Liberałowie straszą swoich wyborców Stalinem i Wenezuelą, prawica straszy uchodźcami i „cywilizacją śmierci”, a co robi lewica? Wyciąga badania naukowe i dane statystyczne. A to, niestety, nie działa.
Napisałem jakiś czas temu tekst o progresji podatkowej. Zebrałem w nim główne argumenty ekonomiczne, społeczne i etyczne przemawiające za progresywnym systemem. Na blogu Warsaw Enterprise Institute odpowiedział mi Łukasz Warzecha. Jak się domyślacie, nie była to odpowiedź entuzjastyczna.
Warzecha miał kilka zastrzeżeń do moich argumentów, ale w jego wywodzie powracał jeden wątek: Markiewka powołuje się na raport OECD o negatywnym wpływie nierówności na mobilność społeczną? Może i coś w nim jest, a może i nie. Markiewka przywołuje badania Pawła Bukowskiego i Filipa Novokmenta na temat skali nierówności w Polsce? Badania są ciekawe, ale nie dowodzą, że polskie nierówności przekładają się na sytuację polityczną w kraju. Markiewka pisze o ankiecie, w której wzięło udział kilkudziesięciu europejskich ekonomistów i ekonomistek, twierdzących niemal jednogłośnie, że nierówności mają złe skutki dla demokracji? To tylko ich subiektywna opinia.
czytaj także
Argumentacja Warzechy sprowadza się do: Markiewka pisze, że nierówności społeczne mają niekorzystne skutki? Brak na to twardych dowodów.
Warzecha… ma rację. No, w pewnym sensie. Ekonomia nie jest nauką ścisłą, lecz społeczną. Dlatego nie dostarcza tak mocno uzasadnionych tez jak, powiedzmy, fizyka. I byłbym nawet gotów przyklasnąć sceptycyzmowi Warzechy wobec naukowych roszczeń ekonomii – gdyby nie pewien szkopuł.
Ten sceptycyzm działa tylko w jedną stronę. Warzecha powątpiewa we wszystkie ekonomiczne tezy, które brzmią dla niego nazbyt lewicowo, natomiast libertariańskie podejście akceptuje bezkrytyczne. Niskie podatki są zbawienne, regulacji powinno być jak najmniej, nierówności nie stanowią problemu – publicysta „Do rzeczy” nie przytacza żadnych, choćby niedoskonałych, badań potwierdzających te przekonania. Po prostu traktuje je jako dogmaty wiary. A wszystko, co do tych dogmatów nie pasuje, potępia jako bzdurne i niebezpieczne.
Poglądy ekonomiczne Tuska, czyli noc żywych liberalnych trupów
czytaj także
Czy to nie jest doskonałe podsumowanie stanu debaty ekonomicznej w Polsce? U jej podstaw leżą prawdy wiary – socjal rozleniwia, nierówności to lewicowy wymysł, najbogatsi są łupieni podatkami, prywatyzacja jest zawsze dobra. Ludzie, którzy wyznają te dogmaty, w swoim mniemaniu są oczywiście otwarci, więc deklarują gotowość ich porzucenia, jeśli tylko przedstawicie im stuprocentowy dowód na to, że sprawy mają się inaczej. Nie potraficie? Cóż, to znak, że jesteście lewicowymi fanatykami, którzy plotą bzdury.
Pytanie brzmi, czy z dogmatami wiary można walczyć za pomocą danych. Czy jest taka liczba badań, która może je przełamać? Czy nie lepiej zamiast tego zacząć mówić wprost, czemu w ogóle pewne tezy ekonomiczne uzyskały status dogmatów? I komu one służą.
Różne wymiary propagandy
Można wymienić kilka sposobów utrwalania w naszych głowach owych prawd wiary.
Jednym z nich jest ucinanie dyskusji. Ta strategia polega na przedstawianiu każdej alternatywy jako niebezpiecznego absurdu, o którym nie warto nawet rozmawiać. Ostatnio mogliśmy zobaczyć próbkę tej retoryki w wykonaniu klasyka, czyli Leszka Balcerowicza. Gdy na Campusie Polska Przyszłości padło z sali pytanie o problem nierówności, Balcerowicz odparł z drwiną w głosie: „Przepraszam bardzo, obecnie nierówności majątkowe są problemem?”. Szach-mat, koniec dyskusji. Co tam liczne badania w obszarze nierówności, co tam toczona od lat dyskusja na ten temat, skoro wszystko można sprowadzić do kpiny.
Kiedy ironiczne pytanie nie wystarczy, zawsze można dodać, że alternatywą dla wolnego rynku jest socjalizm, a socjalizm – wiadomo – to nędza, Stalin i gułagi. Jeden z moich ulubionych przykładów wykorzystania tej strategii to tweet byłego posła Pawła Kobylińskiego. Kiedy amerykańska kongresmenka Alexandria Ocasio-Cortez zaproponowała wprowadzenie 75-procentowej stawki podatku dla najbogatszych mieszkańców USA, Kobyliński skomentował: „Z tych haseł aż zionie socjalizmem. 70 proc. podatku brzmi tak, jakby amerykański sen miał się zmienić w amerykański horror. Lepiej byłoby jednak w takim razie, aby młoda polityczka nauczyła się czegoś o ekonomii, zanim wejdzie do Kongresu”.
I znowu, można by pisać o tym, że USA miały nawet wyższe stawki podatkowe, a było to w czasach zwanych „złotą erą kapitalizmu”. Można by powołać się na Paula Krugmana, który nie tylko przyklasnął propozycji Ocasio-Cortez, ale przypomniał, że jest ona zgodna z ustaleniami ekonomistów, którzy zajmują się kwestiami podatkowymi zawodowo, takich jak Peter Diamond i Emmanuel Saez.
Tylko jak takie argumenty mogą przetrwać starcie ze stwierdzeniami o „zionięciu socjalizmem”? A Kobyliński i tak był delikatny. Piotr Beniuszys w trakcie podobnej debaty na temat podniesienia podatków najbogatszym wypalił ironicznie: „Można też zamknąć bogatych w obozach i znacjonalizować cały ich majątek”. No i co, lewaki? Jakimi danymi odeprzecie zarzut o gułagi?
Można też zamknąć bogatych w obozach i znacjonalizować cały ich majątek.
— Piotr Beniuszys (@piotr_beniuszys) January 28, 2020
Inną popularną strategią jest przedstawianie pewnych haseł jako oczywistych prawd, które bronią się same z siebie, nie potrzebują więc żadnego uargumentowania. Weźmy niedawny tekst Mariusza Janickiego dla „Polityki”. Dziennikarz pisze o rosnącej świadomości, że „socjal i ideologicznie motywowana polityka podatkowa za bardzo już odrywają się od realnego wkładu pracy, indywidualnego wysiłku i właśnie sprawiedliwości społecznej”. Na jakiej podstawie Janicki wysnuwa wniosek o oderwaniu wysiłku od sprawiedliwości społecznej i wpływie socjalu na ten proces? Nie wiadomo. Najwyraźniej jest to, cytując klasyka, oczywista oczywistość, która uzasadnienia nie potrzebuje.
W najgorszym razie zostaje posługiwanie się zmyślonymi danymi. Tak zrobił ostatnio na Twitterze Tomasz Wróblewski, były redaktor naczelny kilku dużych tygodników i gazet, między innymi „Newsweeka”. „Dziś mija 40 lat od dnia, kiedy Ronald Reagan ogłosił plan cięcia podatków. 86 proc. gospodarstw domowych awansowało do wyższej grupy zarobkowej. Przez 10 lat PKB rosło 7,3 proc. rocznie” – pisał na Twitterze.
Dziś mija 40 lat od dnia kiedy Ronald Reagan ogłosił plan cięcia podatków. 86% gospodarstw domowych awansowało do wyższej grupy zarobkowej. Przez 10 lat PKB rosło 7,3% rocznie. Ameryka pokonała sowieckie imperium. W 63% świata zapanowała demokracja. Gdzie będziemy po Bidenie? pic.twitter.com/eVKAP9pTVD
— Tomasz Wróblewski (@tomaawroblewski) August 13, 2021
To bujda, bo żadnego wzrostu PKB o 7,3 proc. rocznie za czasów Reagana nie było. W ogóle przekonanie o tym, że reaganowska polityka przyczyniła się do niesamowitego rozwoju gospodarczego, jest mitem.
Wszystkie te retoryczne sztuczki składają się na „infrastrukturę perswazji”, by użyć nazwy brytyjskiego dziennikarza George’a Monbiota. Albo, mówiąc dosadniej, infrastrukturę propagandy. Powtarzanie przez dziesiątki lat wciąż tych samych sloganów i prawd wiary wyssanych z palca niewidzialnej ręki przez przedstawicieli większości partii i mediów, a nawet przez ludzi Kościoła katolickiego, sformatowało nas w taki sposób, że przyjmujemy je jako oczywistości albo przynajmniej punkt wyjścia do dyskusji. Przy tak ustawionym sporze lewica zawsze będzie na straconej pozycji, bo metaforyczny Warzecha zawsze będzie mógł powiedzieć: nie macie twardych dowodów, głosicie absurdy, a wasza polityka prowadzi do gułagów.
Irracjonalne przywiązanie do racjonalności
Jak poradzić sobie z efektami tej propagandowej ofensywy?
Drew Westen w książce Mózg polityczny pisze o irracjonalnym przywiązaniu do racjonalności. Chodzi mu o naiwne przekonanie, że dyskusję polityczną można wygrać, bombardując przeciwników i osoby postronne nieodpartą ilością danych. Tak czasem zachowuje się lewica, przekonana, że w debacie gospodarczej trzeba opierać się przede wszystkim na ustaleniach ekonomistów. Sam nie mogłem się powstrzymać, żeby nie skontrować opinii Kobylińskiego, przywołując nazwiska Krugmana, Diamonda i Saeza.
W tym przywiązaniu do wiedzy nie ma nic złego. Warto mieć jednak świadomość, że to nie wystarczy. Choćby dlatego, że – jak pokazują badania – ludzie nie zmieniają opinii tylko dlatego, że zetknęli się z faktami, które tym opiniom przeczą. Poza tym polityka to nie jest równanie matematyczne z jednym poprawnym rozwiązaniem. Zbyt wiele zależy od wyznawanej hierarchii wartości i interesów. Nie ma jednego idealnego modelu gospodarczego dla społeczeństwa – a wybór takiego modelu zawsze będzie kwestią naszych priorytetów.
czytaj także
Lewica, choćby ze względu na tradycje marksistowskie, powinna doskonale czuć tę grę interesów i klas. Paradoks polega na tym, że w Polsce o wiele lepiej radzą sobie z tym prawica i liberałowie. Choć oficjalnie brzydzą się takimi pomysłami jak marksistowska „walka klas”, to chętnie tę walkę toczą (i wygrywają). PiS trafnie rozpoznał, że jego elektorat przyciągną rozwiązania takie jak 500 plus czy obniżka wieku emerytalnego. Liberałowie zaś słusznie zakładają, że spora część ich wyborców, szczególnie ta, której interesy reprezentują prywatne media, chce zachowania przywilejów podatkowych dla najzamożniejszych Polaków.
Ani jedni, ani drudzy nie wychodzą od pytania: co mówi na ten temat współczesna ekonomia? Zamiast tego, jak na populistów przystało, zaczynają od pytania, czyj interes chcą reprezentować, a następnie szukają rozwiązań ekonomicznych najlepiej dostosowanych do tego interesu. Traktują ekonomię jako pożyteczne narzędzie, a nie ostateczną wyrocznię. I potrafią nieźle postraszyć swoich wyborców innymi klasami. Pomyślcie, jaką panikę wywołują liberałowie wokół ludzi rzekomo żyjących na socjalu niczym królowie – pewnie nie mniejszą niż PiS, gdy straszy swój elektorat Tuskiem „für Deutschland”.
Przełamanie infrastruktury propagandy będzie możliwe dzięki udziałowi w tej grze interesów, a nie dzięki byciu najlepszym kujonem w klasie – czyli tą siłą polityczną, która ma pod ręką najwięcej danych. Jasne, łatwiej toczyć tę bitwę, gdy ma się własne media, a także – jak prawica – ambony kościelne. Polskiej lewicy nie stać na te pierwsze, przynajmniej nie w dużej skali, o drugich nie ma co myśleć. Tym bardziej musi jednak wykorzystywać każdą okazję, każde okienko, do mówienia językiem interesów, a nie danych.
Ken Loach: Jeśli nie rozumiemy walki klas, nie rozumiemy zupełnie nic
czytaj także
Żeby było jasne. Dane ekonomiczne są ważne i gdyby lewica objęła władzę, powinna zadbać o to, by je gromadzić; musi też z nich korzystać, wdrażając swoje pomysły. Wcześniej jednak musi jasno określić, w czyim interesie występuje i na jakich wartościach chce opierać swój pomysł na Polskę. W naszym kraju nie brakuje grup, które są traktowane z buta zarówno przez prawicę, jak i liberałów – od pracowników budżetówki po młodzież na śmieciówkach. To skuteczne ustawienie się w roli reprezentanta interesów takich osób jest kluczem do zmiany debaty ekonomicznej w Polsce. A także jasne wskazanie, kto (i czyim kosztem!) korzysta na dotychczasowych rozwiązaniach. Dane i naukowe dowody – jakkolwiek pomocne – nie załatwią tego problemu same z siebie.