O ile społeczeństwo ma dziś coraz bardziej negatywny stosunek do rasizmu i homofobii, o tyle w środowiskach nawet najbardziej progresywnych i otwartych panuje całkowite przyzwolenie na fatfobię – mówi nam Maria Mamczur, autorka „Grubej”, czyli reportażu o wadze i uprzedzeniach.
Paulina Januszewska: Czy Gruba jest promocją otyłości?
Maria Mamczur: Dokładnie tego obawiał się pewien mężczyzna, który skomentował mój facebookowy post na temat wydania książki. Ania Chomiak, jedna z jej bohaterek, która objęła publikację swoim matronatem, odpisała mu tak: „Czy naprawdę uważasz, że ktoś chce cię zmusić do przytycia?”. To absurd. My, osoby grube, nie żądamy od innych, by dorównały nam masą ciała.
Tylko?
Chcemy równego traktowania, z godnością i szacunkiem, bez względu na jakąkolwiek inność. Nie chcemy wykluczania, stygmatyzowania podkręconego w różnych, w tym przede wszystkim biznesowych celach. Sprzeciwiamy się zawstydzaniu osób, które ważą więcej, niż przewiduje coraz chudszy ideał piękna.
Czyli walczy pani z tym, co proponują nam otaczające obsesyjnym kultem szczupłe ciało system i kultura?
I z utrwalonymi społecznie przekonaniami, że gruby to ktoś, kto żre ponad miarę, leży na kanapie i w ogóle się nie rusza.
A tak nie jest?
W swojej książce pokazuję, że świat nauki wymienia co najmniej 52 inne czynniki prowadzące do wzrostu masy ciała powyżej pewnego BMI. Działają tu mechanizmy nie tylko biologiczne i genetyczne, ale także społeczne, kulturowe i medyczne, w tym brak specjalistów od leczenia otyłości.
„Wiele bym dała, by zrozumieć, dlaczego ludzie tak bardzo nienawidzą osób otyłych”
czytaj także
Od razu też uprzedzę komentarze, w których czytelnicy zarzucą mi rzekome „epatowanie chorobą”, bo z takimi opiniami zwykle spotykają się grube osoby aktywne w przestrzeni publicznej. Czy to, że ktoś jest chory, oznacza, że nie ma prawa żyć pełnią życia?
No nie.
Dlaczego więc chorującym na otyłość odmawia się ubierania się tak, jak chcą, leczenia, opalania się na plaży w kostiumie kąpielowym? Sama mieściłam się kiedyś w kanonie, nosiłam rozmiar 36–38 i nie zdawałam sobie sprawy, że na marginesie społeczeństwa istnieje coś takiego jak świat grubych, w którym jest mnóstwo wstydu i lęku.
Teraz wiem, że przenoszony na konkretne osoby strach przed tłuszczem może przybierać bardzo wysublimowane postaci – czasem miękkiej stygmatyzacji ukrytej pod płaszczykiem troski o zdrowie drugiej osoby, a innym razem przemocy fizycznej, jakiej doświadczyła jedna z moich bohaterek, wypchnięta z autobusu na ulicę z powodu swojej tuszy.
Za psycholożką kliniczną, Rebeccą Puhl, wskazuje pani fatfobię jako zjawisko groźniejsze nawet od rasizmu i homofobii. Dlaczego?
Badania przeprowadzone przez Puhl dowodzą, że o ile społeczeństwo ma dziś coraz bardziej negatywny stosunek do rasizmu i homofobii, o tyle w środowiskach nawet najbardziej progresywnych i otwartych panuje całkowite przyzwolenie na fatfobię. Nic dziwnego, bo gruby staje się łatwą ofiarą za sprawą ogromnego i niepozwalającego na samoobronę wstydu. A ten z kolei bierze się ze stawiania znaku równości pomiędzy nadwagą czy otyłością a życiową porażką, niedbaniem o siebie, lenistwem, niskim poziomem intelektualnym itp.
Socjolożka i entolignwistka Katrzyna Chajbos uważa wstyd za narzędzie opresji, które służy do dyscyplinowania osób dyskryminowanych i wymuszenia na nich uległości wobec grup cieszących się przywilejami. Neoliberalizm nauczył nas jednak, że nie istnieją przywileje, lecz predyspozycje, których niektórzy najwyraźniej nie mają, nie potrafią lub nie chcą wykorzystać, dlatego są grubi i sami sobie winni.
Jakie związki fatfobia ma z rasizmem?
Sabrina Strings, amerykańska profesorka socjologii, napisała na ten temat całą książkę. W Fearing the Black Body: The Racial Origins of Fat Phobia [Obawa przed czarnym ciałem. Rasistowskie korzenie fatfobii] próbowała złapać moment, w którym zaczęto tak bardzo promować szczupłą sylwetkę. Trafiła do źródeł, w których dowiedziono, że choć obżarstwo łączono z brakiem silnej woli w starożytności i grzesznością już w średniowieczu, w czasach kolonialnych nastąpiło apogeum tej fatfobicznej obsesji. Większą masę ciała utożsamiano z czarnymi niewolnikami i w ten sposób antagonizowano społeczeństwo, mówiąc – głównie białym kobietom – że jeśli chcą być grube, niech jadą do Afryki.
A jak to się ma do polskiej historii?
Bardzo ciekawie o grubości mówi w mojej książce krytyk teatralny i kulinarny Maciej Nowak, który przypomina, że chłopi zniewoleni w Polsce musieli najeść się na zapas, by mieć siłę pracować na roli oraz przetrwać trudne warunki, zwłaszcza zimą. Genetycy udowodnili w dodatku, że osoby, które potrafiły przetrwać kryzysy żywnościowe, głód, wojny, choroby, miały większą łatwość gromadzenia rezerwowych kalorii. Osoby z wyższych stanów społecznych, zwłaszcza kobiety, nie musiały pracować, dlatego uważano, że muszą być szczupłe. Poza tym polskie elegantki, wyższe klasowo w hierarchii kupowały swoje ubiory w Paryżu czy Londynie, a więc w miejscach, w których rasistowskie spojrzenie na grubość było powszechne, a suknie szyto tylko w małych rozmiarach.
czytaj także
Czyli nie dość, że otyłość ma podłoże rasistowskie, to jeszcze wynika z klasizmu?
Owszem. Tak jest do dziś dlatego, że otyłość bierze się m.in. z biedy. Martín Caparrós w słynnej książce Głód zrobił zestawienia pomiędzy zasobami ludzi różnych klas. Wynika z nich, że najubożsi mają najgorszy dostęp do zdrowej żywności. Tam, gdzie mieszka biedota, tam pojawiają się dyskonty oferujące przede wszystkim tanie, wysokokaloryczne i śmieciowe jedzenie.
Poza tym smukła, wymodelowana sylwetka też nie bierze się znikąd. Kluby fitness, masaże, zabiegi zdrowotne, medycyna estetyczna, odsysanie tłuszczu czy niwelowanie nadmiaru obwisłej skóry – na to wszystko mogą sobie pozwolić najzamożniejsi.
W systemie neoliberalnym gruby to jest więc ktoś, komu się nie udało, a szczupłego i wypielęgnowanego uważa się za człowieka sukcesu. Pamiętajmy jednak, że nawet gdy gruby ma ponadprzeciętne predyspozycje, umiejętności czy przywileje, też może tego sukcesu nie osiągnąć ze względu na swoją wagę.
To znaczy?
Przytaczam w książce artykuł Michaela Hobbesa, amerykańskiego reportera, który zajął się problemem otyłości, ponieważ jego matka, pracownica naukowa w firmie farmaceutycznej, nie zrobiła takiej kariery, na jaką zasługiwała, z uwagi na deprecjonowanie jej osiągnięć w kontekście dużej masy ciała. Jedna z bohaterek Grubej dostaje z kolei polecenie od szefowej, „by coś ze sobą zrobiła” – czytaj: schudła – mimo że dobrze wywiązywała się ze swoich obowiązków służbowych.
Pisze pani, że kultura i system, w których żyjemy, z jednej strony nienawidzą grubych, a z drugiej napędzają konsumpcjonizm i sprzyjają otyłości. To się nie wyklucza?
Nie, bo kapitalizm żeruje na kompleksach i je tworzy, a neoliberalizm zrzuca odpowiedzialność za zdrowie i wygląd na jednostkę. Jedzenie oraz służąca jego spalaniu cała branża fitness to z jednej strony maszynki do zarabiania pieniędzy, a z drugiej – narzędzie społecznej dyscypliny i hierarchizacji. Apetyczne i agresywne reklamy żywności, szkoły uczące gotowania, podnoszenie jedzenia do rangi sukcesu, najwyższej przyjemności oraz wyznacznika stylu życia – to wszystko ma służyć generowaniu zysku i utrwalaniu społecznych podziałów.
Opisuję w książce kulinarną modę wśród elit, które najpierw płacą duże pieniądze za podróże, podczas których uczą się przyrządzać własnoręcznie wykwintne dania. A potem raczą nimi gości w swoim domu. Na suto zakrapianych i trwających do późnych godzin ucztach nie zobaczy pani raczej grubej osoby, mimo że tak wiele mówi się o tym, jak to jedzenie na noc tuczy. Ci ludzie następnego dnia wypacają kalorie na siłowniach, domowych bieżniach i saunach pod okiem ekspertów. I płacą za to bajońskie sumy.
Nie bez powodu na liście najbogatszych Polek znajdują się trenerki fitness. Dochodowe jest wszystko, co pozwala nam bezkarnie jeść.
Co ma pani na myśli?
Suplementy diety, preparaty odchudzające, również te, które królują na czarnym rynku i bywają bardzo groźne dla zdrowia. Piszę w książce o osobach, które, żeby schudnąć, przyjmowały pestycydy (ze śmiertelnym skutkiem) albo zjadały larwy tasiemca. Człowiek staje się pionkiem w grze nie tylko pomiędzy różnymi koncernami, ale także oszustami, którzy tylko zacierają ręce, by dorobić się na cudzej desperacji.
Cegiełkę do pogoni za szczupłą sylwetką dokładają media: magazyny kobiece, a także programy telewizyjne oferujące metamorfozy. Oto publiczność dostaje smutną, grubą osobę, nad której ciałem pracuje sztab specjalistów. Wszyscy się świetnie bawią poza bohaterką, która przekonuje siebie o tym, że jest niewystarczająca, a widzów, że do schudnięcia wystarczą pieniądze i grono ludzi świadczących odpowiednie usługi.
czytaj także
W taki sposób cementuje się również przeświadczenie, że świat dzieli się na pięknych, szczupłych i bogatych oraz brzydkich, grubych i biednych. Tymczasem rzeczywistość nie jest czarno-biała.
Jednak trudno ją przełamać.
To prawda, ale po to powstają takie książki jak moja, rozmowy, jak nasza, podcasty, jak Grubancypacja ciałopozytywnej aktywistki i jednej z bohaterek mojej książki, Uli Chowaniec, by owemu dualizmowi się przeciwstawić.
Kluczowe jest tu przede wszystkim pokazywanie osób grubych nie tylko jako ofiar, które płaczą na wizji, że wyhodowały sobie otyłość. Moje bohaterki to dziewczyny sukcesu, które wiedzą, czego chcą, potrafią walczyć, pokazują swoje duże ciała nago i mówią o sobie: „jestem gruba”, co znaczy, że wysoko podnoszą głowy, a nie przegrywają z hejterami. Im więcej takich komunikatów wyślemy do społeczeństwa, im szerzej będziemy uświadamiać ludzi, że otyłość bierze się z różnych przyczyn, a wygląd i zdrowie to nie są powody do dyskryminacji, tym bardziej różnorodność stanie się akceptowana.
Czyli – odpowiadając na pytanie, które stawia pani we wstępie do swojej książki – można być szczęśliwym i grubym jednocześnie?
Tak, ale to nie jest łatwa droga. W dodatku walka z fatfobią jest trudna, bo rzadko zauważamy mikroprzemoc sączącą się nawet ze strony pozornie przychylnych nam ludzi.
Fotograf, który robił mi zdjęcie do książki, mówił na przykład, że stara się uwrażliwiać swoje dziecko na to, by nie wykluczało innych ze względu na wygląd, rasę czy orientację seksualną. Ale co z tego, skoro na spotkaniach rodzinnych ciotki zaczynają posiedzenie od rozmowy na temat tego, kto ile przytył.
W wydawnictwie, dla którego pierwotnie pisałam Grubą, fatfobia też sączyła się w bardzo delikatny sposób. Usłyszałam, że jako gruba osoba nie jestem obiektywna, nie mam dystansu i trzymam stronę moich bohaterek, występując w roli ich rzeczniczki. Tak jakby otyłość była aktem oskarżenia, winą, za którą należy się kara. Oczekiwano ode mnie opisania zupełnie innych historii niż te, które pokazałam.
Czyli jakich?
Takich, które można zobaczyć w reality show. Chodziło o scenariusz, w którym gruba osoba płacze nad swoim nieszczęściem, przyznaje się do tego, ile je, waży, i deklaruje, że bardzo chciałaby odmienić swój los. Odchudzanie miało być dla niej jedynym i nadrzędnym celem. Nie zgodziłam się na to. Zbyt mocno cenię i podziwiam moje bohaterki, by robić z nich kobiety z brodą i żądne współczucia biedaczki. Zgłosiłam się więc do innego wydawnictwa, określającego się jako bardzo wrażliwe społecznie. Ale tu znowu zetknęłam się z opinią, że wszystkie moje bohaterki są do siebie podobne, mimo że każda z nich ma za sobą zupełnie inną historię.
Beza łyżeczką czy kebab rękami? O klasowości tego, co (i jak) jemy
czytaj także
Łączy je jednak waga.
Owszem, dotykają je też: fatfobia, fatshaming, dyskryminacja ze strony środowiska medycznego, ale nic więcej. Za tym stoi dość popularny socjologiczny mechanizm, który sprawia, że grubych uznajemy za jedną wielką masę, nie odróżniając jednostek. Zupełnie jak osoby, dla których wszyscy Azjaci wyglądają tak samo. Na koniec moją książkę zrecenzowała psychoterapeutka, która zajmuje się zaburzeniami odżywiania – z nimi też boryka się część moich bohaterek.
Co napisała?
„Mam problem z tą książką i z otyłymi ludźmi, bo jestem estetką”. Ręce mi opadły. Wiele można powiedzieć o moich bohaterkach, ale również to, że są to bardzo piękne kobiety – tyle tylko, że niemieszczące się w rozmiar 36.
I dość dobrze znające świat diet.
Zdecydowanie. Właściwie wszystkie moje bohaterki, włącznie ze mną, przetestowały mnóstwo kuracji odchudzających. Profesorka, która zajmuje się leczeniem otyłości, powiedziała mi, że właściwie wszystkie osoby, które do niej trafiają, są ofiarami diet. Schemat jest często podobny: zazwyczaj zaczyna się od niewielkiej nadwagi, której za sprawą presji kulturowej młode kobiety chcą jak najszybciej się pozbyć.
Wszyscy mniej lub bardziej ulegamy tej obsesji. Cytuję w książce wywiad z mężem Marii Czubaszek, który wprost przyznaje, że stracił żonę przez anoreksję. Renee Engeln, autorka Obsesji piękna, zetknęła się z licznymi opiniami kobiet, które twierdzą, że wolałyby się rzucić pod ciężarówkę niż przytyć. De facto więc diety i opresja szczupłości przyczyniają się do otyłości. Stoją za tym mechanizmy medyczne i biologiczne, spowolnienie metabolizmu i efekt jo-jo, który nie polega na tym, że najpierw ktoś chudnie, a potem wraca do starych nawyków.
A na czym?
Organizm, który jest głodzony, przestawia się na tryb przetrwania i magazynuje tłuszcz, przez co po nadmiernym spadku wagi dochodzi do nadmiernego jej przyrostu.
czytaj także
W Grubej pada też teza, że najbardziej fatfobiczne środowiska to te, które powinny pomagać w walce z nadwagą. Dlaczego?
W przypadku branży fitness chodzi o zysk. Na lęku przed przytyciem zarabia się ogromne pieniądze. Osoby prowadzące imperia tego biznesu zwykle żerują na zakompleksieniu osób, które są niekanoniczne, a więc nie tylko takich z dużą otyłością, ale również z małą nadwagą. W książce cytuję posty dietetyczek i trenerek, które cały czas powielają szkodliwe stereotypy, mówiąc: „rusz dupę z kanapy, przestań jeść wiadro frytek i popijać smalcem”. To przemoc, która nie wynika z niewiedzy na temat powodów tycia, lecz z chęci wywołania poczucia wstydu, który napędza popyt na kosztowne usługi naśladowczyń Ewy Chodakowskiej.
Swoją drogą Chodakowska sprzedaje dwumiesięczny catering dietetyczny wart prawie 6 tysięcy złotych. Ale pomocy można szukać też u lekarzy.
Problem tkwi w tym, że środowisko medyczne to wylęgarnia fatfobii. Doświadczyłam tego na własnej skórze, gdy nagle zaczęłam tyć, nie wiedząc o niewydolności tarczycy. Zawsze odżywiałam się zdrowo. Gdy trafiłam do lekarza w dobrej klinice, ten spojrzał na mój brzuch i powiedział: „Pani Mario, tu może pomóc tylko jedno: ŻM”.
Czyli?
„Żryj mniej, nie rozumie pani?” – usłyszałam w odpowiedzi. Moje bohaterki idą do lekarza z anginą, bólem głowy i słyszą: „schudnij, to porozmawiamy, wtedy przestaniesz się źle czuć”. A to bzdura, bo często dolegliwości, na które skarżą się pacjentki, nie mają związku z tyciem. Mój lekarz też nie dał mi skierowania na badania do endokrynologa, bo uznał, że wystarczy schudnąć. Leczenie sprowadza się w takich przypadkach do oceniania i dawania rad pokroju: „weź się za siebie, przestań jeść”. Od rzecznika praw pacjenta i Fundacji OD-WAGA otrzymałam relacje dotyczące traktowania grubych osób w gabinetach i szpitalach tak okropne, że włos mi się jeżył na głowie.
Może podać pani jakiś przykład?
Dziewczyna idzie do ginekologa, prosi o środki antykoncepcyjne, a on jej mówi: „takiej świni nikt nie ruszy, po co ci to?”. Nie twierdzę, że nadwaga czy otyłość nie mają wpływu na zdrowie, ale jednocześnie rozumiem ciałopozytywne aktywistki, które bardzo się irytują, gdy to słyszą.
Dlaczego?
Bo ich zdrowie to ich sprawa. I tu oczywiście można zderzyć się z fatfobią ukrytą. Ktoś mówi: „nie oceniam cię, lecz martwię się o twoje zdrowie, nie jedz tyle”. Jedna z trenerek fit, która cały czas publikuje fatfobiczne treści, mówi, że walczy o dobro grubych osób. Trenuje osobę z otyłością trzeciego stopnia i niby okazuje jej dużo ciepła, a jednocześnie wbija szpileczki typu: „i co, zjadłoby się pewnie salcesonik?”.
czytaj także
No ale można by powiedzieć, że tej osoby nikt nie zmusza do korzystania z usług takiej trenerki.
Owszem, godzi się na to, bo czasami to jedyna możliwość poradzenia sobie z rzeczywistością. Aby czuć akceptację ze strony otoczenia, bardzo często grube osoby pozwalają z siebie szydzić, deptać swoją godność, udając, że w ogóle ich owe drwiny nie obchodzą. Gdy jednak stawiają granice, mówią „dość”, wyraźnie nie godzą się na fatfobię, wtedy słyszą, że promują otyłość. Ktoś, kto przełyka te okropne dowcipy, daje sobą pomiatać, tak naprawdę czuje się zbyt słaby, by inaczej zawalczyć o zewnętrzną aprobatę.
Jakie jeszcze strategie najczęściej przyjmuje się w fatfobicznym świecie?
Czasami tłuszcz okazuje się pancerzem. Alicja Długołecka mówi, że osoby z traumami lub bardzo wrażliwe rzeczywiście chronią się w ten sposób przed zranieniem. Podobnie zresztą robią osoby, które intensywnie trenują. Tyle tylko, że zasłaniają się mięśniami. Są ludzie, którzy na fatfobię reagują znikaniem. Opisuję przypadek prawnika, który ruszał się z domu tylko do pracy i kościoła, ale wyłącznie taksówką. Tak bardzo bał się oceny swojego wyglądu. Znam przypadki osób, które w ogóle nie wychodzą z obawy przed drwiną. Ale dość częstym lekiem na rzeczywistość jest przyjęcie roli wesołka, luzaka, który sam z siebie się śmieje. Jemu ludzie wybaczają, że jest gruby, pod warunkiem że nigdy nie okaże słabości. Taki jest stand-uper Lotek, który zyskał szacunek, bo cały czas niewybrednie żartuje ze swojej wagi, a przy okazji obraża też innych grubych. Wśród nich są też tacy, którzy uciekają w potulność i na wszystko się godzą.
Jak bohaterka książki związana z klubem kwadransowych grubasów?
Tak, to osoba, która przez większość życia unikała konfrontacji, słuchała okropnych docinków męża. W końcu jednak oglądając nagranie z przyjęcia komunijnego córki, na którym ktoś mówi: „jesteś tak gruba, że niedługo będziesz musiała bokiem przechodzić przez drzwi”, załamała się i zaczęła odchudzanie.
I co było potem?
Udało się jej zrzucić sporo kilogramów. I nagle okazało się, że była w stanie postawić się swojemu partnerowi. „Teraz jestem laską, już mi nie podskoczysz” – mówiła. A gdy ją denerwował, gotowała znienawidzoną przez niego zupę – krupnik – i stawiała mu przed nosem na stole. Małżeństwo się rozpadło. Opowiadam o tym dlatego, że otyłość tak bardzo wymaga zabiegania o akceptację innych, że skłania wiele osób do bycia kimś innym, tłamszenia swojej prawdziwej osobowości.
Podobnie było z Agnieszką Czerwińską, która założyła agencję modelek plus size i opowiadała o samoakceptacji, a tak naprawdę nienawidziła swojego dużego ciała. Schudła, ale zniknęła z mediów, bo okazało się, że wraz z wagą straciła zainteresowanie mediów i fotografów. Każdy więc próbuje sobie z tym radzić na swój sposób. Na pewno osoby, które weszły w nurt ciałopozytywności, mają trochę łatwiej, bo zyskują grono wsparcia. Mają też cel, który nie musi się zamykać w chudnięciu.
czytaj także
To są głównie kobiety, które znacznie częściej i wcześniej niż mężczyźni doświadczają fatfobii.
I znacznie silniej doświadczają spowodowanego przytyciem wykluczenia, zwłaszcza gdy żyją w środowisku pilnie strzegącym funkcjonowania jednostek w ramach określonego kanonu piękna.
Kiedy przytyłam, moje koleżanki nie potrafiły ze mną normalnie rozmawiać. Wstydziły się ze mną i za mnie. Zamiast zapytać o to, jak się czuję, mówiły: „ale ciebie się dużo zrobiło”. Musiałam to przełknąć. Wcześniej lubiłam ciuchy z pazurem, ciekawe, okazało się, że nabierając większej wagi, miałam bardzo ograniczony wybór. W dużym rozmiarze mogłam dostać rzeczy w stylu „u cioci Kazi na imieninach”, czyli coś jak buraczkowa koronkowa garsonka. Dramat. W second-handach to samo. Żeby dobrze wyglądać, musiałabym naprawdę dużo wydać. A tak się złożyło, że moje tycie zbiegło się z problemami finansowymi.
I to zmusiło panią do życiowej transformacji, w ramach której przejmowanie się wyglądem przestało mieć takie znaczenie?
W pewnym sensie tak. Mogłabym podporządkować wszystko odchudzaniu, ale czy warto? Życie jest zbyt ciekawe i krótkie, by sprowadzać je wyłącznie do wyglądu. Lepiej przeczytać dobrą książkę, czerpać przyjemność z kontaktu z naturą. Wyprowadziłam się na wieś, włączyłam się w działalność ekologiczną, założyłam stowarzyszenie. Wiedziałam już, że można o siebie dbać, ale bez przegięcia, bez tego niewolniczego podążania za ideałem kobiety eleganckiej, zadbanej i szczupłej, jaką wykreował nasz patriarchalny system wartości.
Dwa Big Maki, Fillet-O-Fish i cola, czyli jak Ameryka eksportuje otyłość
czytaj także
Renee Engeln pisała, że gdyby kobiety mniej czasu i pieniędzy przeznaczały na zajmowanie się wyglądem, to rządziłyby światem. A jakie miejsce w tym świecie zajmuje ciałopozytywność?
Dla niektórych hasło: „kochaj swoje ciało” może brzmieć jak pusty slogan. Ale w moim odczuciu to walka o to, by zadbać o siebie i swoje samopoczucie oraz stawić czoła lękowi przed oceną. Fakt, że wokół ciałopozytywności rodzą się wspólnoty, daje odwagę do działania. A w szerszym, społecznym kontekście aktywistki związane z tym nurtem oswajają słowo „gruba” nie udając, że otyłości czy nadwagi nie ma, lecz pokazując, że można z nimi żyć. To nie zawsze jest wyrok. To po prostu cecha taka sama jak wzrost czy kolor włosów.
***
Maria Mamczur – dziennikarka, socjolożka, malarka. Autorka reportaży społecznych i psychologicznych, krótkich form prozatorskich oraz książki Żony gejów. O tym, czego nikomu się nie zdradza. Nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej właśnie ukazała się jej książka Gruba.