Jeśli się nie napracujesz, to nie zarobisz. Jeśli chcesz być piękna, musisz cierpieć, dążyć do tego, by być „najlepszą wersją siebie”. Nie lubię tych haseł, bo są jedynie tanim coachingiem stworzonym do wciskania mi produktów, których wcale nie potrzebuję. Mogłam dalej się nad sobą pastwić albo stwierdzić: „Kisiel, odczep się od siebie”. Wybrałam to drugie. Polecam – mówi nam Aleksandra Kisiel, ciałopozytywna instagramerka i dziennikarka.
Paulina Januszewska: Jak to się stało, że dziennikarka związana ze światem mediów lifestyle’owych, które – nie ma co ukrywać – bardzo skutecznie wpędzają nas w kompleksy – została ciałopozytywną instagramerką?
Aleksandra Kisiel: Myślę, że obserwowanie tego środowiska od kulis dało mi odpowiednią perspektywę. Gdy miałam 23 lata, Krystyna Kaszuba – założycielka „Twojego Stylu” – zaprosiła mnie na staż do redakcji „ELLE”, w wydawnictwie Burda Media, w którym wówczas pracowała. Możliwość wejścia w ten świat dla dziewczyny z 40-tysięcznego miasteczka na Pomorzu, którą byłam, traktowałam jak ogromny przywilej. Jednak szybko pojawiło się przekonanie, że nie pasuję do tego miejsca.
Dlaczego?
Bo byłam dość gruba jak na ówczesne standardy modowe. Nosiłam rozmiar 44 w czasach, gdy na metkach zdecydowanie dominowały numery poniżej czterdziestki, a w redakcji pracowały prawie wyłącznie szczupłe, niesamowicie biegłe w trendach kobiety. Nawet gdybym chciała podążać za modą, wymagałoby to ode mnie ogromnego wysiłku i takich nakładów czasowych i finansowych (bo ubrania plus size bywają droższe i trudniej dostępne od standardowych), którymi wtedy po prostu nie dysponowałam. Na szczęście odkryłam, że branża urodowa, związana z makijażem itd., jest w mniejszym stopniu obarczona podobnymi problemami. Możesz się nią pasjonować, inspirować i cieszyć niezależnie od tego, ile ważysz i jak wyglądasz.
I co było dalej?
Wciągnęłam się w wizaż. Marzyłam, żeby pisać o urodzie. Marzenie to zrealizowałam w kolejnych redakcjach, w których pracowałam, ale czułam się nieswojo, gdy obok moich tekstów pojawiały się artykuły o sposobach na odchudzanie, walkę z cellulitem i rozstępami. Już wtedy czułam jakiś zgrzyt, ale nie mogę powiedzieć, że od zawsze byłam przeciwniczką kultury diety.
Kiedy to się zmieniło?
Momentem przełomowym okazały się dopiero narodziny mojego syna i wywiad, który przeprowadziłam miesiąc po tym wydarzeniu z Matyldą Kozakiewicz, blogerką znaną jako Segritta.
O czym rozmawiałyście?
O macierzyństwie. Gdy zahaczyłam o presję powrotu do figury sprzed ciąży, usłyszałam zdanie, które całkowicie zmieniło mój światopogląd. Matylda, wówczas mama jednego syna, powiedziała mi: „Twoje ciało z dwóch komórek w ciągu dziewięciu miesięcy zbudowało nowego człowieka, więc ono naprawdę jest zajebiste takie, jakie jest, i nie musisz go teraz na siłę poprawiać”. Wtedy zrozumiałam, że nie muszę odzyskiwać ciała sprzed ciąży, bo nigdy go nie straciłam.
Od tamtej pory staram się pamiętać, że moje ciało jest narzędziem i podmiotem, które powinnam traktować z szacunkiem, a nie ozdobą mającą kogokolwiek zadowalać, tym bardziej że nigdy wszystkim nie dogodzisz – ani wtedy, gdy jesteś Anną Lewandowską i pokazujesz płaski brzuch zaraz po porodzie, ani Katy Perry, która ma roczne dziecko i wciąż wystający brzuch.
czytaj także
No ale chyba nie ma nic złego w tym, że chcemy się podobać innym?
Jasne. Pytanie tylko, czy to jest pragnienie, czy życiowy priorytet, w ramach którego próbujemy za wszelką cenę wpisać się w nieosiągalne kanony piękna, w których nie mieszczą się nawet rzekomo wyznaczające je modelki czy aktorki.
To znaczy?
One przecież na co dzień nie prezentują się tak jak na sesjach zdjęciowych, przed którymi odchudzają się tygodniami, intensywnie ćwiczą, odwadniają się. Ale też – tak jak my wszyscy – borykają się z kompleksami. Różnica polega na tym, że w przeciwieństwie do okładkowych piękności „zwykłe” kobiety często wycofują się z życia z powodu wyglądu – rezygnują z wielu aktywności, które kochają, bo wydaje im się, że wygląd ich ciała jest przeszkodą.
Dlatego w swojej pracy, w każdej redakcji, w jakiej pracowałam od czasu „ELLE”, starałam się nie tyle mówić czytelniczkom, co mają poprawiać, ile zachęcać je do łagodności wobec samych siebie i sprawiania sobie przyjemności. Myślę, że w dziennikarstwie lifestyle’owym (i nie tylko) przydałoby się więcej takich postaw.
Nierealne wzorce, w których nadrzędnym wyznacznikiem piękna są szczupła sylwetka i niska waga, lansują jednak nie tylko media. Co jeszcze sprawiło, że aż tak bardzo przejmujemy się kilogramami?
Odpowiedzialnych za to czynników jest wiele. Wszystkie da się zamknąć w zbiorze pt. „kultura diety”. Znajdziemy w nim choćby takie zjawisko jak wynalezienie wag łazienkowych – pierwszych narzędzi do codziennego, darmowego mierzenia masy ciała. Wcześniej istniały wyłącznie publiczne wagi, za korzystanie z których trzeba było każdorazowo zapłacić.
Ale dlaczego właściwie możliwość ważenia się w domu aż tak zrewolucjonizowała nasze myślenie?
Bo sprawiła, że to, ile ważymy, stało się najważniejszym kryterium diagnostycznym w rozmowie o zdrowiu. I nie, lekarze nie popadli w wagocentryczne praktyki ze względu na zalecenia medyczne, lecz z powodu zyskującego na popularności, szeroko reklamowanego trendu konsumenckiego. W pewnym momencie ich pacjenci uznali, że konsultowanie swoich domowych pomiarów ze specjalistą jest konieczne.
Obsesja zaczęła się oddolnie i szybko wkroczyła do gabinetów, a także towarzystw ubezpieczeniowych, które używały wagi i wzrostu jako głównych (a na początku – jedynych) danych, które pozwalały obliczyć ryzyko związane ze sprzedażą polisy ubezpieczeniowej. Kelsey Miller, amerykańska dziennikarka, prześledziła historię naszej obsesji na punkcie wagi i opisała ją w artykule dla „Medium”. Polecam, bo to świetna, choć momentami mrożąca krew w żyłach opowieść.
czytaj także
Czyli w pierwszej kolejności to wina producentów wag?
Nie da się tego tak uprościć i pokazać palcem: „o, to wasza wina”. To złożony proces, w którym istotną rolę odgrywa też sojusz reklamodawców z redakcjami. Media od zawsze intensywnie wspierały wszystkie pomysły zarabiania na kompleksach, brakach i krytyce czegoś, co wcześniej niespecjalnie spędzało ludzkości sen z powiek. Grubość przez wieki uznawana była za objaw dostatku. Dopiero gdy spotkała się z „nauką o rasie” (która z nauką ma niewiele wspólnego) i purytańskimi przekonaniami o konieczności umartwiania się i kontrolowania, zaczęła być „problemem”. Aż w końcu ktoś pomyślał: „czemu by nie zacząć spieniężać redukcji masy ciała”?
I…?
To trwa od ponad stulecia, generując zyski tak samo jak związany z troską o wagę healthism, czyli przekonanie, że człowiek jest całkowicie odpowiedzialny za własne zdrowie. Za tą zgubną ideą stoi oczywiście wielki biznes. Szacuje się, że w 2021 roku globalnie branża wellness jest warta 1,5 biliona dolarów. Inny przykład – to, że kobiety zaczęły golić nogi, też nie wzięło się z nagłego pragnienia posiadania idealnie gładkiego ciała.
Tylko?
Z ambicji firmy Gillette, która chciała poszerzyć swój rynek i włączyć do niego kobiety. Pierwsze kierowane do kobiet reklamy środków i kosmetyków do golenia ukazały się w amerykańskim „Harper’s Bazaar”. Dziennikarze tego magazynu i potem kolejnych przekonywali czytelniczki, że przyzwoita kobieta nie ma włosów pod pachami. Tu również palce maczał patriarchat, który, przerażony wizją emancypacji kobiet, wymyślał kolejne sposoby na kontrolę ich ciał. Bo kobiety zajęte dostosowaniem się do estetycznych wymogów nie mają czasu na robienie rewolucji.
Amerykanki oszalały na punkcie maszynek już na początku XX wieku. Nad Wisłę moda ta zawędrowała później. Gdy rozmawiam z pokoleniem mojej mamy, czyli kobietami urodzonymi po II wojnie światowej, słyszę, że one golarkowy szał odkryły dopiero w latach 90. A to paradoksalnie zawdzięczamy PRL-owi, skrzętnie broniącemu Polki przed „demoralizującymi wpływami Zachodu”.
czytaj także
Od tamtej pory przemysł beauty mocno ewoluował, gumkując po drodze wszystko, co owłosione, grube, pomarszczone czy naznaczone bliznami. Ciałopozytywność stara się tę różnorodność normalizować, a przede wszystkim walczyć ze stygmatyzacją ciał spoza kanonu. To właśnie próbujesz robić na swoim Instagramie pod hasłem „odwal się od siebie”?
Tak, bo mam 35 lat, prawie połowę życia za sobą i nie zamierzam go marnować dłużej na spełnianie cudzych wymagań, pochodzących przede wszystkim od ludzi, dla których nie jestem człowiekiem, lecz konsumentką, i od systemu dyscyplinującego moją płeć poprzez wygląd. Funkcjonowanie w patriarchacie sprawia, że jako kobiety musimy z jednej strony bez przerwy udowadniać, że jesteśmy co najmniej tak dobre jak mężczyźni, a z drugiej – wymaga się od nas nadprogramowych aktywności związanych z tzw. dbaniem o siebie, które nie ma nic wspólnego z troską o dobrostan i facetów często w ogóle nie dotyczy.
Ale zaraz męski komentariat odpowie na to: patriarchat uderza też w nas i każe nam robić kaloryfery na brzuchu.
Patriarchat szkodzi wszystkim, choć niektórzy oprócz krzywd zaznają też korzyści. Ciekawi mnie, że ci sami mężczyźni zarzucają ciałopozytywnym aktywistkom promocję otyłości i są oburzeni, gdy Victoria’s Secret rezygnuje z pokazów z udziałem supermodelek. Czyli znów akceptacja działa w jedną stronę. Tymczasem niemal w każdej dziedzinie od kobiet wymaga się perfekcjonizmu i stawiania poprzeczki bardzo wysoko, często wyżej niż od mężczyzn, zwłaszcza w kwestii wyglądu, macierzyństwa i kariery, a najlepiej wszystkiego naraz. Wychowuje się nas do dawania z siebie zawsze minimum 110 proc., a jeśli coś nie wychodzi, to na pewno dlatego, że jesteśmy leniwe.
To również pokłosie uniwersalnego genderowo programowania w nas latami kapitalistycznego myślenia i wtłaczania propagandy spod znaku American dream i pochwał dla ciężkiej harówki. Jeśli się nie napracujesz, to nie zarobisz. Jeśli chcesz być piękna, musisz cierpieć, dążyć do tego, by być „najlepszą wersją siebie”. Nie lubię tych haseł, bo mnie unieszczęśliwiają i są jedynie tanim coachingiem stworzonym do wciskania mi produktów, których wcale nie potrzebuję. Mogłam dalej się nad sobą pastwić albo stwierdzić: „Kisiel, odczep się od siebie”. Wybrałam to drugie. Polecam.
czytaj także
A jak na to reagują twoje obserwatorki?
Bardzo pozytywnie. Ale nie zawsze od razu. Dlatego najpierw zawsze zachęcam je do tego, by wyobraziły sobie swoją najlepszą przyjaciółkę narzekającą, że nie schudła przed urlopem. I pytam: „Czy nazwałybyście ją tłustą świnią, która nie zasługuje na wyjście na plażę?”. No nie. Raczej powiemy: „Ej, weź wyluzuj, jesteś świetna, zasługujesz na wakacje”. Wobec samych siebie nie stosujemy takich komunikatów, tylko wcielamy się w swoje najsurowsze krytyczki. Czas najwyższy odpuścić tak ostry ton.
I przestać się bać aparatu. To właśnie sugeruje zapoczątkowana przez ciebie akcja #wchodzęwkadr. Od czego się zaczęła?
Tu znów istotną rolę odegrało w moim przypadku macierzyństwo, choć – co warto podkreślić – nie jest to jedyna słuszna droga do ciałopozytywności. Po prostu przed trzecimi urodzinami mojego syna postanowiłam, że zrobię mu album fotograficzny. Ale gdy kompletowałam zdjęcia, okazało się, że z tatą, siostrą, a nawet psem ma ich setki, a ze mną – prawie wcale.
Dlaczego?
Bo wiecznie uciekałam przed aparatem, wstydząc się tego, jak wyglądam. Czy z tak błahego powodu powinnam dalej pozbawiać moje dziecko pamiątek? Nie ma mowy. Teraz pcham się przed obiektyw cały czas i zachęcam do tego samego inne kobiety. Wprawdzie nie pozbyłam się kompleksów, im jednak więcej obcuję ze sobą na fotografiach – tych bez retuszu i pozowania – tym bardziej się oswajam ze swoim ciałem. To samo piszą mi inne dziewczyny.
Co dokładnie?
Po wstawieniu posta na ten temat zalała mnie lawina wiadomości od dziewczyn, które są młodymi mamami albo swoje mamy już straciły i nie mają żadnych zdjęć. Na wakacyjnych ujęciach zawsze, w dziwny sposób, brakuje matki. Rozczula mnie więc, gdy czytam, że pod wpływem mojego apelu kupiły sobie po latach kostium kąpielowy i poszły z dziećmi na plażę, bawiły się z nimi w wodzie i cykały fotki. Albo założyły szorty, poszły na uliczną potańcówkę. Może to nie jest wielki przełom dla świata, ale w perspektywie historii rodziny – coś bardzo ważnego. Ale potem przychodzi jeszcze jedna, tym razem smutna refleksja.
Jaka?
Cholera, facetom się tego nie odbiera. Nie odmawiają sobie przyjemności wejścia do chłodnej wody w upalny dzień czy uwiecznienia tego momentu aparatem tylko dlatego, że daleko im do ciał supermodeli. Jest we mnie bardzo dużo złości na patriarchat i kulturę diet, które nam, kobietom, to zrobiły, zwłaszcza że dla wielu osób zmiana podejścia pozostaje do końca życia praktycznie nieosiągalna.
To znaczy?
Jeśli przez 40–50 lat myślałaś o sobie wyłącznie w kategoriach ozdoby, która nie spełnia oczekiwań, to bardzo trudno jest wykonać mentalną pracę pozwalającą ci nagle poczuć się podmiotowo, przejść z nienawiści do miłości wobec siebie. Pomyśl, jak wiele z nas straciło możliwość uczestniczenia w ciekawych wydarzeniach, poznania nowych osób, przeżycia czegoś wspaniałego tylko dlatego, że nasze ciała wyglądały „nieodpowiednio”? I jak wielu uniemożliwiła to fatfobiczna rzeczywistość?
czytaj także
Domyślam się więc, że nie jesteś w grupie osób, które krzyczą: „pokochaj swoje ciało bez względu na wszystko”. A to każe mi spytać: czym w takim razie różni się ciałopozytywność od ciałoakceptacji?
Ciałopozytywność traktuje o relacjach ciał w społeczeństwie i o ciałach spoza kanonu, które są pozbawione przywilejów i marginalizowane. I o te prawa walczy. Nie ma nic wspólnego ze zdrowiem czy akceptacją. Jest ruchem politycznym i społecznym. Z kolei ciałoakceptacja czy ciałolubność mówi o indywidualnej więzi z ciałem, tym, jak ja je postrzegam, co ono dla mnie znaczy i co dla niego robię.
Niestety, sama ciałolubność nie wystarczy, żeby zlikwidować dyskryminację ze względu na ciało: choćbym nie wiem jak kochała samą siebie, nie sprawi to, że fatfobia zniknie z gabinetów lekarskich lub że inkluzywna, szeroka rozmiarówka stanie się standardem w każdym sklepie z ubraniami.
Problem z terminem ciałopozytywność polega na jego drugim członie, sugerującym nieustająco dobre i akceptujące podejście do swojego wyglądu. Myślę, że coś takiego nie istnieje.
Naprawdę?
Nawet jeśli wyrosłaś w ogromnej wyrozumiałości dla swojego ciała i miłości do niego, to nie znaczy, że nie miewasz gorszych momentów. Nie da się kogoś lub czegoś lubić przez cały czas. Uwielbiam mojego partnera, ale są chwile, w których mam ochotę go rozszarpać. Z ciałem jest tak samo. Ważne jest jednak to, by zrozumieć, że niezależnie od tego, jak o nim myślimy, ciało zawsze zasługuje na szacunek, opiekę i zaspokajanie jego potrzeb. I to jest pierwszy ważny aspekt z obszaru ciałopozytywności.
Drugi – kluczowy – dotyczy zmian społecznych i politycznych, czyli działania w taki sposób, by zmieniać ogólny stosunek, np. do grubych ciał. Wbrew pozorom ciałopozytywność nie została wymyślona parę lat temu przez instagramerki czy dziennikarki, które zaczęły posługiwać się tym terminem jakieś cztery lata temu.
A skąd się wywodzi?
Z drugiej fali feminizmu. U jej podstaw leży akceptacja grubości (fat-acceptance) i walka o prawa osób żyjących w grubych ciałach, która polega na przeciwstawianiu się różnym formom dyskryminacji. Tę niestety widać w wielu obszarach.
Na przykład?
W medycynie. Fatfobiczne przekonania lekarzy i taki sam system ich kształcenia decydują o tym, że grube osoby mają ograniczony dostęp do opieki zdrowotnej. Bo nawet jeśli pokonają lęk przed nieludzkim, fatfobicznym traktowaniem w gabinecie, ich diagnostyka sprowadza się czasem do wejścia na wagę i zalecenia: schudnąć. Nieistotne, czy osoba przyszła do kardiologa, dermatologa, czy okulisty.
Wykluczeniu towarzyszy, rzecz jasna, fatalna infrastruktura, czyli niedostosowany do wielkości ciał sprzęt medyczny: zbyt wąskie pasy do mierzenia ciśnienia, stoły operacyjne o określonym udźwigu, leżanki do tomografii komputerowej mieszczące tylko szczupłe ciała czy fotele ginekologiczne, na których grubsze osoby nie mogą usiąść bez obaw, a osoby z niepełnosprawnościami nie mogą usiąść w ogóle.
czytaj także
Poza gabinetami chyba też nie jest lepiej?
To, jak urządzony jest świat – architektura i design – nie bierze pod uwagę różnorodności. Cierpią nie tylko osoby z niepełnosprawnościami, ale osoby grube czy żyjące w nienormatywnych ciałach, które nie mogą usiąść w coraz węższych samolotowych fotelach czy skorzystać z maleńkich publicznych toalet.
Kolosalny wpływ na ich życie ma również moda. Ktoś pewnie zaraz powie: „oj tam, to tylko fatałaszki, każdy może nosić cokolwiek”. Jasne, ale pod warunkiem że nie pracujesz w miejscu, które ma określony dress code i wymaga noszenia codziennie ołówkowej spódnicy i dopasowanej marynarki. W Polsce bez problemu znajdziesz ją maksymalnie do rozmiaru 46.
A wyżej?
Są już kłopoty, bo musisz szyć na zamówienie i wydać krocie albo ściągać przez internet z zagranicy i czekać na ciuchy tygodniami bez pewności, że będą dobrze leżeć. Cały czas zastanawiam się, jak to możliwe, że w XXI wieku ubieranie się w wygodne i dobrze dopasowane ubranie jest w niektórych przypadkach traktowane jak fanaberia, podczas gdy każdy powinien mieć do tego pełne prawo.
A nie wkurza cię, że ciałopozytywność stała się nośnym hasłem reklamowym i hasztagiem nadużywanym przez modelki?
L’Oréal od zawsze powtarza, że jesteś tego warta, więc nie wiem, czy to takie znowu nowe. A mówiąc poważnie – było do przewidzenia, że marketing prędzej czy później będzie chciał zawłaszczyć ciałopozytywność jako kolejny intratny pomysł na sprzedawanie produktów. Problem w tym, że większość firm i celebrytek mówi tak naprawdę o ciałoakceptacji, a nie ciałopozytywności. Gdy z kolei opowiadam o różnicach pomiędzy tymi dwoma pojęciami na Instagramie, wśród wielu moich obserwatorek też pojawia się poczucie wykluczenia.
Co masz na myśli?
Przekonanie, że jeżeli nie jestem gruba, nie żyję w nienormatywnym ciele, to ciałopozytywność nie jest dla mnie. Przeciwnie – ten ruch nikogo nie wyklucza, lecz stawia w centrum doświadczenia i potrzeby określonej, marginalizowanej grupy osób. Powód jest prosty: gdy świat zmieni się na lepsze, np. dla grubych ludzi, to zmieni się dla wszystkich. Dziewczyno, która nosisz rozmiar 36, śmiało chodź do nas, ale może nie ustawiaj się na pierwszym planie. Zresztą ja też czuję się dziś bardziej sojuszniczką niż główną gwiazdą i beneficjentką ciałopozytywności. W tej chwili nie doświadczam już takiego wykluczenia, z jakim mierzyłam się w wieku 20 lat. Dlatego walczę o przestrzeń dla innych i im staram się oddawać głos.
A czy wciąż dostajesz wiadomości, że pochwalasz otyłość, brak zdrowia i nieróbstwo?
Na pewno mam mniej okazji do odbijania hejterskiej piłeczki niż takie aktywistki i twórczynie, jak Urszula Chowaniec (Galanta Lala) czy Iga Wiejak, które są grubsze ode mnie. Na ich przykładach dostrzegam jednak, jak ogromna jest wciąż skala fatfobii, czyli przekonania, że grubość wynika z lenistwa i jest czymś moralnie złym, co osoba gruba funduje sobie na własne życzenie.
Powtórzę po raz kolejny – to wynika z kapitalistycznej idei, według której jesteś kowalem nie tylko własnego losu, ale także zdrowia i wyglądu. Tymczasem badania pokazują, że wpływ naszych wyborów i stylu życia np. na grubość wynosi od 10 do maksymalnie 30 proc. (w zależności od źródeł). Poza tym założenie, że szczupłość automatycznie oznacza dobrą kondycję zdrowotną, jest po prostu błędne i bardzo szkodliwe.
To stoi w dużej sprzeczności do healthismu, o którym wcześniej wspominałaś. Dlaczego mu ulegamy?
Bo taki trend lansują marki, media i do pewnego stopnia – rządzący. Poza tym wolimy wierzyć w swoją sprawczość i kontrolę niż przyznać, że niektóre kwestie determinuje np. opresja systemu, więc prawdopodobnie nigdy ich nie przeskoczymy. Healthism, czyli uznanie, że zdrowie jest najwyższą moralną wartością, do osiągnięcia której należy dążyć za wszelką cenę, to iluzja. Fakt, że „weźmiesz się za siebie”, nie oznacza, że będziesz zdrowy, bo istnieją przecież choroby chroniczne i nieuleczalne. Do tego możesz urodzić się w rodzinie o trudnej sytuacji materialnej albo w miejscowości, gdzie nie ma dostępu do opieki medycznej, albo ulec wypadkowi, który przykuje cię do łóżka.
A co mówisz tym, którzy twierdzą, że wystarczy mniej jeść i więcej się ruszać, by schudnąć?
No kurwa mać, gdyby faktycznie wystarczyło, czy ktokolwiek w tym głęboko fatfobicznym świecie byłby gruby? Życie w takim ciele bywa katorgą nie do zniesienia, której nikt celowo nie wybiera. Problem w tym, że healthism i fatfobia są tak głęboko zinternalizowane i wplecione w naszą ochronę zdrowia i edukację prozdrowotną, że rozplątanie tego wszystkiego zajmie nam jeszcze bardzo dużo czasu.
Ale ja się nie poddaję i gdy słyszę, że promuję otyłość, to mam ochotę zapytać: a czy pokazywanie kobiet w ciąży jest promocją seksu? Pomiędzy promocją a reprezentacją jest ogromna różnica. Ciałopozytywność domaga się tej drugiej.
Dlaczego to ważne, by różnorodne ciała były widoczne w przestrzeni publicznej, mediach itd.?
Billie Jean King, legenda tenisa, powiedziała, że żeby czymś się stać, musisz to najpierw zobaczyć (You have to see it to be it). Często przywoływanym przy tej tezie kontekstem jest obecność kobiet w naukach ścisłych. Jest ich mało między innymi dlatego, że dziewczynki, dorastając, nie widzą praktycznie żadnych naukowczyń. Jedynie Marię Skłodowską-Curie, której na świecie nie ma od prawie 90 lat. I tak samo jest z grubymi osobami.
To znaczy jak?
Rozmawiałam z dziewczyną, która długo wahała się, czy zostać aktorką, bo była gruba, a prawie nigdy nie widywała takich kobiet w filmach. Jeśli już, zwykle grały komediowe, trzecioplanowe role głupich lub śmiesznych koleżanek głównej bohaterki. „A ja wiedziałam, że nie chcę występować w takich produkcjach i marzyłam o pierwszym planie” – mówiła. Dlatego tak ważne jest pokazywanie, że grubość to tylko jedna cecha osoby. Cecha, która nie uniemożliwia spełnionego, satysfakcjonującego życia (choć często uniemożliwia to fatfobia).
Myślisz, że jest to również podszyte lękiem przed zburzeniem patriarchatu?
Absolutnie tak. Często słyszę, że z powodu normalizacji różnorodności od teraz wszystkie będziemy grube, estetycznie zaniedbane i brzydkie. W kwestii włosów na ciele widać to jeszcze lepiej niż przy rozmiarach, bo depilacja czegokolwiek to zabieg czysto estetyczny. Istnieje też duża obawa przed tym, że kobiety, które przestaną poświęcać dużo czasu na „wyglądanie”, zaczną go przeznaczać na inne rzeczy, np. na likwidację luki płacowej, na domaganie się sprawiedliwszego podziału obowiązków domowych albo większego udziału ojców w wychowywaniu dzieci.
czytaj także
Dobrze podsumowuje to opinia Renee Engeln, autorki Obsesji piękna: „Życie kobiet wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby wykorzystały energię i troskę, jakie poświęcają swemu wyglądowi, aby uczynić świat lepszym”.
Engeln prowadziła też badania, w których podzieliła kobiety na dwie grupy – jedne ubrane seksownie i niewygodnie, a drugie luźno i komfortowo. Uczestniczki eksperymentu miały wykonać kilka prostych czynności. Okazało się, że te w wydekoltowanych sukienkach itd. w przeciwieństwie do pozostałych popełniały mnóstwo błędów i nie mogły się skupić. Powód? Były nieustannie zajęte kontrolowaniem swojego wizerunku. To tylko pokazuje, że wygląd jest czymś, co ma trzymać nas w ryzach i odciągać od wszystkiego, co ważne. Dlatego patriarchat będzie walczyć z ciałopozytywnością tak długo, póki nie skona. Ale skona na pewno.
**
Aleksandra Kisiel jest dziennikarką i copywriterką. W mediach pracuje od 12 lat. Jej teksty ukazywały się m.in. w „ELLE” i „Shape”, na portalach Onet, Wirtualna Polska i Hello Zdrowie. Od roku prowadzi feministyczne, ciałopozytywne konto na Instagramie – @kisielle. Nie nawołuje do rewolucji, tylko do odwalenia się od siebie.