Po zapowiedzi wprowadzenia „Piątki dla zwierząt” rolnicy zorganizowali największe protesty od lat. Ustawy (na razie) nie będzie, ale pytania o przyszłość polskiego rolnictwa pozostają aktualne. Poznajcie ludzi, którzy domagają się od polskich władz jasnych odpowiedzi. Od tego zależy ich los.
Czarny kaptur na twarzy mężczyzny zakrywa cieniem jego twarz. Poły długiego płaszcza sięgają aż do ziemi. To śmierć. Trzyma kosę i nie odzywa się ani słowem. Podobnie jak kobiety i mężczyźni idący za nim w rytm pogrzebowego marszu. W rękach mają wieńce ze wstęgą „Ostatnie pożegnanie”. Za nimi rozciąga się ciemna płachta materiału ze słowami wypisanymi białą farbą: „Pogrzeb polskiego rolnictwa”.
Kondukt żałobny wszedł właśnie na Wiejską i zmierza pod Sejm. Jest 30 września, minęły blisko cztery tygodnie od czasu, kiedy Jarosław Kaczyński ogłosił tzw. Piątkę dla zwierząt.
Podczas konferencji w siedzibie PiS na Nowogrodzkiej prezes przemawiał na tle biało-czerwonej flagi i mówił o dobrostanie zwierząt, ich humanitarnym traktowaniu i „ludzkiej uczciwości”. „To jest ustawa, którą z całą pewnością poprą w Polsce wszyscy dobrzy ludzie. Jestem o tym przekonany” – powiedział.
Zaraz po nim na podest wszedł Michał Moskal, szef partyjnej młodzieżówki i dyrektor prezesowskiego biura. Tło z biało-czerwonego zmieniło się na zielono-liściaste i to on zaprezentował „Piątkę dla zwierząt”:
- Humanitarne traktowanie
- Kontrola społeczna ochrony zwierząt
- Precyzyjne prawo. Większa ochrona
- Bezpieczne schronisko
- Koniec z łańcuchami
Kilka tygodni później do Warszawy zjechali rolnicy z całej Polski i co sił w płucach skandowali „Ka-czyń-ski zdraj-ca wsi!”. Dlaczego? Rozmawiałem z nimi, kiedy w połowie października szli w deszczu pod Sejm. Pytałem o konkretne zapisy w projekcie nowelizacji ustawy o ochronie zwierząt. Nie mieli nic przeciwko zakazowi wykorzystywania zwierząt w cyrkach ani przeciwko nowym regulacjom dotyczącym schronisk. Na pakach ciężarówek oprócz rolników przemawiali hodowcy norek – oni protestowali przeciwko ustawie, bo jeden z jej zapisów wprowadza zakaz hodowli zwierząt futerkowych. W tłumie głosy na temat futer były już bardziej podzielone, sporo uczestników demonstracji zgłaszało wątpliwości, czy w ogóle powinno się łączyć świat rolnictwa ze światem przemysłowych ferm futrzarskich.
Każdy rolnik, z którym rozmawiałem, ożywiał się jednak, dopiero kiedy schodziliśmy na temat uboju rytualnego. Co mówi o nim dokładnie nowelizacja ustawy? Zezwala na ubój rytualny, ale tylko na potrzeby związków wyznaniowych funkcjonujących na terenie Polski, eksportu mięsa pozyskanego w zgodzie z zasadami halal i koszer zakazuje. To właśnie głównie przeciwko temu zapisowi przez cały wrzesień i październik protestowali rolnicy – maszerując pod Sejmem, blokując drogi dojazdowe do miast, wylewając gnojówkę pod domami posłów głosujących za przyjęciem „piątki”.
Kiedy zaczynałem pracować nad tym materiałem, losy ustawy nie były jeszcze przesądzone. Rolnicy apelowali do prezydenta Dudy o weto, ale liczyli się ze scenariuszem, w którym pod ustawą znajdzie się jednak prezydencki podpis. Dzisiaj, w drugiej połowie grudnia, ustawa jest w tak zwanej sejmowej zamrażarce – zamrożona na ostatniej prostej do stania się obowiązującym prawem. Politycy, z którymi udało mi się porozmawiać, mówią wręcz, że wylądowała nie tyle w zamrażarce, ile w śmietniku. Wiele wskazuje, że pierwotny projekt przepadł bezpowrotnie, ale może powstanie jakaś odnowiona wersja.
Niezależnie od tego, jak potoczą się jego losy, postanowiliśmy spotkać się z rolnikami na rozmowy dłuższe niż te, które można przeprowadzić podczas ulicznego protestu. Odwiedziliśmy gospodarstwa na Podlasiu i Lubelszczyźnie. Spotkaliśmy się z hodowcą bydła mlecznego, który zaangażował się w protesty przeciwko „piątce”, i z rolnikiem ekologicznym, który wobec polityki woli zachować dystans. Rozmawialiśmy nie tylko o „piątce” i protestach, ale o przyszłości rolnictwa w ogóle. O wyzwaniach, obawach, nadziejach i planach, jakie mają wobec swoich gospodarstw.
„To jest piątka dla zagranicznych ubojni”
Na zdjęciach z rolniczego protestu zorganizowanego 13 października na ulicach Warszawy widać dużo parasolek, peleryn przeciwdeszczowych i mokrych kurtek. Michał Kołodziejczak z AgroUnii, lider protestów, mówił później, że tego dnia mimo deszczu w stolicy protestowało kilkadziesiąt tysięcy rolników. W rzeczywistości trudno to ocenić, bo policjanci z białymi kaskami przypiętymi do pasków podzielili uczestników na kilkusetosobowe grupy – chcieli w ten sposób wymusić na idących w marszu zachowanie dystansu.
Na czele tego deszczowego pochodu jechała krowa. Sztuczna krowa, odlana z plastiku i ozdobiona biało-czerwoną wstęgą. – To przypomnienie, że jak przegłosują „piątkę”, to nasze polskie krowy pojadą na rzeź za granicę – mówiła mi kobieta, która ciągnęła ją przez rondo Dmowskiego.
Gdzieś dalej, w tłumie rolników, z biało-czerwonym szalikiem wokół szyi szedł Wojciech Chrostowski, rolnik z Podlasia. Poznajcie go:
Miesiąc później stoimy przed jego oborą we wsi Truszki-Zalesie. Za nim paszę podjada około 80 krów. – W lecie to puszczamy je na łąkę, ale teraz już zimno, wilgotno, więc w środku siedzą – tłumaczy rolnik i głaszcze łaciatą krowę. Wojciech ma 35 lat, ale pół żartem, pół serio mówi, że ma za sobą już 25 lat doświadczenia w rolnictwie.
– Jak miałem 10 lat, to mnie ojciec sadzał na błotnik tej sześćdziesiątki i jechało się w pole – opowiada i opiera się o wiekowy ciągnik marki Ursus. Maszyna jest w rodzinnym gospodarstwie od 40 lat. – Szło się normalnie do szkoły. Ale później nie było laptopa, nie było smartfona, więc cała rozrywka to było gospodarstwo – wspomina Wojciech.
Zanim porozmawiamy o „piątce”, gospodarz pokazuje nam oborę, silosy, zapasy paszy, żebyśmy zrozumieli, z jakimi kosztami wiąże się prowadzenie rodzinnego gospodarstwa średniej wielkości. Obora postawiona w 2014 roku na kredyt kosztowała 1,5 miliona złotych. Pasza, która leży między betonowymi ścianami obok obory, to koszt 200 tysięcy.
– Przez tę ich „piątkę” na pewno nie odzyskam nakładów w takim stopniu, jak planowałem – mówi rolnik. Sześć lat temu zdecydował się postawić całkowicie na produkcję mleka i hodowlę krów. Wcześniej w gospodarstwie były jeszcze gęsi i świnie, ale ze względu na epidemię afrykańskiego pomoru świń (ASF), która na Podlasiu rozprzestrzeniła się bardzo szybko, zrezygnował z trzody.
Nowelizacja ustawy o ochronie zwierząt promowana przez Kaczyńskiego nie zakazuje jednak ani produkcji mleka, ani hodowli krów. Skąd więc obawy, że spowoduje straty?
– Straty już są – przekonuje Wojciech. – Jak hoduje się bydło mleczne, to rodzą się jałóweczki i byczki, czyli osobniki żeńskie i męskie. Ja wyspecjalizowałem się w hodowli mleka, więc te męskie sprzedawałem hodowcom bydła mięsnego. Małego cielaczka sprzedawaliśmy za około 500 zł. Teraz ceny spadły do 100–200 złotych – tłumaczy.
Dlaczego, skoro nowe prawo jeszcze nie obowiązuje? – Takiego byka hoduje się dwa lata. Który z moich sąsiadów będzie chciał go wziąć, jak nie wie, czy w ogóle będzie mógł go sprzedać? – Wojciech odpowiada pytaniem na pytanie. I dodaje, że jego zdaniem nowelizacja powinna nazywać się „Piątka dla zagranicznych ubojni” albo „Piątka przeciwko zwierzętom”, ponieważ popyt na mięso z uboju rytualnego nie spadnie, a zyski z jego produkcji przejmą rolnicy z innych krajów.
Z danych zebranych przez redakcję Konkret24 (serwisu należącego do TVN24) wynika, że obecnie w Europie tylko trzy kraje zakazują eksportu mięsa pochodzącego z uboju rytualnego: Niemcy, Holandia i Estonia. Zdecydowana większość europejskich państw zezwala na taki handel. Dane pochodzą z raportu Biblioteki Kongresu w Waszyngtonie i zostały zweryfikowane oraz zaktualizowane przez dziennikarzy Konkret24. Rzeczywiście, patrząc na mapę Europy zamieszczoną w artykule, raczej mało prawdopodobne wydaje się, że wprowadzenie zakazu na terenie Polski ograniczy światową konsumpcję mięsa.
Większe kontrowersje budzą dane na temat wartości polskiego eksportu mięsa koszernego i halal. „Brak jest oficjalnych statystyk pozwalających na identyfikację obrotu produktami pochodzącymi z uboju zwierząt bez ogłuszania. Szacunki w zakresie skali uboju rytualnego w Polsce różnią się nawet kilkukrotnie” – czytamy w Ocenie skutków regulacji, dokumencie przygotowanym przez Biuro Legislacyjne Senatu. W dalszej części dowiadujemy się, że udział mięsa koszernego i halal w eksporcie drobiu może stanowić od 15 do nawet 47 proc., a w przypadku wołowiny szacunki wahają się w granicach od 16 do 32 proc.
Jeszcze bardziej kontrowersyjne są szacunki potencjalnych strat, które mogłoby spowodować przyjęcie „Piątki dla zwierząt”. Brak danych zebranych przez niezależne instytucje badawcze doprowadza do sytuacji, że każde szacunki, zarówno te przedstawiane przez branżę mięsną, jak i te obrońców praw zwierząt, łatwo podważyć. W debacie publicznej pojawiały się nawet takie liczby jak 7 mld zł, które to miałyby za sprawą zakazu odpłynąć z polskiego rynku. Biuro Legislacyjne Senatu dokonało przeglądu różnych szacunków i podaje dużo bardziej zachowawczą liczbę: „[…] utrata przychodów z eksportu tego mięsa szacowana [jest] na co najmniej 2,6 mld zł”, ale zaznacza, że nowelizacja doprowadzi również do zwiększenia podaży mięsa na rynku krajowym, co z kolei spowoduje spadki cen.
Z tego, co mówi Wojciech Chrostowski z gospodarstwa w Truszkach, ceny już spadły, co uderzyło w budżet jego gospodarstwa. Dopytuję, jak na obecną sytuację reagują rolnicy, których zna.
– Teraz byczki z Polski wyprzedawane są m.in. za wschodnią granicę. Najpierw cierpią w transporcie, a później ubijane są w takich krajach jak Białoruś czy Ukraina, gdzie kontrole są dużo mniejsze, więc o trosce o ich dobrostan można zapomnieć. Dlatego mówię na tę ustawę „Piątka przeciwko zwierzętom” – odpowiada rolnik.
Podkreśla, że dobrostan krów, do których wstaje codziennie o piątej rano, szczerze leży mu na sercu. Kiedy rozmawiamy o cierpieniu związanym z zabijaniem zwierząt, mówi tak: – Jak byłem małym dzieckiem, to było mi bardzo przykro, jak ojciec świniaka ubił. Ja też oglądałem przecież bajki Disneya ze zwierzętami, ale niestety trzeba dorosnąć. Przecież człowiek nie żywi się mięsem od wczoraj. Jak dorosłem, to już mniej nad tym rozpaczam. Ale o zasady dobrostanu trzeba dbać – podkreśla.
Zgodnie z tym, co udało się ustalić Wojciechowi, ziemia, na której on teraz gospodarzy, jest w jego rodzinie od co najmniej pięciu pokoleń. – Zabory były, Hitler był i Stalin, i komuna była. Nigdy nie udało się zagłodzić polskiego rolnictwa. Może teraz się uda – mówi ze smutkiem. Scenariusz, w którym musi porzucić rolnictwo i szukać pracy gdzie indziej, jest jednym z wielu, które bierze pod uwagę w najbliższej przyszłości.
Chociaż sugestie, żeby rolnicy, którzy stracą na „piątce”, przebranżowili się, działają mu na nerwy. – Ja bym chciał się dowiedzieć od tych polityków, co nam to sugerują, ile razy oni się przebranżowili? Co w życiu robili? Jaką prowadzili działalność? Ile odprowadzili podatków? – Zauważa, że po tym, jak kilka lat temu wybuchła epidemia ASF, rolnicy byli wręcz zachęcani przez urzędników do inwestycji w hodowlę bydła z myślą o eksportowaniu mięsa na rynki halal i koszer. Jeśli „piątka” weszłaby w życie, czerpanie zysków właśnie z tych rynków okazałoby się niemożliwe.
Wojciech mówi, że jest rolnikiem praktycznie od urodzenia. Dlatego pytam go, jakie istotne zmiany widzi w polskim rolnictwie i co o nich sądzi. – Wszystko prze w kierunku tych wielkich ferm. To nie jest moim zdaniem dobre rozwiązanie. Gospodarstwa rodzinne są w stanie na rynku utrzymać się przez setki lat. A fermy tylko wykorzystują koniunkturę i zwijają się, kiedy przestają być opłacalne. Nie zależy im na tym, żeby ziemia dalej rodziła, żeby była zachowana w należytej kulturze. Wiadomo, że ktoś, kto mieszka na tej ziemi i ma ją od ojca, a wcześniej od dziada pradziada, będzie chciał mieć co przekazać następnym pokoleniom. Będzie dbał, żeby jej nie zniszczyć i nie zdegradować. Najlepszym kierunkiem [dla polskiego rolnictwa] byłyby gospodarstwa rodzinne, ale widzę, że więcej jest jednak tych wielkich ferm – mówi pod koniec naszej wizyty w jego gospodarstwie.
„Rolnicy oburzyli się, bo nikt nie zapytał ich o zdanie”
Po powrocie z Truszek zadzwoniłem do profesora Jerzego Wilkina. Jest kierownikiem Zakładu Integracji Europejskiej w Instytucie Rozwoju Wsi i Rolnictwa Polskiej Akademii Nauk i emerytowanym profesorem zwyczajnym nauk ekonomicznych na Uniwersytecie Warszawskim. Ale przede wszystkim jest osobą, do której odsyłał mnie dosłownie każdy, kogo pytałem o kontakt do naukowca badającego wieś i rolnictwo.
Na protestach rolniczych pod Sejmem rolnicy mówili rzeczy podobne do tych, które usłyszałem przed oborą na Podlasiu: „Chcą zagłodzić rolnictwo!”, „Nie zabijajcie nas!”, „Wykończą polskiego chłopa”. Do tego mieli ze sobą trumny z krzyżami i tabliczkami ogłaszającymi śmierć polskich hodowli. Zapytałem profesora Wilkina, czy obawy, że „piątka”, a dokładniej zakaz eksportu mięsa z uboju rytualnego złoży rolnictwo do grobu, są uzasadnione?
– To są obawy chyba trochę na wyrost, ale na pewno nie są banalne i pozbawione podstaw. Żeby je ocenić, trzeba najpierw zrozumieć powiązania, z którymi mamy do czynienia w rolnictwie – zaczyna profesor.
Grupą, która z powodu „piątki” najbardziej obawia się o rentowność swoich gospodarstw, są producenci wołowiny i drobiu. – Rynki dla wołowiny pochodzącej z uboju rytualnego rozszerzają się, bo liczba ludności muzułmańskiej rośnie. A dzieje się to w miejscach, gdzie nie ma możliwości hodowli bydła, raczej ubogich w roślinność. Stąd zapotrzebowanie na import tego typu mięsa. Wydaje się, że to perspektywiczny obszar eksportu – tłumaczy profesor Wilkin.
Ale to niejedyna grupa hodowców, która obawia się zmian. – Jeśli chodzi o produkcję bydła mlecznego, jesteśmy czwartym producentem w Unii Europejskiej i dwunastym na świecie. Rolnicy łączą zazwyczaj produkcję mleka z handlem bydłem na mięso – mówi profesor i dodaje, że w przypadku zakazu eksportowania wołowiny z uboju rytualnego oni też powinni przygotować się na straty. Przykładem takiego rolnika jest Wojciech z Truszek.
Wspominałem już wcześniej o trudnościach związanych z określeniem skali polskiego eksportu mięsa koszernego i ubitego w zgodzie z zasadami halal. Jedyne, co mamy, to szacunki wahające się od około 2 do 7 mld zł. Obrońcy praw zwierząt, z którymi rozmawiałem, podważają ich wiarygodność i uważają, że to „dane lobby mięsnego”. Niezależnie od stosunku do wiarygodności danych pojawiających się w debacie publicznej nikt nie podważa tego, że zakaz eksportu mięsa halal i koszernego spowoduje straty finansowe. Różnice zdań dotyczą tego, czy powinniśmy je ponieść, czy nie.
W pierwotnej wersji nowelizacji ustawy o ochronie zwierząt zaproponowanej przez prezesa Kaczyńskiego i młodzieżówkę PiS czas dostosowania się do nowych przepisów miał wynosić miesiąc od podpisania ustawy przez prezydenta. Pytam profesora Wilkina, czy to realny czas, w którym hodowcy bydła i drobiu byliby w stanie dostosować swoje gospodarstwa do zmian?
– To jest nieporozumienie i przykład wadliwej legislacji – odpowiada wprost. – Myślę, że to, co naprawdę uraziło rolników, to nie tylko fakt, że producenci zwierząt futerkowych, drobiu czy wołowiny poniosą straty, ale to, jak zostali potraktowani przez rządzących. Brak szacunku dla zdania i interesów producentów naprawdę ich wzburzył. To może być bardzo dobra lekcja dla legislatorów, że należy brać ich głos pod uwagę – zauważa profesor.
Jego zdaniem vacatio legis jakichkolwiek zmian w rolnictwie, a zwłaszcza tych związanych z istotnymi zmianami w strukturze produkcji, powinno wynosić co najmniej pięć lat, żeby producenci mogli odpowiednio zaplanować inwestycje, rozplanować spłatę kredytów, zmienić strategię dla swoich gospodarstw. Wobec wpisania zakazu sprzedaży mięsa z uboju rytualnego na eksport pozostaje jednak sceptyczny, ponieważ uważa, że zakaz w Polsce nie zmieni popytu na takie mięso.
– Rynki, na które je eksportowaliśmy, zostaną przejęte przez producentów z innych krajów. Ubój rytualny istniał w Polsce od ponad tysiąca lat, a w innych krajach jeszcze dłużej. Zapotrzebowanie na tego rodzaju mięso wynika nie tylko z potrzeb żywnościowych, ale też z przesłanek religijnych. Trzeba to uszanować. Popyt na wołowinę w Polsce jest stosunkowo niewielki, ale istnieją warunki pozwalające na zwiększenie jej produkcji, w tym słabo wykorzystane pastwiska i użytki zielone. Warto ten potencjał wykorzystać z korzyścią dla polskich rolników i mając na uwadze potrzeby żywnościowe świata – argumentuje profesor Wilkin.
Czy w chłodnej ekonomicznej analizie zysków i strat jest jednak miejsce na troskę o dobrostan zwierząt? – W pełni się zgadzam, że dobrostan zwierząt jest wartością, o którą trzeba zadbać. Krowy czasem powinny oglądać słońce, a nie żyć ciągle zamknięte w boksach – odpowiada. – Natomiast w tym przypadku mamy do czynienia z gestem o charakterze politycznym. To jest ruch, który miał zjednać jakieś segmenty wyborców bez konsultacji z osobami, które żyją z hodowli bydła i drobiu. Dlatego wystąpił zgrzyt, bo sfera polityczna zderzyła się z poczuciem godności i interesów producentów – ocenia profesor Wilkin.
„Czy uważamy, że zabijanie zwierząt jest złe? Ja uważam, że tak”
„Myślę, że pan prezes Kaczyński może powiedzieć: melduję wykonanie zadania, a my – dziękujemy. Dziękuję aktywistkom i aktywistom za ciężką pracę, dziękuję posłom i posłankom, którzy nie ulegli presji i histerii! Cdn. #govegan” – to europosłanka Zielonych Sylwia Spurek na Twitterze, dzień po tym, jak posłowie zagłosowali za przyjęciem „piątki”. Rzadki widok: była polityczka Wiosny Roberta Biedronia i była zastępczyni Adama Bodnara w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich dziękuje prezesowi Prawa i Sprawiedliwości.
Jej nazwisko pojawiało się w niejednej przemowie wygłaszanej z ciężarówek podczas rolniczych protestów – zazwyczaj w towarzystwie słów, które nie nadają się do zacytowania. Starczy powiedzieć, że zdeklarowana weganka nie jest ulubioną polityczką hodowców bydła i drobiu. Od rolnika z okolic Turka w Wielkopolsce usłyszałem np., że Spurek planuje rewolucję, której celem jest zaprowadzenie przymusowego weganizmu i nowego światowego porządku.
Umówiłem się na rozmowę z nią, żeby dowiedzieć się, jak czuje się w roli „wegańskiej rewolucjonistki”, w której obsadzili ją rolnicy, i jak odpowiada na ich obawy związane z „piątką”. Czas na rozmowę znalazła w drodze z Poznania do Warszawy, pomiędzy działaniami w ramach kampanii „16 dni przeciw przemocy wobec kobiet”, którą prowadzi wspólnie ze swoim partnerem Marcinem Anaszewiczem.
– Dziwię się trochę, że jestem twarzą tej wegańskiej rewolucji, i myślę, że trochę wyolbrzymia się moją rolę – mówi Spurek. Europosłanka zauważa, że kiedy mówi „przyszłość należy do wegan i weganek”, nie wyraża tylko swojej osobistej opinii. – Nawet duże korporacje dostrzegają trend, którego nie da się już zatrzymać: coraz więcej osób ogranicza spożycie mięsa. Dlatego w dużych firmach istnieją już komórki organizacyjne skupiające się na rozwoju i innowacjach w dziedzinie roślinnych alternatyw. Jeden z globalnych graczy rynkowych Sebastiano Castiglioni sam siebie nazywa wegańskim inwestorem. Sprawa jest jasna. To, co szkodzi, trzeba utrudniać i zakazywać. Te branże, które są etyczne, zdrowe dla ludzi i neutralne dla klimatu, trzeba wspierać – dodaje Spurek.
Według posłanki europejskich Zielonych „Piątka dla zwierząt” zasługuje na docenienie, chociaż w jej ocenie sama ustawa skonstruowana jest chaotycznie. – To była próba dość nerwowego i bardzo wycinkowego uregulowania kwestii dobrostanu zwierząt, przygotowana jakby z doskoku. Znalazły się tam różne kwestie dotyczące wszystkich zwierząt: dzikich, domowych i hodowlanych. Ale żaden temat nie został potraktowany kompleksowo i żaden nie został potraktowany z perspektywy uznającej prawa zwierząt – komentuje Spurek.
Polityczka europejskich Zielonych mówi otwarcie, że oczekiwałaby większych zmian w kwestii tego, jak traktujemy zwierzęta. – Ludzie wykorzystują zwierzęta w każdym możliwym obszarze: do jedzenia, do rozrywki, w cyrkach, w delfinariach, papugarniach. Wykorzystujemy je do pracy i do testów, nie tylko leków, ale też np. chemii gospodarczej. Na jakikolwiek obszar życia byśmy spojrzeli, dochodzi w nim do eksploatacji zwierząt, która w bardzo małym stopniu obudowana jest regulacjami mającymi na celu zapewnienie im dobrostanu. Jestem osobą, która sprzeciwia się wszelkiej eksploatacji zwierząt – mówi Spurek.
Opowiadam jej o tym, co usłyszałem w rozmowach z rolnikami. Mają poczucie urażonej godności, bo czują się pominięci przy tworzeniu prawa, które wpływa na ich gospodarstwa. – Jako prawniczka podzielam pogląd, że zmiany muszą być dobrze zaplanowane i wprowadzane w sposób uporządkowany, tak żeby podmioty, których dotyczą, mogły się do nich przygotować. Ale rolnicy mogą mieć teraz pretensje nie do Spurek, ale do tych, którzy przez lata ich oszukiwali i nadal oszukują, mówiąc, że nic się nie zmieni, że przemysł rolny będzie funkcjonował w dotychczasowej formie.
Polityczka podkreśla, że odejście od eksploatacji zwierząt musi stać się faktem. Im szybciej do tego dojdzie, tym lepiej. – Może to być jednak stan, do którego będziemy doprowadzać w sposób ewolucyjny, tak jak obecnie rządzący traktują odchodzenie od węgla i zamykanie kopalń. Biorąc pod uwagę dane naukowe i wiedzę, jaką mamy na temat zmian klimatu, powinniśmy odchodzić zarówno od wydobywania węgla, jak i produkcji mięsa. Z katastrofą klimatyczną należy walczyć nie tylko w obszarze transportu i energetyki, ale także w obszarze rolnictwa – twierdzi Spurek.
Europosłanka dodaje, że najbardziej niepokojącym trendem w rolnictwie jest wzrost znaczenia wielkich ferm przemysłowych. Uważa, że nie powinniśmy nawet nazywać takiej działalności mianem rolniczej, ale „przemysłem ciężkim”.
A co, jeśli obawy tych rolników, którzy blokowali drogi dojazdowe do miast, wylewali na nie gnojownik, protestowali w stolicy, okażą się prawdziwe i część z nich zbankrutuje z powodu zakazu eksportu mięsa pochodzącego z uboju rytualnego? – Rozumiem ludzi, którzy martwią się tu i teraz o swoją przyszłość, swoje wynagrodzenia i po ludzku o to, jak mogą zarobić na swoje utrzymanie – deklaruje Spurek. – Ale politycy i polityczki mają obowiązek widzieć sprawy w szerszej perspektywie. Od tego są, żeby wychodzić poza jednostkowe obawy i niepokoje. Zmiany w rolnictwie muszą zakładać odpowiednie vacatio legis i ułatwienia produkcji roślinnych alternatyw dla mięsa oraz nowoczesne kierunki rozwoju wsi. Rozumiem obawy rolników z gospodarstw rodzinnych, ale dzisiaj rolnictwo to przede wszystkim wielkie fermy przemysłowe, które szkodzą nam wszystkim – podkreśla.
Na koniec chcę się upewnić, jakie jest stanowisko Spurek w sprawie produkcji mięsa. Czy dobrze rozumiem, że w jej wizji rolnictwa przyszłości nie ma na nią miejsca?
– Tak. To może wydawać się szokującym poglądem. Ale musimy popatrzeć na kwestie środowiskowe, zdrowotne i etyczne. Pytanie, czy uważamy, że zabijanie zwierząt jest złe. Ja uważam, że tak. Zabijanie zwierząt, niezależnie od tego, czy następuje z uprzednim pozbawieniem świadomości, czy nie, jest złem. Ludzie muszą zacząć zadawać sobie pytania, których dotychczas nie zadawali, zacząć krytycznie patrzeć na otaczającą rzeczywistość. Czy mięso jest ludziom niezbędne do życia, czy jest zdrowe i dlaczego w ogóle jemy zwierzęta? Kiedy naprawdę się nad tym zastanowimy, będziemy dyskutować nie nad tym, czy odejść od produkcji mięsa, tylko jak to zrobić. W kwestii energetyki węglowej podjęliśmy decyzje zbyt późno i wiemy, jak to się skończyło. Kiedy kilkadziesiąt lat temu pojawiały się postulaty odchodzenia od węgla, padały te same argumenty, że to niemożliwe, skrajne, szkodliwe – kończy Spurek.
Tej ustawy już nie ma
Miłosz Motyka jest rzecznikiem prasowym PSL, a do „Piątki dla zwierząt” ma dużo bardziej krytyczny stosunek niż Sylwia Spurek. Politycy jego partii głosowali przeciwko tej ustawie. Motyka szedł ulicami Warszawy razem z rolnikami w protestach, na których wznoszono hasło „Kaczyński! Zdrajca wsi!”.
PSL przynajmniej od kilku kampanii przekonuje, że chce być nowoczesną chadecką partią, a głosy z miast interesują ludowców co najmniej tak samo jak te ze wsi. Nie zmienia to faktu, że baza PSL to wciąż mieszkańcy wsi i właśnie rolnicy. Dlatego interesowało mnie, które z zapisów „piątki” byłyby możliwe do akceptacji przez parlamentarzystów ugrupowania z zieloną koniczyną, a które skłoniły ich do głosowania przeciw.
– Gdyby celem tej ustawy faktycznie była poprawa dobrostanu zwierząt, to nasz klub nie miałby problemu z jej poparciem. Nie można jednak mieszać kwestii chipowania psów, wielkości legowisk w schroniskach czy zakazu występowania zwierząt w cyrkach z niemal natychmiastowym zakazem uboju rytualnego na eksport. To jest pomieszanie z poplątaniem – komentuje Miłosz Motyka. Zakaz sprzedaży mięsa koszernego i halal za granicę to tylko jeden z wielu zapisów „piątki”. Dla ludowców jednak na tyle istotny, że zdecydowali się głosować przeciw przyjęciu nowelizacji, a ich głos sprzeciwu był jednym z silniejszych, które wybrzmiały w dyskusji po głosowaniach.
– Główny problem polega na tym, że dostawcy i osoby prowadzące hodowle dowiedzieli się, że podpisane przez nich umowy tracą rację bytu, bo nie będzie można eksportować produkowanego przez nich mięsa. Tak naprawdę wiele gospodarstw musiałoby upaść. I to nie tylko tych produkujących mięso. To system naczyń połączonych i to dotyczyłoby też branży pasz, transportowej czy spożywczej, która to mięso skupuje. Wiele hodowli bydła przestałoby funkcjonować, a ci ludzie musieliby po raz kolejny zmienić branżę. Część z nich mierzyła się z podobnym wyzwaniem, kiedy pojawił się ASF. Hodowcom trzody sugerowano przebranżowienie się na hodowlę bydła. Zachęcano ich do tego dotacjami – komentuje rzecznik PSL.
W tle naszej rozmowy słyszę odgłosy posiedzenia na sali sejmowej. Teoretycznie „Piątka dla zwierząt” jest ciągle na drodze do tego, żeby została obowiązującym prawem. Pytam Motykę, jaka przyszłość w rzeczywistości czeka nowelizację promowaną przez Jarosława Kaczyńskiego.
– Tej ustawy już nie ma – odpowiada wprost rzecznik ludowców. – Pan prezydent zapowiada, że będzie ją bohatersko wetował. Szkoda tylko, że wetuje tylko te ustawy, które na jego biurko nigdy nie trafią. Ten projekt jest w koszu. Nie został formalnie odrzucony, ale nigdy nie będzie procedowany dalej. Powrót tej ustawy oznaczałby podgrzanie nastrojów w PiS – mówi zdecydowanie Motyka.
W tej ocenie nie jest osamotniony. Większość polityków, niezależnie od tego, jak głosowali w sprawie samej nowelizacji ustawy o ochronie zwierząt, o „piątce” mówi już w czasie przeszłym. Pytania o przyszłość rolnictwa wciąż jednak będą powracać. Jak wyobraża ją sobie PSL?
– Uważamy, że kierunkiem przyszłościowym jest wsparcie gospodarstw ekologicznych i tych rolników, którzy rzeczywiście produkują. My proponujemy właśnie ten kierunek, żeby gospodarstwa ekologiczne były bardzo silnym segmentem funkcjonowania rolnictwa w Polsce – odpowiada Motyka.
Zmiany w rolnictwie są nieuchronne
Kiedy zaczynaliśmy pracę nad tym materiałem, losy nowelizacji nie były jeszcze przesądzone. Emocje rolników, ich lęki, obawy, a przede wszystkim gniew, który upust znajdował w hasłach wykrzykiwanych przez megafony, były jak najbardziej prawdziwe. A chłopi maszerujący na demonstracjach organizowanych wspólnie przez AgroUnię, Solidarność Rolników Indywidualnych i kilkadziesiąt mniejszych organizacji rolniczych nie mogli wiedzieć, że za kilka tygodni ustawa przepadnie mimo przyjęcia jej w głosowaniach najpierw w Sejmie, a później w Senacie. Najprawdopodobniej na biurko prezydenta nigdy nie dotrze.
Tak przynajmniej zapowiedział wiceminister rolnictwa, Ryszard Bartosik, w rozmowie z Radiem Poznań pod koniec października. Co ważniejsze, zaznaczył, że porzucenie dotychczasowego projektu nie jest równoznaczne z porzuceniem zmian, które zostały w nim zaproponowane. „Ma być to projekt poselski. W jakim kształcie i jakie tam będą zapisy? Na dzień dzisiejszy nie potrafię odpowiedzieć. Ale ta ustawa, która wróciła z Senatu, nie będzie dalej procedowana” – powiedział Bartosik w audycji Wielkopolskie popołudnie z Radiem Poznań.
Rolnicze portale od czasu tej wypowiedzi wyczekują przecieków z okolic zbliżonych do Ministerstwa Rolnictwa. Nic dziwnego, w końcu konkretne zapisy w ustawie wpłyną na budżety i plany wielu gospodarstw.
Po kilku tygodniach pracy nad reportażem o „piątce” zrozumiałem, że niezależnie od tego, czy ta nowelizacja przejdzie przez parlament, czy nie, rolnicy będą musieli stawić czoła zmianom: technologicznym, klimatycznym, kulturowym. Co do tego zgadzają się i hodowcy bydła, i weganie. Różnią się, jeśli chodzi o to, jak powinna wyglądać odpowiedź na te zmiany.
Gdzie powinienem szukać takich zwiastunów przyszłości, która bierze pod uwagę rolę gospodarstw rodzinnych, ale też kwestię zmian klimatu, erozję gleb, a przede wszystkim jakość żywności? Zapytałem o to Dominikę Sokołowską, koordynatorkę kampanii rolniczych w Greenpeace Polska.
– Uważamy, że publiczne wsparcie powinno dotyczyć przede wszystkim rolnictwa ekologicznego, małych i średnich gospodarstw, krótkich łańcuchów dostaw i żywności lokalnej – odpowiada Sokołowska. – Pandemia pokazała nam, że rolnictwo oparte na globalnych sieciach zależności jest mało odporne na takie kryzysy. Kiedy transport zostaje wstrzymany, długie łańcuchy dostaw również. Obecne kryzysy w rolnictwie będą coraz gorsze, jeśli nic nie zmienimy – dodaje.
Według Greenpeace polityka rolna powinna, zarówno na krajowym, jak i unijnym poziomie, wspierać rozwój produkcji roślinnej w większym stopniu niż nabiału czy mięsa. Nie oznacza to jednak, że Greenpeace opowiada się za zakazem hodowli zwierząt na mięso.
– Potrzebujemy na pewno mniej mięsa, niż produkujemy go obecnie. Nie mówimy o tym, żeby go zakazać, ale na pewno nie powinno się hodować zwierząt na wielkich fermach przemysłowych. W takich warunkach nie można mówić o dobrostanie zwierząt, ale wpływa to również na nasze zdrowie, a ogromna nadprodukcja jest potężnym obciążeniem dla środowiska – dodaje Sokołowska. I wylicza szkody, jakie hodowla tego rodzaju wyrządza środowisku lokalnemu: smród, zanieczyszczenie okolicznych wód antybiotykami i azotanami, a gleby pestycydami, spadek atrakcyjności turystycznej i cen nieruchomości w okolicy ferm.
Po rozmowie z Sokołowską wpisałem w Google frazę „gospodarstwo ekologiczne” i zacząłem dzwonić do rolników. Kiedy tylko mówiłem, że chcę porozmawiać o „piątce dla zwierząt”, odpowiadali, że od polityki wolą trzymać się z daleka. Jedni odkładali słuchawkę, inni wypowiadali się, ale pod warunkiem, że nie będę cytował ich z nazwiska. Wykonałem ponad trzydzieści takich telefonów i nie rozmawiałem z nikim, kto byłby entuzjastycznie nastawiony wobec „piątki”. Rolnicy znali przeważnie zapisy ustawy i wiedzieli, że zakaz sprzedaży mięsa z uboju rytualnego na eksport stanowi niewielką część nowelizacji. To nie miało jednak takiego znaczenia jak fakt, że zmiany, które dotkną gospodarstwa hodujące bydło, nie zostały szeroko przedyskutowane z przedstawicielami rolników. Traktowali to jak policzek wymierzony wszystkim gospodarzom.
Po kilku dniach poszukiwań znalazłem rolnika, który jako jeden z pierwszych w Polsce otrzymał certyfikat gospodarstwa ekologicznego. Zgodził się z nami spotkać, ale pod warunkiem, że rozmowa dotyczyć będzie przede wszystkim przyszłości, a nie polityki.
Czy zostanie po nas tylko czarna dziura?
Za drewnianym krzyżem w prawo. Tyle zapamiętałem z instrukcji, które przed chwilą usłyszałem przez telefon. Kilka minut później muszę zawracać, bo to nie ten drewniany krzyż. Nie spodziewałem się, że we wsi Holeszów na Lubelszczyźnie w odległości kilkuset metrów przy drodze mogą stać aż dwa drewniane krzyże. Skręcamy przy kolejnym, a droga z tłucznia zgadza się już z tą z opisu, który dostałem od rolnika. Na jej końcu brama. Po obydwu stronach ustawione dynie, a oprócz rozochoconego czarnego psa wita nas drewniana tabliczka: „Ekologiczne gospodarstwo rolne. M.R. Kuryluk”.
„M” to Monika – zajmuje się dystrybucją i promocją, pochodzi z Warszawy. „R” to Robert – zajmuje się uprawą ziemi, a pochodzi z miejsca, w którym właśnie stoimy, czyli z Holeszowa. Gospodarstwo jest w jego rodzinie od 1923 roku.
Pierwsze, co uderza po przekroczeniu bramy, to intensywny ziołowy zapach. – To kozłek lekarski – mówi Robert i otwiera drzwi kontenera, z którego bucha ciepłe aromatyczne powietrze. Raz w tygodniu wskakuje do środka i przerzuca widłami całość, żeby korzenie równomiernie wysychały. – Sprzedajmy to niemieckiej firmie, gdzie wyciskają z tego olejki eteryczne, które później wykorzystywane są w farmacji. Z kozłka robi się walerianę – tłumaczy Robert.
Na polach wokół domu oprócz kozłka rosną też orkisz i gryka oraz seradela, dzięki której gleba zachowuje odpowiedni bilans azotowy. Najważniejsza jednak jest uprawa dyni – to sztandarowy produkt gospodarstwa Kuryluków. Z dyni po młóceniu pozyskiwane są pestki, które później sprzedawane są do różnych odbiorców, a część przeznaczona jest na tłoczenie oleju. Finalny produkt można kupić zarówno w Polsce, jak i za granicą.
Między maszynami rolniczymi spacerują sobie kury, ale te akurat hodowane są tylko na własne rodzinne potrzeby. – Kiedyś w tym gospodarstwie były zwierzęta, ale to były czasy, kiedy gospodarzyli moi dziadkowie. Myślę, że w niedalekiej przyszłości będziemy do tego powracać – mówi Robert.
Kiedy w 1994 roku przejął gospodarstwo, był świeżo po ukończeniu szkoły średniej. – Jak się na to zdecydowałem, to byłem silniejszy niż mądrzejszy – żartuje dzisiaj. – Postawiliśmy na produkcję roślinną, bo wtedy nie widziałem możliwości, żeby rozwijać hodowlę zwierząt. To byłoby dla mnie ograniczenie, byłbym nimi uwiązany, cały czas musiałbym tu być. Teraz wiem, że gospodarstwo ekologiczne tym lepiej działa, im więcej materii udaje się zamknąć w obiegu na jego terenie. Na razie dokupujemy obornik ze stadniny koni – tłumaczy rolnik.
Od samego początku Robert planował uprawiać ziemię metodami ekologicznymi. Wtedy, w latach 90., był w kraju jednym z pionierów tego rodzaju rolnictwa. Dlatego kiedy słyszy, że w Polsce gospodarstwa ekologiczne zaczęły powstawać dopiero po wejściu do Unii Europejskiej, najpierw się lekko irytuje, a później spokojnie tłumaczy, że działo się to na długo przed 2004 rokiem.
Na czym dokładnie polega rolnictwo ekologiczne i czym różni się od konwencjonalnego? Wytyczne Stowarzyszenia Ekoland, w którym działa Robert, określają 23 strony „kryteriów rolnictwa ekologicznego” – dotyczą m.in. ochrony krajobrazu i bioróżnorodności; ochrony gleb i wód; gospodarki nawozowej. Spacerując przez pole Kuryluków, pytam gospodarza o najważniejsze zasady.
– Przede wszystkim nie stosujemy tutaj syntetycznych nawozów i środków ochrony roślin. Koncentrujemy się na mechanicznej walce z chwastami i ręcznym pieleniu. Cała nasza produkcja jest transparentna, to znaczy, że na każdym etapie jesteśmy w stanie zlokalizować, skąd dana partia pochodzi, a nasze produkty oznakowane są etykietą z logo rolnictwa ekologicznego – tłumaczy Robert.
Jakie wyzwania wiążą się ze stosowaniem takich metod? – Wiele rzeczy musimy przewidywać wcześniej. Jak pojawia się na polu pasożyt albo grzyb, to dla nas jest już za późno, bo nie możemy pryskać. Stosujemy nawozy organiczne, siejemy rośliny motylkowate, które mają zwiększyć bilans azotu w glebie. Duży nacisk kładziemy na płodozmian – opowiada gospodarz.
Gospodarstwo Kuryluków będzie obchodziło swoje stulecie w 2023 roku. Robert gospodarzy na nim od 27 lat. Przez ten czas obserwował, jak zmieniały się opinie na temat rolnictwa ekologicznego. – Na początku mojej działalności, w latach 90., to ja musiałem dobijać się do klientów. Opowiadałem, jak gospodarzę, dlaczego nie używam syntetycznych nawozów. Teraz sytuacja się odwróciła o 180 stopni, to my jesteśmy zasypywani masą pytań od klientów, którzy zaczęli doceniać żywność ekologiczną. Zaopatrujemy klientów indywidualnych, przetwórnie, hurtownie, sklepy, kooperatywy spożywcze, np. warszawską kooperatywę Dobrze – mówi zadowolony.
Dopytuję, czy w przyszłości doczekamy się czasów, gdy rolnictwo ekologiczne wyprze to konwencjonalne. – Szczerze mówiąc, nie spodziewam się, żeby nawet w perspektywie najbliższych dziesięcioleci liczba gospodarstw ekologicznych była większa niż konwencjonalnych. Ale wierzę, że rolnictwo ekologiczne będzie się rozwijało. Impulsem do tego rozwoju będzie po prostu presja konsumentów, którzy coraz lepiej rozumieją koszty wytwarzania zdrowej, ekologicznej żywności – mówi Robert.
Tłumaczy, że im gospodarstwo większe i bardziej zaawansowane technologiczne, tym trudniej przejść od metod konwencjonalnych do ekologicznych. Jeśli rolnik stawia na uprawę jednego rodzaju warzyw, zbóż lub hodowlę jednego gatunku zwierząt, pociąga to za sobą inwestycje w specjalistyczne, drogie maszyny, które pozwalają utrzymać konkurencyjność z innymi wielkimi gospodarstwami.
– Taki model rolnictwa napędzają korporacje. Zachęcają rolników do ciągłego powiększania swoich gospodarstw i stosowania coraz bardziej intensywnych technik. Pytanie, czy kiedy ogromna liczba zwierząt tłoczy się w niedużych klatkach, to jest to ciągle jeszcze rolnictwo? – komentuje rolnik z Holeszowa.
Robert zabrał się za prowadzenie gospodarstwa z pasji i ciekawości. Chciał się przekonać, co uda mu się osiągnąć, stosując metody ekologiczne. Po 26 latach nie żałuje swojej decyzji. Ale odkąd podrosły jego dzieci, coraz częściej zastanawia się nad przyszłością swojego gospodarstwa i rolnictwa w ogóle.
– Każdy powinien zadać sobie pytanie: co będzie dalej? Co będzie po nas? My jesteśmy którymś pokoleniem, które gospodarzy na tej ziemi, ale czy będą też następne? Czy zostawimy to miejsce jeszcze nadające się w ogóle do życia? – Robert wyrzuca z siebie pytanie za pytaniem.
– Powoli jako społeczeństwo dojrzewamy do pogodzenia się z faktem, że planeta Ziemia się nie powiększa. Mamy pewne zasoby, których nie będzie więcej, a wręcz się kurczą. Węgiel czy ropa, które wydobywamy, kiedyś też przecież się skończą. Uważam, że rolnik również musi mieć tego świadomość i powinien dbać o ziemię. Żeby przyszłe pokolenia nie miały do nas pretensji, że wszystko wyeksploatowaliśmy na maksa. Miejmy to na uwadze, bo inaczej to tylko czarna dziura po nas zostanie.
Materiał powstał dzięki wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg.