, że warzywa są wartościowym elementem diety dziecka, i wręcz radzono, by wstrzymać się z ich podaniem do trzeciego roku życia. Pojawiło się też mleko modyfikowane, a wraz z nim sztywne schematy karmień. Nagle żywienie dzieci stało się zadaniem, z którego rodzice musieli się skrupulatnie wywiązywać.
Wiedza o witaminach zrodziła też lęk przed niedoborami – to dlatego w przedszkolach zmuszano nas do jedzenia wątróbki czy szpinaku. Naturalne myślenie o tym, co jest dla mnie dobre, co mi sprawia przyjemność, co lubię jeść, zostało nadpisane pytaniem: co należy jeść, bo jest zdrowe?
A właściwie to dlaczego jedzenie powinno sprawiać przyjemność? Ostatnio widziałem reklamę takiej bezprzymiotnikowej papki – sens produktu był taki, że dostarcza substancji odżywczych i usuwa potrzebę jedzenia.
Obecnie przyjemność z jedzenia kojarzy nam się głównie negatywnie – łączymy ją z rozpasaniem, emocjonalnym jedzeniem, a dalej z nadwagą, otyłością i powiązanymi z nią chorobami cywilizacyjnymi, więc w naszych głowach pojawiają się uporczywe myśli, że jeśli będziemy jeść z nieskrywaną przyjemnością, to się dla nas źle skończy.
Jest jednak znacząca różnica między odchodzeniem od stołu pełnym a usatysfakcjonowanym. Jeśli skupimy się na jedzeniu, jeśli będziemy go faktycznie doświadczać, to jest duża szansa, że nasycimy się szybciej. Można wtedy mieć przyjemność z wypicia małej filiżanki kawy, zjedzenia niewielkiego ciasteczka z dobrej cukierni. Trzeba sobie tylko na nią pozwolić.
Ważne jest też, by spojrzeć na to od drugiej strony. Odmawianie sobie przyjemności z jedzenia jest wspólnym mianownikiem zaburzeń odżywiania, zarówno anoreksji, jak i ortoreksji. Również dzieci, które doświadczały różnych trudności w jedzeniu, a potem były do jedzenia zmuszane, nie łączą jedzenia z przyjemnością. Uczenie się, że jedzenie może być przyjemnością, może zatem stanowić oś przywracania dobrej relacji z jedzeniem.
A co do papki – jednym z moich największych lęków jest, że kiedyś uznamy zawiesinę witamin i minerałów w koktajlu z białka, tłuszczu i węglowodanów za posiłek zdrowszy od nieoptymalnej michy jedzenia. Smutna to wizja świata, w którym jedzenie jest całkowicie odarte z kontekstu kulturowego, a posiłki są spłycane do samych pragmatycznych aspektów. Trudno jest czerpać przyjemność z jedzenia, gdy staje się ono tylko paliwem.
Alicja Rokicka, Wegan Nerd: Pokazuję, że kuchnia wegańska jest prosta, smaczna, kolorowa
czytaj także
Są dziadkowie i rodzice, którzy uważają, że wypada zjeść 12 potraw, ale na pewno są też tacy, którzy żyją w lęku, że ich dziecko będzie grube. Szczerze mówiąc, spodziewałem się, że lęk przed otyłością dziecka jest dziś większy niż lęk przed głodem.
Środowisko, w którym obecnie żyją dzieci, jest na pewno obesogenne.
Czyli, jak rozumiem, sprzyja otyłości.
Dostęp do jedzenia mamy wszędzie. Trudno obecnie o miejsce, gdzie nie można byłoby go kupić – jest w drogeriach, na stacjach benzynowych, w automatach w biurach i szkołach. Dzieci mają mniej okazji do ruchu – w przestrzeni miejskiej czasem nie mogą bezpiecznie przejść z punktu A do punktu B, więc muszą być podwożone. Do tego dochodzi kinder marketing, marketing skierowany do dzieci, a umówmy się, że nigdy nie dotyczy on zdrowszej żywności, jak warzywa, nisko przetworzony nabiał czy nawet mięso, obecnie raczej demonizowane, ale i tak lepsze niż wysoko przetworzona żywność.
I my wprowadzamy dzieci w to otoczenie. Jeśli nie mają predyspozycji do otyłości, to najprawdopodobniej wyjdą z tego obronną ręką. Jak ten nasz kolega, co jadł za pięciu, a i tak był szczypiorkiem.
Rzeczywiście, miałem takiego kolegę. Wszyscy zachodzili w głowę, jak to możliwe.
Część dzieci, ze względu na swoje uwarunkowania genetyczne czy epigenetyczne, będzie musiała świadomie opierać się tym wpływom i będzie im niezwykle trudno podołać temu zadaniu. Ich start w dorosłość będzie utrudniony, od najmłodszych lat będą oceniane i stygmatyzowane tylko na podstawie swojej wagi. Uszczypliwe komentarze będą pojawiać się nie tylko na boisku szkolnym, ale też w gabinecie lekarskim. Dzieci te będą rozliczane z każdej gałki lodów i paczki chipsów. To coś, czego nie doświadczy nigdy kolega szczypiorek – nawet jeśli je jeszcze więcej i rusza się zdecydowanie mniej, to społeczeństwo zawsze będzie go postrzegało jako tego zdrowszego. Jemu nikt nie reglamentuje przyjemności z jedzenia.
Kiedy zaczynamy patrzeć na dziecięcą otyłość w takiej szerzej perspektywie, to łatwiej dostrzec, że potrzebujemy nowych kierunków działań prewencyjnych. Musimy odciążyć dzieci i rodziców w walce z otyłością i skupić się na kreowaniu środowiska, które jest mniej obesogenne. Tu zdecydowanie potrzebne są działania takie jak ograniczenie reklam żywności skierowanych bezpośrednio do dzieci czy usunięcie z alejek sklepowych produktów w opakowaniach z postaciami z bajek, szczególnie tych o dużej zawartości cukru.
Ważna jest też edukacja, ale nie taka, która nakazuje jeść zdrowo, tylko taka, która daje dzieciom umiejętności kulinarne i rozkochuje w lepszym jedzeniu. Nic nie smakuje tak dobrze jak samodzielnie przygotowany posiłek.
czytaj także
Wyobraźmy sobie trochę inną rodzinę niż ta z początku naszej rozmowy. Rodzice wiedzą już, że nie należy wywierać na dzieci takiej przemocowej presji przy jedzeniu – nauczyli się tego na swoich terapiach. Mieszkają w inteligentnym domu z inteligentną lodówką, sami też są całkiem inteligentni. Liczą kalorie, sprawdzają skład produktów. Zależy im, żeby dziecko jadło zdrowo i optymalnie. Co tutaj może pójść nie tak?
Wyobrażam sobie, że te domy mogą mieć wspólny mianownik: presję. Są różne style rodzicielskie. Permisywny – w skrócie: róbta, co chceta, jesz, co chcesz, byle ci było dobrze. Autorytarny: nie możesz tego, możesz to, masz robić tak i tak. I styl demokratyczny: rodzice słuchają dzieci, przyjmują do wiadomości ich propozycje, ale mają też swój pomysł i szablon działania. Kiedy porównamy te style rodzicielskie, okaże się, że nadwaga i otyłość najczęściej występują tam, gdzie obecny jest styl autorytarny.
Bez zaskoczenia.
Chociaż mogłoby się wydawać, że autorytarny rodzic to taki, który bardzo dba o dziecko. Formy presji potrafią być nader różne. Nie zawsze musi to być przemocowy wujek czy babcia, którzy siłą nakładają kolejną porcję pierogów. Presja może być miękka: „jak zjesz obiad, to dam ci cukierka” albo „jak nie zjesz tych zielonych warzyw, to możesz być chory”. To także jest zmuszanie dziecka do jedzenia w określony sposób.
czytaj także
W ten sposób łatwo doprowadzić do tego, że przyjemność z jedzenia gdzieś się ulotni. Chociaż warto pamiętać, że przyczyny niechęci do jedzenia mogą być różne. Niektóre są wbudowane w nasz rozwój, jak na przykład neofobia.
Rozumiem, że to lęk przed tym, co nowe. Jak on objawia się w relacji z jedzeniem?
Kiedy dzieci zaczynają się poruszać samodzielnie, nie mają jeszcze lęku, że coś może im się stać. Pchają do buzi dosłownie wszystko. Neofobia pojawia się około drugiego–trzeciego roku życia, żeby uchronić dzieci przed wyrządzeniem sobie krzywdy.
Kiedy rodzic wie, że to naturalne, to wtedy przeczeka to na spokojnie. A kiedy nie wie, ma poczucie, że dziecko mu się zepsuło. Pojawiają się takie myśli: „Ono tak cudownie i chętnie jadło” i te wszystkie racjonalne próby poradzenia sobie z odmową: „Jak możesz wiedzieć, że ci to nie smakuje, skoro nawet nie próbowałeś?”. Zawsze myślę sobie wtedy, co taki rodzic zrobiłby, gdyby dostał talerz robaków. Wystarczyłoby mu spojrzenie, żeby je odrzucić, czy musiałby spróbować?
Kiedy u dziecka pojawia się neofobia, ze strony rodziców może pojawić się presja, bo mają wrażenie, że nie mogą dziecku zaufać. Mogą myśleć, że jak go nie zmuszą, to nie zje.
Opublikowałaś na swoim Instagramie post, w którym wyraziłaś sceptycyzm wobec obsesyjnego skupiania się na optymalizacji jedzenia. Piszesz tak: „Obecnie częściej mam potrzebę mówienia ludziom, że ich jedzenie jest dobre takie, jakie jest, nawet gdy daleko mu do idealnego”. Czyli nieważne, czy zjemy w budce z fastfoodem, czy ugotujemy obiad z produktów kupionych na ekologicznym bazarku?
Pierwsze preferencje dzieci krążą wokół produktów słodkich, słonych i tłustych. Nie jesteśmy w stanie temu przeciwdziałać, zakazywanie też działa tylko do jakiegoś wieku. Możemy jednak poszerzać wachlarz produktów, których jedzenie sprawia dzieciom przyjemność, na przykład właśnie o takie kupione na tym bazarku. Ale żeby zarazić dzieci miłością do zdrowszego jedzenia, sami musimy je lubić.
Po opublikowaniu tego posta słyszałam opinie, że to, co piszę, jest niebezpieczne. Jak to? Mówić rodzicom, że mogą żywić dzieci, jak chcą? Przecież jest otyłość! A rodzic, żeby uchronić dziecko przed otyłością, tym największym współczesnym straszakiem, zrobi wszystko – włącznie z tym, że zdecyduje się wprowadzać restrykcyjną dietę odchudzającą w wieku, w którym dziecko absolutnie nie powinno być na diecie.
Dieta może negatywnie wpływać na poczucie wartości u dzieci. Kiedy dieta jest nieskuteczna, dzieci czują, że nie podołały wymaganiom rodziców i otoczenia. A jak czują się z tym źle, to może być to wstęp do zaburzeń odżywiania. Odkąd pamiętam, w mediach pojawiały się zdjęcia ludzi przed odchudzaniem i po nim. Tylko teraz coraz więcej pojawia się takich zdjęć dzieci. Patrzę na nie i myślę sobie, że te dzieci nigdy nie będą czuły się tak doceniane jak w momencie, kiedy ktoś publikował ich zdjęcia po odchudzaniu.
czytaj także
Efekty surowej diety nie utrzymują się zwykle zbyt długo.
Nie są rozwiązaniem na całe życie. Zwykle dieta rozpisana jest na dwa tygodnie, a później kopiowana przez trzy miesiące. Dzieci chudną, ale w końcu tracą zapał. Moim zdaniem warto jednak pomyśleć o zadowoleniu, wspomnianej przyjemności z jedzenia. Chciałam tym postem zasugerować, że nie musisz jeść idealnie, żeby być zadowolonym z tego, co jesz, i to nie zamyka ci możliwości zdrowego żywienia.
Chyba rzeczywiście jest tak, że im dalej człowiek idzie w las w myśleniu o jedzeniu, tym bardziej chce to jedzenie upraszczać. Środowisko żywieniowe, w którym funkcjonujemy, jest bardzo skomplikowane. Próbujemy jakoś się w nim odnajdywać – na przykład poprzez sprawdzanie umieszczanych na produktach spożywczych etykiet Nutri-Score, które mają nam powiedzieć, czy coś jest zdrowe, czy nie. Tylko że to nie jest takie proste.
Widziałem ostatnio taką etykietę na płatkach śniadaniowych. Zaznaczone duże zielone A, na skali od A, przez żółte C, do niepokojąco czerwonego E.
I co pomyślałeś, widząc to duże zielone A?
Że to zdrowy produkt.
No właśnie, a Nutri-Score porównuje produkty w danej kategorii. Zakłada, że to jest najlepszy produkt z kategorii płatków śniadaniowych. To nie znaczy, że on jest tak samo dobry jak zwyczajne płatki owsiane. Do tego Nutri-Score nie bierze pod uwagę stopnia przetworzenia, a wiemy już dobrze, że ma on duże znaczenie.
Nie znamy prawdziwej wartości jedzenia. Kupujemy dużo i tanio [rozmowa]
czytaj także
Książkę, którą napisałaś wspólnie z Zuzanną Wędołowską, zatytułowałyście Rozgryzione. Jak nauczyć dziecko dobrze jeść. To w końcu dziecko umie jeść samo z siebie czy trzeba je tego nauczyć?
Kiedy mówimy o tym, jak nauczyć dziecko jeść, to jednak bardziej skupiamy się na tym, jak nauczyć rodziców, żeby za bardzo nie wtrącali się w to jedzenie. Staramy się pokazać, jak tym nadmiernie zaangażowanym ciociom i dziadkom zamknąć buzię i jak samemu odpuścić. Naprawdę nie musicie siedzieć nad dziećmi, żeby zjadły do końca.
Oczywiście są rzeczy, za które to rodzic jest odpowiedzialny. To rodzice kładą rzeczy na stół. Ale w karmieniu ważne są obie strony. Słuchajmy dziecka i akceptujmy, kiedy już nie chce jeść. To uczy dzieci słuchania sygnałów z ciała w przyszłości. Posiłek kończy się wtedy, kiedy dziecko czuje, że jego brzuch jest pełen, a nie, kiedy rodzic zobaczy w końcu pusty talerz.
**
Marta Kostka – z wykształcenia dietetyczka i technolożka żywności. Z zamiłowania niestrudzona i dociekliwa badaczka tematyki żywienia dzieci. Promuje holistyczne, oparte na relacji podejście do żywienia. W wolnym czasie testuje nowe przepisy na kiszonki. Kocha gotować, uwielbia jeść. Książka Rozgryzione. Jak nauczyć dziecko dobrze jeść, której jest współautorką, ukaże się na początku lutego 2023 roku w wydawnictwie Znak Emotikon.