Niemal przez cały kwiecień na ich ziemię nie spadła ani kropla deszczu. Zagrożenie koronawirusem nie zaprząta ich tak, jak inny kataklizm, z którym walczą kolejny rok. Zeszłoroczna susza znacznie zniszczyła ich uprawy. W tym roku może być jeszcze gorzej. Spotkaliśmy się z rolnikami z Wielkopolski, żeby porozmawiać o suszy na ich polach.
Majowy wieczór, Warszawa. Leje tak, że deszcz zacina na balkon i moczy ubrania zalegające kolejny dzień na suszarce. Zabieram wszystko do domu i przeglądam prognozę pogody. Opady intensywne, ale przelotne. Następnego dnia znowu ma być sucho.
U Waldka też chyba pada, bo kiedy oglądam obrazki chmur i słoneczek w aplikacji pogodowej, dostaję SMS-a: „Jak tam artykuł o suszy? Bo jestem ciekaw. Od waszej wizyty spadło u mnie 8 mm (8 litrów wody na metr kwadratowy), a to daje tyle, co próba ugaszenia pragnienia jedną łyżką wody”.
Krów byłoby tu dwa razy więcej
Z Waldkiem spotkaliśmy się pod koniec kwietnia, po tygodniach bez kropli deszczu na jego polu. Zaraz za barem dla kierowców skręcamy w prawo przy drodze krajowej 11, zgodnie ze wskazówkami, jakich rolnik udzielił nam przez telefon. We wsi jest szkoła, boisko, kaplica, tysiąc mieszkańców i gospodarstwo Waldka.
Pada. Krople stukają o dach nad oborą. Jeszcze wczoraj, gdyby Waldek wjechał swoim zielonym john deerem na teren gospodarstwa z takim impetem, jak wpada teraz, ciągnąłby się za nim tuman kurzu. Dzisiaj nic z tego, bo spadł deszcz.
– Niezły dzień sobie wybraliśmy na rozmowę o suszy. To chyba pierwszy deszcz w kwietniu, nie? – pytam.
– To właśnie bardzo dobry dzień. Taki deszcz jak ten nic nie zmienia. To nie tak, że pokropi i koniec problemu. Zaraz wam wszystko wytłumaczę – rzuca Waldek, zeskakując ze swojego potężnego traktora. Migiem przebiera się w domu, na pierś przypina znaczek Agrounii i prowadzi nas do obory.
– Gdyby nie susza, to byłoby ich dwa razy tyle – mówi Waldek, pokazując snujące się po oborze byki. Jest ich tylko kilkanaście, bo więcej nie udałoby się wyżywić. – To jest sianokiszonka – wyjaśnia, biorąc w ręce wilgotną trawę. – A tam, gdzie rośnie, jeszcze lepiej widać skutki suszy. Pokażę wam.
Waldek ma do ogarnięcia 130 hektarów, większość należy do niego, część pól dzierżawi. Uprawia kukurydzę, zboża, hoduje bydło opasowe. Mówi, że za bardzo nie miał wyboru, czy zajmować się rolnictwem. Kiedy skończył 15 lat, niespodziewanie zmarł jego ojciec. Musiał sobie z tym poradzić, tak samo jak z prowadzeniem gospodarstwa. – Wtedy, na początku lat dwutysięcznych, wyglądało to trochę inaczej. Więcej było gospodarstw do 10 hektarów. Teraz zostało kilka większych i rolnictwem zajmują się tylko ci, którzy chcą to robić. Reszta dzierżawi swoje pola i pracuje poza rolnictwem. Z takiego małego areału nie byliby w stanie w dzisiejszych czasach utrzymać rodziny – opowiada Waldek.
Rolnik wjeżdża swoim czerwonym polo na łąkę. – Tej trawy powinno być powyżej kolan – mówi. Schyla się i gładzi zielone źdźbła wilgotne od deszczu, który ledwo zauważalnie kapie nam na głowy. Trawa nie sięga nawet do połowy łydki. – Normalnie wygląda to tak, że jak jest pierwszy pokos, to zbiera się 50 procent masy, przy drugim 30 procent, a przy trzecim – 20 procent. Teraz będziemy może mieli 40 procent, drugi to będzie jakieś 15 procent, a przy trzecim to nie wiem, czy będzie, co zbierać – tłumaczy.
Susza w kwietniu 2020 roku to nie tylko efekt ostatnich tygodni. – W ten rok wchodzimy z ogromnymi niedoborami wody, które ciągną się od kilku lat. Zima w tym roku była prawie bez śniegu. A jakby spadł śnieg i później rozmarzł, to przecież nawodniłby glebę – tłumaczy Waldek.
Z samochodu wyciąga deszczomierz, plastikowy pojemnik z nadrukowaną miarką. – Gdybym wbił to w tym miesiącu w ziemię, naleciałoby więcej piachu niż deszczu – mówi.
Wody w rowie nie można zatrzymać
Gdzie należy upatrywać przyczyn suszy? Eksperci wskazują na postępujące zmiany klimatyczne. Dr Marta Wiśniewska, inżynierka środowiska z fundacji Greenmind, mówiła w rozmowie z Krytyką Polityczną: – Na te zagrożenia zapracowaliśmy sobie sami długoletnią dewastacją środowiska, a zmiany klimatyczne jedynie obnażają skutki złego gospodarowania wodą oraz zasobami przyrodniczymi. Przez lata myślano tylko o tym, żeby mieć jak najmniej problemów z powodziami i jak najwięcej miejsca pod uprawy pól i deweloperkę. Dziś widzimy, że to nie zmniejszyło ryzyka gwałtownych wezbrań i wylewów wód, a dołożyło jeszcze cegiełkę do wysychania kraju.
Waldek bardziej niż na przyczynach suszy skupia się na tym, co można zrobić, żeby w tak trudnych warunkach coś jednak w ziemi wyrosło. – Wody, która spływa tutaj rowem, nie mogę u siebie zatrzymać, bo to wszystko podlega spółce Wody Polskie i dostałbym za to karę, woda musi spływać dalej – mówi, bezradnie rozkładając ręce nad rowem.
Według Marcina Popkiewicza, eksperta i dziennikarza zajmującego się powiązaniami w obszarach gospodarka–energia–zasoby–środowisko, redaktora portalu Nauka o Klimacie, rowy melioracyjne należy likwidować. – Musimy zupełnie zmienić nasze myślenie o wodzie i zamiast odprowadzać ją rowami do rzek i dalej do morza, zrobić wszystko, żeby zatrzymać ją w krajobrazie i podnosić poziom wód gruntowych. Powinniśmy likwidować rowy melioracyjne, chronić mokradła, zakazać odwadniania torfowisk, przywracać tereny zalewowe i podmokłe – mówił Popkiewicz „Dziennikowi Bałtyckiemu”.
Waldek mówi, że nie ma prawa ingerować w rów. Suszy próbuje przeciwdziałać w inny sposób. – To jest kwestia lat dbania albo niedbania o ziemię. Trzeba mieć wiedzę, doświadczenie, zrozumieć, co i dlaczego na polach robili nasi dziadowie – mówi Waldek i zabiera nas na wycieczkę po polach, które uprawia. Uprawy na polach, które od lat należą do jego rodziny, są wyższe, na dzierżawionych polach niższe. – Taka ziemia przechodzi co roku z rąk do rąk, nie ma szans, żeby zadbać o nią tak, jak o swoją.
We wrześniu, po zeszłorocznej suszy, Waldek złożył do Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa wniosek o odszkodowanie. Rekompensaty uzależnione zostały od stopnia zniszczenia upraw. Straty powyżej 70 procent plonów rząd wycenił na 1000 zł za każdy hektar. Dla rolników, których zniszczenia mieściły się w przedziale 30–70 procent, stawka miała wynieść 500 zł za hektar. – W marcu, pół roku później, dostałem decyzję. Straty miałem na takim poziomie, że przyznano mi 500 zł za hektar – opowiada rolnik.
Do końca maja tego roku nadal nie otrzymał pieniędzy za suszę z 2019 roku. – Mówią, że na razie pieniądze z funduszu się skończyły i mamy czekać – wyjaśnia.
Sąsiedzi już gadają o tej deszczowni
Przy wjeździe na teren gospodarstwa Szejnerów w Wyszynach, kilkanaście kilometrów od pól Waldka, wita nas kolorowy baner ze zdjęciem ziemniaków, dalej kwiczenie świń zamkniętych w chlewie.
Kilkaset hektarów Szejnerów to przede wszystkim ziemniaki różnych odmian. Pola rozciągające się po horyzont należą do ojca i jego dwóch synów. O suszy rozmawiamy z jednym z nich, Wiktorem.
– Chyba nigdy nie zastanawiałem się nad tym, czy chciałbym kiedykolwiek robić coś innego – mówi młody rolnik i rzuca piłkę psu. Umięśniony amstaff biega po polu w tę i we w tę, a kurz, który wzbija się za nim, nie daje zapomnieć o suszy. – Robimy, co się da, deszczownia chodzi cały czas. No, ale już coś słyszałem, jak sąsiedzi gadają, że ciśnienie małe, że my wodę zabieramy – mówi rolnik.
O odszkodowaniach wie, ale dużo bardziej interesują go inwestycje, które pozwolą przetrwać kolejne suche lata. Deszczownia, czyli potężny zraszacz, potrzebuje dużo wody i wymaga pracy – trzeba przestawiać ją regularnie, żeby równomiernie nawadniała pole.
– Widziałem w internecie, że można zamontować taki system szyn, po których deszczownia jeździ automatycznie, i można tym sterować z komputera – opowiada z ekscytacją Wiktor.
Czy interesują go przyczyny suszy? – Są różne teorie, spiskowe nawet, skąd się to wzięło. Nie chcę w to wchodzić, mnie interesuje przede wszystkim, co zrobić, jak już susza jest – kwituje.
Liczę na siebie
– Gdybyśmy zawczasu nie zadbali o te stawy, toby teraz to wszystko było uschnięte – mówi Stanisław Wieczorek, właściciel szkółki z drzewami i krzewami. Z suchej ziemi wystają teraz kikuty, za kilka miesięcy będzie można je wykopać i sprzedać. Jabłka, gruszki, śliwki, wiśnie, czereśnie, brzoskwinie, morele, agrest wyrosną już u nabywcy. Podobnie jak róże, których Wieczorek hoduje ponad 80 odmian.
Za szybą land rovera uwalanego suchym ziemistym pyłem widać długie stawy ciągnące się wzdłuż pól z krzewami. – Kiedy padało, udało nam się zebrać zapasy wody, która teraz ląduje na polu dzięki deszczowniom – tłumaczy mężczyzna.
Jego też niespecjalnie interesują odszkodowania. – Zamiast czekać na pieniądze, które bym dostał albo nie, wolę liczyć na siebie i zadbać o to, żeby nic mi nie uschło – mówi. – Wody w stawach ubywa i w końcu deszcz będzie musiał spaść, ale na razie jestem spokojny, nie spodziewam się strat.
Oprócz naturalnych zbiorników pozwalających zatrzymać deszczówkę rolnik ma w planach budowę studni głębinowej.
Słowa i czyny
– Mała, najlepiej naturalna retencja, niewielkie zbiorniki wodne, które zatrzymują wodę tam, gdzie ona spada, to najlepszy sposób na przeciwdziałanie skutkom suszy – komentuje Dominika Sokołowska, koordynatorka kampanii rolniczych Greenpeace Polska. Z kolei budowanie studni głębinowych uznaje za rozwiązanie krótkoterminowe i ostatecznie szkodliwe dla środowiska. – Pomaga doraźnie tylko temu, kto wybuduje taką studnię, ale w efekcie sprawia, że poziom wód w okolicy się obniża, a studnię trzeba z czasem pogłębiać.
„Mała retencja to proste sposoby na gromadzenie wody w okolicy. Pozwala nam zatrzymać lub spowolnić spływ wód, dbając przy tym o rozwój środowiska naturalnego. To zestaw wielu różnorodnych działań, które przynoszą wymierne korzyści zarówno dla ludzi, jak i przyrody. Budowa niewielkich zbiorników, oczek wodnych i stawów, zadrzewianie, renaturyzacja małych rzek oraz ochrona terenów podmokłych – to działania lokalne, które realizujemy i wspieramy” – to z kolei cytat nie ze strony Greenpeace’u, tylko oficjalnej witryny państwowej spółki Wody Polskie. Czy w takim razie rząd Prawa i Sprawiedliwości w kwestii suszy mówi tym samym głosem, co działacze ekologiczni?
– Rządowy plan przeciwdziałania skutkom suszy wskazuje na ogromny potencjał naturalnych metod retencji, to prawda – mówi Sokołowska, ale zaraz dodaje: – Jednak w części inwestycyjnej pojawiają się już wyłącznie „twarde” inwestycje hydrotechniczne, jak budowa suchych polderów [terenów sztucznie osuszonych i otoczonych groblami w celu ochrony przed zalaniem – przyp.red.], odbudowa Kanału Małgosia w Wielkopolsce, sporządzenie koncepcji udrożnienia szlaku żeglugowego bądź tworzenie zbiorników na rzekach za pomocą zapór. Takie zbiorniki zatrzymują wodę tylko lokalnie i pogłębiają problem suszy, bo powodują osuszanie terenów poniżej. Z dużych zbiorników woda też szybciej paruje. Takie inwestycje to również często wyrok dla dzikiej przyrody. Większość tych działań zamiast chronić przed suszą, pogarsza sytuację – zauważa Sokołowska.
Przedstawicielka Greenpeace krytykuje również rządowy plan przeciwdziałania suszy za propozycję budowania studni głębinowych oraz plan regulacji rzek, który zakłada pogłębienie koryta, usuwanie roślinności w korycie oraz wyrównywanie brzegów.
– Wcale nie spowolni to spływu wód powierzchniowych, a wręcz przeciwnie: przyspieszy spływ wody dalej, do Bałtyku. Potrzebna jest renaturalizacja rzek, a nie ich przebudowa. Naturalne rzeki, nie tylko te małe, stanowią jeden z najlepszych systemów retencji wody – podkreśla.
Kilka dni przed naszą rozmową prezydent Andrzej Duda wspólnie z ministrem rolnictwa namawiali podczas konferencji prasowej do tego, żebyśmy oszczędzali wodę.
Sokołowska komentuje: – Susza jest jednym ze skutków kryzysu klimatycznego – w Polsce jest to ten jego efekt, który odczuwamy najmocniej. Co więcej, działalność człowieka, rabunkowe podejście do natury, pogłębia ten problem. Od dawna słyszymy, że należy oszczędzać wodę, gasić światło, ale to nie jest żadne rozwiązanie problemu. To nie na nas indywidualnie powinna ciążyć odpowiedzialność, musimy wywierać presję na polityków, żeby ci podjęli systemowe działania, które pozwolą lepiej odpowiadać na suszę i przeciwdziałać kryzysowi klimatycznemu.
Nic na razie nie wskazuje, żeby miało dojść do zasadniczych zmian systemowych. Jakie skutki w takim razie może mieć trwająca susza dla osób, które nie zajmują się zawodowo rolnictwem?
– Już w zeszłym roku mieliśmy do czynienia z wyraźnym wzrostem cen owoców i warzyw. Cena 30 złotych za kilogram pietruszki nie wzięła się znikąd. Konsekwencją suszy i słabych plonów będą wysokie ceny żywności, a to dotyczy każdego. Coraz częściej będziemy też słyszeć o problemach z wodą w kranach, nie skończy się na Skierniewicach, w których zabrakło wody w zeszłym roku. Suche powietrze, więcej pyłów i deficyt wody to również realne zagrożenie dla zdrowia. Susza to również obniżony poziom wody w rzekach, a to oznacza, że mogą wystąpić ograniczenia w dostawie energii z chłodzonych wodą elektrowni węglowych, tych samych elektrowni, które kryzys klimatyczny nakręcają – kończy Sokołowska.
**
Piszemy o kryzysie klimatycznym:
Materiał powstał dzięki wsparciu ZEIT-Stiftung Ebelin und Gerd Bucerius.