Gospodarka

Liberalizm przedstawia „Wielką Teorię Upadku Etosu Pracy”

Legendy o tym, że bogactwo bierze się z ciężkiej pracy, idą w parze z pochwałą wielkich przemysłowców, tak jakby przez pierwsze kilkaset lat kapitalizmu pracowali tylko właściciele fabryk, a cała reszta czekała z założonymi rękami, aż będzie mogła zedrzeć z nich podatki i utuczyć się na socjalu.

Dwa lata temu pisałem na łamach „Krytyki Politycznej” o polskich celebrytach medialnych, którzy z upodobaniem chwytają retoryczny bat, aby zaganiać rodaków do pracy i tłumaczyć im twarde prawdy na temat rzeczywistości. Czy coś się od tego czasu zmieniło? Jeśli już, to na gorsze.

Zawiązała się nieformalna koalicja medialnych gwiazd i gwiazdeczek, polityków Konfederacji oraz zwykłych twitterowych komentatorów o konserwatywnych i liberalnych poglądach, którzy uwielbiają rozpisywać się na temat wartości pracy. Zawsze w opozycji do „rozleniwiającego socjalu”, zawsze z pogardą dla pracy niezarobkowej, zawsze z poczuciem wyższości wobec każdego, kto nie wpasowuje się w ich wyobrażenia o dobrej pracy. Członkowie tej koalicji w swoim zapale zabrnęli ostatnio w rejony aż dziewiętnastowieczne, przedstawiając jako wzór do naśladowania dzieci dźwigające kilkunastokilogramowe paczki w magazynach. Ta postawa, szczególnie wśród męskiej części tej wesołej ferajny, łączy się często z publicznymi przechwałkami na temat tego, ile to się za dziecka człowiek napracował. To są zachowania faceta, który rozpina rozporek i biega po mieście, pokazując swoje przyrodzenie z pytaniem: „Duży, co?”.

Na celebrycki rozum

Członkowie tej koalicji nie potrafią sobie odmówić rozkoszy z wykładania swoich mądrości nawet wtedy, gdy wchodzą one w konflikt z naczelnymi dogmatami polskiego liberalizmu. Na przykład z dogmatem o niezaglądaniu nikomu do portfela i pochwałą dobrowolności dysponowania własnym majątkiem. W ostatnich tygodniach część medialnych orędowników ciężkiej pracy strasznie zabolał bowiem fakt, że ludzie dobrowolnie wpłacają pieniądze na zrzutki lewicowych aktywistek. Nie było rady, musieli na tej podstawie sklecić naprędce Wielką Teorię Upadku Etosu Pracy.

Mniejsza jednak z niekonsekwencją. Mniejsza nawet z publicznym brandzlowaniem się własnym ego. Największą wadą tej grupki internetowych etosowców jest to, że plotą głupoty, powtarzając niemal każdy szkodliwy stereotyp na temat pracy.

Domorośli teoretycy kapitalizmu

Nasi medialni spece próbują czasem wcielić się w teoretyków kapitalizmu. Wygłaszają wtedy mądrości w rodzaju „pracą, a nie socjalem budowano kapitalistyczny dobrobyt”.

Z tym stwierdzeniem są dwa problemy. Pierwszym jest założenie, że istnieje jakaś sprzeczność między pracą a socjalem, że albo stawiasz na jedno, albo na drugie. Nie ma żadnych dowodów na istnienie takiej zależności. Oczywiście, może się zdarzyć, że konkretne rozwiązanie socjalne przyczyni się do spadku podaży pracy, ale nie istnieje konieczny związek między jednym a drugim. Dobrym przykładem jest program 500 plus. Choć odkąd tylko go wprowadzono, niektórzy dziennikarze – wbrew doświadczeniom innych krajów – wieszczyli, że ściągnie na nas gospodarczą apokalipsę, to nic takiego się oczywiście nie stało. Jedne z ostatnich badań pokazują, że po rozszerzeniu 500 plus na pierwsze dziecko prawdopodobnie nie ma on większego wpływu na aktywność zawodową kobiet, a być może ma nawet efekt lekko pozytywny.

I to naprawdę nie powinno zaskakiwać. Bo przekonanie, że socjal rozleniwia, więcej ma wspólnego z mitami tworzonymi przez amerykańską prawicę, która za czasów Ronalda Reagana szczuła na czarne matki pobierające świadczenia, niż z wiedzą ekonomiczną, socjologiczną czy psychologiczną.

Przestańmy używać języka skrajnej prawicy. Czasy Reagana dawno minęły

Mamy za to badania pokazujące, że ciągłe zamartwianie się, czy będzie nas stać na opłacenie niezbędnych potrzeb, wiąże się z poważnymi dolegliwościami psychicznymi, które bynajmniej nie sprzyjają wydajnej pracy. Trudna sytuacja materialna może też zniechęcać do podejmowania ryzyka i rozwoju zawodowego. Dobrym przykładem są wyniki eksperymentu z dochodem podstawowym w mieście Stockton w Kalifornii, gdzie przez dwa lata wypłacano grupie 125 osób 500 dolarów miesięcznie. Okazało się, że osoby otrzymujące te środki potrafiły znaleźć pełnoetatowe zatrudnienie dwa razy częściej niż osoby z grupy kontrolnej, które żadnych pieniędzy nie otrzymywały. Znamienna jest też wypowiedź jednego z uczestników eksperymentu. Jak czytamy na portalu Vox: „Pewien mężczyzna po trzydziestce od ponad roku kwalifikował się do uzyskania licencji na obrót nieruchomościami, ale jej nie uzyskał, ponieważ nie mógł sobie pozwolić na wzięcie wolnego w pracy. Jak powiedział, dzięki wolności, którą dało mu dodatkowe 500 dolarów miesięcznie, jego życie całkowicie się zmieniło, ponieważ miał teraz więcej czasu na naukę, na realizowanie swoich celów”.

Polska jako obóz pracy?

Drugi problem z teoriami kapitalizmu naszych samozwańczych ekspertów polega na tym, że wprawdzie lubią oni rozprawiać o pracy jako źródle dobrobytu, ale mniej chętnie mówią, kto tę pracę historycznie wykonywał.

A na bogactwo narodów musiało pracować mnóstwo ludzi. Na przykład w Stanach Zjednoczonych – które w Polsce nadal uchodzą za wzór kapitalizmu – byli to czarni niewolnicy. Och, ale po co wyciągać od razu temat niewolnictwa? Cóż, jeśli chcemy na serio rozmawiać o teorii i historii kapitalizmu, to prawda jest taka, że Amerykanie nie przez dzień, nie przez miesiąc, nie przez rok, ale przez ponad sto lat korzystali z niewolniczej pracy. Nie da się tego sprowadzić do marginalnego epizodu. Pracowali też robotnicy i dzieci, często po kilkanaście godzin dziennie, w fatalnych warunkach, bez żadnej ochrony prawnej. Pracowały nieodpłatnie kobiety – piorąc, sprzątając, opiekując się członkami rodziny. Warto o tym przypominać, bo historyjki o pracy jako źródle bogactwa są często łączone z pochwałą bogatych przedsiębiorców, tak jakby przez pierwsze kilkaset lat kapitalizmu pracowali tylko właściciele fabryk, a cała reszta – od niewolników, przez robotników, po kobiety – czekała z założonymi rękami, aż będzie mogła ograbić tych właścicieli za pomocą podatków i utuczyć się na socjalu.

Do człowieka wydajnego

czytaj także

Większość z tych ludzi miała ze swojej harówy niewiele lub zgoła nic. Dopiero wtedy, gdy kolejne kraje zaczęły wprowadzać różne elementy państwa dobrobytu – powszechną ochronę zdrowia, zasiłki i płacę minimalną – wszystkie te grupy społeczne mogły zacząć korzystać z owoców własnej pracy. Rozwiązania socjalne nie były przeciwieństwem pracowitości, ale sposobem na to, aby tę pracowitość wreszcie uczciwie wynagrodzić.

Zastanawiam się więc, co dokładnie chcą nam przekazać ludzie, którzy w kontekście dyskusji o współczesnej Polsce przypominają, że kapitalistyczne bogactwo budowano na „pracy, a nie socjalu”? Sugerują powrót do standardów z XVIII i XIX wieku? Uważają, że Polska jest mniej więcej na tym samym etapie, na którym były Stany Zjednoczone, gdy istniało tam niewolnictwo, a kilkunastogodzinny tydzień pracy był normą?

Zwodnicze uroki harówki

To ostatnie pytanie naprowadza na kolejny problem z tezami propagandystów pracy. Kiedy zaczynają rozprawiać na temat pracy, szybko popadają w pochwałę harówki. Tak jakby wierzyli, że wartość pracy mierzy się liczbą przepracowanych godzin. Czasem prowadzi to do absurdów. Pewien przedsiębiorca starał się mnie kiedyś przekonać na Facebooku, że on zasuwa dwadzieścia cztery godziny na dobę. Najwyraźniej praca dwadzieścia trzy godziny na dobę podpadałaby już pod lenistwo i roszczeniowość.

Utarczki w social mediach to jedno, ale swego czasu w „Gazecie Wyborczej” opublikowano dwa teksty, których autorzy wyrażali oburzenie, że współczesna lewica walczy o „prawo do niepracowania”. W pierwszym z nich Błażej Lenkowski rozpaczał, że partia Razem, zamiast wyznawać „kult wysiłku”, reprezentuje „roszczeniowe pokolenie milenialsów”, którzy „szukają równowagi w życiu zawodowym i prywatnym, chcą pracować konieczne minimum i jednocześnie dobrze zarabiać”. Wieszczył przy tym, że taka postawa może wywołać poważne kłopoty gospodarcze. Co nasuwa proste pytanie: czy zdaniem Lenkowskiego Polska jest rozwiniętym krajem europejskim, czy może obozem pracy, w którym płatne urlopy, prawo do odpoczynku i dbałość o zdrowie pracowników grozi zawaleniem całego modelu gospodarczego?

W drugim z tych tekstów Piotr Beniuszys utyskiwał, że dawniej kluczowym elementem lewicowych idei „była w tym kontekście pielęgnacja etosu pracy”, a dziś lewica walczy o prawo do niepracowania. Ta teza opiera się na nieprawdziwym założeniu. Przeciwstawienie dawnej lewicy, która walczyła o etos pracy, lewicy współczesnej, która walczy o prawo do odpoczynku, jest niedorzeczne. Gdyby Beniuszys sięgnął po dowolną książkę na ten temat, przekonałby się, że lewicowe partie i ruchy od zawsze walczyły o takie rzeczy jak skrócenie tygodnia pracy, prawo do płatnych urlopów czy ograniczenie najbardziej wyzyskowych form zatrudnienia. Bo ludzie, którzy naprawdę harują – w przeciwieństwie do tych, którzy o harówce lubią głównie rozprawiać – doskonale wiedzą, że nie ma tu żadnej sprzeczności: etos pracy musi za sobą pociągać szacunek do pracowników, a szacunek do pracowników oznacza między innymi dbałość o ich zdrowie i samopoczucie.

Ciężką pracą do bogactwa? Nie w tym systemie

Istnieje sporo badań na temat tego, że przepracowywanie się ma zły wpływ na zdrowie. Z metaanalizy opublikowanej w „The Lancet” wynika, że już powyżej 55 godzin pracy w tygodniu rośnie ryzyko niedokrwienia serca i udarów. Mamy też badania i eksperymenty pokazujące, że zmniejszenie godzin pracy wpływa pozytywnie na jej wydajność. Wszystkie te subtelności umykają, gdy priorytetem staje się zachwalanie harówki.

Czym jest praca?

Bartosz Migas słusznie zwrócił uwagę, że w całej tej debacie o pracy umyka jeszcze jedna kwestia: jak tę pracę definiujemy. Członkowie koalicji internetowych pracusiów mają zwykle na myśli pracę sprzedawaną i kupowaną na rynku – czyli pracę, za którą ktoś jest gotów zapłacić. Ale przecież pracą są także aktywności niemieszczące się w logice rynkowej, jak na przykład wychowywanie dzieci czy sprzątanie własnego domu. To właśnie przez zawężanie pracy tylko do rynkowej definicji niektórzy traktują aktywizm jako rodzaj hobby i upominają aktywistów, że powinni się wziąć do roboty. Ileż było uciechy na Twitterze, gdy aktywiści dopytywali, skąd mają brać pieniądze, skoro krytykuje się ich za zbiórki, a eksperci od harówki odpowiadali: „z pracy”!

Podejście, które pracę widzi tylko w aktywnościach docenianych przez rynek, jest raz jeszcze prymitywne. Nie od dziś wiadomo, że praca niezarobkowa jest fundamentem naszych społeczeństw, a jej ciężar zrzuca się najczęściej na barki kobiet. Oxfam nazwał nieodpłatną pracę kobiet „ukrytym silnikiem gospodarki”, szacując, że przynosi trzykrotnie większe dochody niż sektor technologiczny. Wiemy też, że wiele prac wycenianych przez rynek bardzo wysoko jest znacznie mniej użytecznych niż te, za które rynek płaci grosze. Pisał o tym na przykład David Graeber: „Gdybyśmy obudzili się pewnego ranka i odkryli, że nie tylko pielęgniarki, śmieciarzy i mechaników, ale do tego jeszcze kierowców autobusów, sklepikarzy, strażaków albo kucharzy w barach szybkiej obsługi wymiotło do innego wymiaru, rezultaty byłyby katastrofalne. […] Tego samego nie można powiedzieć o menadżerach funduszy hedgingowych, konsultantach politycznych, guru od marketingu, lobbystach, prawnikach korporacyjnych”.

Co pandemia przyniosła kobietom? Jeszcze więcej tyrania za darmo

Warto z tej perspektywy spojrzeć na aktywizm. Może rynek nie wycenia wysoko pomocy dla osób doświadczających przemocy seksualnej, działalności na rzecz klimatu czy organizowania manifestacji, ale wszystko są to prace konieczne dla sprawnie działającej demokracji. I bywają niezwykle wycieńczające – zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Rechot medialnych speców, że aktywiści mają się wziąć do pracy, jest wyjątkowo głupi i krótkowzroczny. Często ci sami spece ubolewają później nad słabością społeczeństwa obywatelskiego w Polsce.

Praca to temat złożony, fascynujący i cholernie ważny. Dotyka takich kwestii, jak historia kapitalizmu, sprawiedliwość, gospodarcze fundamenty współczesnych społeczeństw czy demokracja. Tym większa szkoda, że nie możemy o tym rzeczowo porozmawiać, bo dyskusja została opanowana przez stróżów harówki: połączenie bezwstydnych chwalipięt z naganiaczami do pracy. Być może najlepsze, co mogą zrobić, to w końcu się przymknąć i chociaż raz w życiu posłuchać, co chcą im powiedzieć ludzie, z których szydzą.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz S. Markiewka
Tomasz S. Markiewka
Filozof, tłumacz, publicysta
Filozof, absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, tłumacz, publicysta. Autor książek „Język neoliberalizmu. Filozofia, polityka i media” (2017), „Gniew” (2020) i „Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat” (2021). Przełożył na polski między innymi „Społeczeństwo, w którym zwycięzca bierze wszystko” (2017) Roberta H. Franka i Philipa J. Cooka.
Zamknij